Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

.20. Gdzie jest teraz moja książka?

Styczeń, piętnaście lat temu

Ira leżał w ciemnościach na łóżku i wsłuchiwał się w odgłos niewielkiego zegarka. Mała wskazówka odmierzająca sekundy nieustannie przesuwała się w koło tarczy, wydając przy tym ciche tykanie. Ten dźwięk go uspokajał, usypiał, a Ira chciał już tylko spać.

Mężczyzna, który zabrał go ze szpitala, był tym samym człowiekiem, którego Ira poznał w Tajlandii. Wiele wspomnień z tego okresu zatarło się już w jego pamięci, ale nie to.

Pamiętał minę Bolta, gdy Aaron ściągnął go z tego śmierdziela, który chciał rządzić dzieciakami. Jak miał na imię ten chłopak?

Nagle Ira zdał sobie sprawę, że nie pamiętał, jak sam się kiedyś nazywał, a przecież powinien pamiętać. Tamto imię nadała mu matka. Musiało coś znaczyć. Musiało być dla niej ważne, tak jak on. Urodziła go, więc musiała go kochać. Tak jak matka chłopca z komiksu.

Gdzie była teraz jego książka?

Z trudem przewrócił się na drugi bok. Czekanie na śmierć było nudne i strasznie się ciągnęło, ale Ira wiedział, że jeśli nie będzie nic jadł i pił, to w końcu umrze.

Bolt powiedział mu, że śmierć z głodu jest straszna, ale on miał to gdzieś. Nie bał się. W tej chwili jedyne, czego się obawiał to to, że znajdzie go tu facet, który zrobił mu krzywdę.

Bolt nazwał to gwałtem — obrzydliwą rzeczą, którą silni robili słabym. Teraz Ira też był słaby, a przecież kiedyś obiecał sobie, że będzie najsilniejszy ze wszystkich dzieci ulicy. Od dawna jednak nie był już takim dzieckiem. Nie mieszkał na ulicy. Nie musiał martwić się o jedzenie i suche miejsce do spania.

Cyk, cyk, cyk. Wskazówka zegarka nieubłaganie odmierzała mijający czas.

Kiedy Ira postanowił, że chce umrzeć? Chyba wtedy, gdy musiał pierwszy raz iść do toalety. Popłakał się wówczas z bólu, złości, bezsilności i wstydu. Śmierć rozwiązałaby problem, rozwiązałaby wszystko.

Zamknął oczy, i tak było ciemno. Jego oddech był płytki i szybki. Usta miał popękane, a język aż sztywny. Gdyby trzeba było coś powiedzieć, nie byłby w stanie.

Drzwi do pokoju, w którym umieścił go Bolt, otworzyły się. Ira nie zareagował. Wiedział, że to on. Chyba sprawdzał, czy Ira wciąż żył.

Wszedł do środka. Kroki bosych stóp były ciche i znacznie krótsze niż Bolta, a zapach unoszący się od tej osoby nie przypominał ciężkich, piżmowych perfum właściciela lokalu.

— Hej. Mały… Śpisz?

To była kobieta. Pewnie ta, która jakąś godzinę temu jęczała, jakby robiła trzecią serię cardio albo wyciskała sztangę.

Ira znowu usłyszał człapanie jej bosych stóp. Obeszła łóżko z drugiej strony, pomacała po blacie szafki, pewnie w poszukiwaniu przełącznika lampki, a potem zaklęła cicho, gdy przez przypadek przewróciła zegarek.

Blade światło oślepiło Irę, chociaż był do niej odwrócony plecami. Kobieta znowu obeszła łóżko, żeby spojrzeć na niego. Szturchnęła go lekko.
— Mały. Żyjesz?

Ira nie odezwał się. Nie otworzył oczu.

— Bolt! — wrzasnęła tak głośno, że aż szyby w oknach zadrżały. — Booolt! — Powtórzyła.

Z głębi domu dobyło się głośne szczekanie, a po nim seria szpetnych przekleństw. Po chwili Ira usłyszał ciężkie kroki mężczyzny.
— Czego drzesz ryja? — zapytał, gdy wszedł do pokoju.

— Ty widziałeś, jak on wygląda? Mnie się wydaje, że on… No wiesz.

— Pleciesz głupoty. — Bolt złapał za kołdrę i ściągnął ją gwałtownie. Ira podkulił nogi, czując ogarniający go chłód. — Widzisz. Żyje. Ma tylko focha na cały świat.

— A to? — Wskazała komodę i mały stolik, na którym stały talerze z nietkniętym jedzeniem.

— O co ci chodzi? Mam go karmić na siłę? Nie chce jeść, to niech głoduje.

Ira rozchylił powieki, by spojrzeć na kobietę. Miała śniadą skórę i ubrana była tylko w bieliznę, a jej długie, czarne i kręcone włosy opadały na plecy.

Wyszarpała kołdrę z dłoni Bolta i z powrotem okryła Irę.
— Masz wezwać do niego lekarza, bo źle wygląda.

— Gdzie idziesz?

— Wychodzę. I masz szczęście, że zobaczyłam go dopiero teraz, bo nie dałabym ci nawet powąchać. — Wyszła.

— No co ty, Carmen. Zostań.

Ira słyszał, jak się kłócą. Bolt prosił Carmen, żeby nie wychodziła, ale ona była nieugięta. Ktoś trzasnął drzwiami. Ciężkie kroki Bolta skierowały się znowu do sypialni chłopca.

— Kurwa mać — zaklął. Chyba był wściekły. Złapał Irę za ramię i poderwał z łóżka, ale on zwiesił się bezwładnie. Nie miał siły, by wstać. Otworzył tylko oczy, zerknął na wściekłą i na swój sposób przystojną twarz mężczyzny i ponownie zamknął powieki. — Kurwa — powtórzył Bolt. Położył Irę, po czym wyszedł szybko.

Ira naciągnął na siebie kołdrę. Było mu zimno i miał dreszcze. Ta błaha czynność sprawiła, że osłabł zupełnie. Zasnął.

Obudził się jakiś czas później. Nie wiedział, ile spał, ale czuł się lepiej. Gdy chciał zmienić pozycję, zdał sobie sprawę, że był przywiązany do łóżka. Rozejrzał się. Nad nim, na stojącej lampie ktoś powiesił dziwny woreczek z płynem. Pod spodem był chyba zaworek, a od zaworka wąska rurka, która opadała w dół aż do ramienia Iry, do którego była przytwierdzona.

Ira spróbował się poruszyć, ale ktoś dobrze go przywiązał. Sapnął głośno, próbując unieść nogi, lecz te również były przywiązane. Ira poczuł, że zrobiło mu się gorąco, a serce uderzało z taką częstotliwością, jakby biegł, a nie leżał. Przysunął prawą rękę bliżej ciała, a wtedy lewa odsunęła się od niego. Ktoś związał je jednym sznurkiem, a właściwie paskiem lub taśmą. Ira podniósł głowę. Pleciona kolorowa taśma owinięta była wokół nadgarstka prawej ręki i opadała pod łóżko, a potem pojawiała się po drugiej stronie i obwiązywała lewy nadgarstek. Po tej stronie taśma miała mały karabińczyk. Ira spróbował przekręcić się na bok. Liczył, że uda mu się dosięgnąć wiązania zębami. Wtedy do pokoju wszedł Bolt.

— Widzę, że lepiej się czujesz, bo znowu chcesz zwiać.

Ira opadł na poduszkę i odwrócił twarz, tak żeby nie widzieć mężczyzny.

— Jak chcesz. Ale nie licz na to, że cię rozwiążę. — Odwrócił się.

— Chce mi się sikać — zagadał Ira. Jego głos był słaby, ledwo słyszalny.

— Jeszcze raz, bo nie dosłyszałem.

— Muszę do toalety — wyszeptał chłopiec.

— Głośniej. Chyba się starzeję. Co musisz?

— Gówno! Szczać mi się chce! Ok?

Bolt uśmiechnął się.
— Jasne. Nic dziwnego. To już druga kroplówka. — Podszedł do łóżka i zajął się rozwiązywaniem taśmy. Uwolnił ręce i nogi Iry. — To musisz zabrać ze sobą. — Zdjął z lampy worek z płynem.

Ira usiadł z trudem. Kręciło mu się w głowie, ale i tak stwierdził, że był znacznie silniejszy niż kilka godzin temu. Wstał i zachwiał się. Bolt złapał go za ramię.

— Zaprowadzę cię, bo widzę, że ledwo stoisz.

— Dam radę — mruknął Ira i, opierając się o łóżko, zaczął powoli posuwać się do przodu.

Bolt stał za nim, trzymając kroplówkę i przyglądając się temu. Gdy Ira dotarł do końca łóżka i zaczął się rozglądać za kolejnym podparciem, mężczyzna westchnął głośno.
— I co teraz? Może ci balkonik przynieść?

Ira odwrócił się z miną, która mówiła jasno, że nie życzył sobie takich uwag. Znowu zrobił dwa kroki w żółwim tempie. Bolt nie wytrzymał. Podszedł i wziął go na ręce.

— Puszczaj! — wrzasnął Ira spanikowany. Nic nie wiedział o tym człowieku, poza tym że współpracował z Aaronem i był w Klubie tego dnia, gdy Ira okazał się nie być tak silnym, jak myślał.

— Nie mam całego dnia. Zaniosę cię.

— Spierdalaj!

— To omówimy później.

Weszli do łazienki. Bolt postawił go obok toalety. Ira złapał za spodnie dużo za dużej piżamy, nie zamierzał pozwolić, żeby ten facet ściągnął mu je. Bolt chyba zrozumiał, czego obawiał się Ira.

— Nie bój się. Nic ci nie zrobię. Nie jestem z tych. — Powiedział wykrzywiając twarz w obrzydzeniu, po czym wyszedł.

Ira siedział w toalecie dobrych dwadzieścia minut. Nie miał siły wyjść o własnych siłach, a nie chciał prosić o pomoc. W końcu jednak Bolt zapukał i wsadził głowę za drzwi, tylko głowę.
— Skończyłeś? — zapytał.

Ira siedział na zamkniętej desce toaletowej.
— Skończyła się. — Wskazał kroplówkę, która, razem z wenflonem, leżała na podłodze obok.

Bolt pozbierał ją i wrzucił do śmietnika.
— Nie powinieneś był sam jej wyciągać.

— A co to za różnica?

— Mogło ci się coś stać.

Ira wzruszył ramionami.
— Wszystko mi jedno.

— Słuchaj. Ja się do tego nie nadaję. Nie jestem psychologiem i nigdy nie byłem w twojej sytuacji. Ale gdyby ktoś mnie przeorał dupsko, to jak pieski kocham, znalazłbym go i urządził tak, że nie wysrałby się do końca życia. Rozumiesz? Spójrz na mnie. Wiem, że to chujowe uczucie. Teraz może ci się wydawać, że wszystko skończone, ale tak nie jest. Musisz tylko wziąć się w garść. Zawalczyć o siebie. A gdy będziesz gotów, powiem ci, kim jest ten gnój, żebyś mógł go znaleźć. Ale nie możesz tak się katować, bo to do niczego nie prowadzi. To, co się stało… To uczucie, które temu towarzyszyło… Musisz to przekuć w siłę. Musisz walczyć o siebie, bo tylko ty jesteś najważniejszy. Jeżeli sam sobie nie pomożesz, to nikt ci nie pomoże. Pamiętaj, ludzie zawsze będą chcieli, żebyś im się odpłacił za pomoc. Nie zrobią dla ciebie niczego bezinteresownie.

— A ty? — zapytał Ira.

Co ja?

— Czego ty chcesz za pomoc?

— Powiem ci, jeśli będę czegoś chciał.

***

Niedziela, 24 października, obecnie.

— I co? Chcesz mi powiedzieć, że mój głupi brat tak po prostu odpuścił Samowi?

Willow przytaknęła ruchem głowy, przełknęła ciepłe i słodkie cappuccino, które piła przez rurkę i uśmiechnęła się szeroko. Lubiła tę kawiarnię, może lokal nie był najpopularniejszym miejscem wśród tutejszej młodzieży, ale miał coś w sobie. Coś, co przyciągało tu też jej matkę, gdy żyła.
— Aha, sama nie mogłam w to uwierzyć. Najpierw zjeżył się, ale zaraz odpuścił. Nawet zaproponował, że nas podwiezie.

— Nieee. — Zoe wytrzeszczyła oczy. — I nie bał się, że Sam wyhaftuje mu tapicerkę w tym jego bezcennym Camaro?

— Nope. A przynajmniej tego nie okazywał.

Zoe podniosła się z krzesła, nad stolikiem złapała koleżankę za ramiona i potrząsnęła nią niezbyt delikatnie.
— Ty czarownico, co zrobiłaś z moim bratem? Jaki czar na niego rzuciłaś?

Willow roześmiała się.
— Nic mu nie zrobiłam. Naprawdę. Nie wiem, co mu się stało.

— Jeśli ty nie wiesz, to kto ma wiedzieć?

— No, nie ja. — Włożyła do ust kawałek sernika.

— Ale skoro chodzicie ze sobą.

— Kto tak powiedział?

— Adam.

— Co? Powiedział ci, że ze mną chodzi?

— Właściwie nie mnie. Pochwalił się kolegom, a oni powiedzieli swoim typiarom, a one wygadały swoim psiapsiółom i tak się rozniosło.

— Co? Żartujesz… prawda? Proszę, powiedz, że żartujesz.

— Sam uważa, że to nieprawda i że Adam sobie ciebie zaklepał. No wiesz, żeby nikt mu cię nie podebrał. Willow, możesz na chwilę przestać się opychać, bo chciałabym coś wyjaśnić?

Willow odłożyła łyżeczkę i usiadła wyprostowana.
— Przepraszam, ale uwielbiam tutejszy sernik.

— Ty słyszałaś, co powiedziałam?

— Tak, do cholery! Och, przepraszam, Zoe. Nie chciałam na ciebie naskakiwać.

Przyjaciółka się nie zraziła.
— To chodzicie ze sobą czy nie?

— Nieeee… wiem.

— Jak to… nie wiesz?

— Bo nie zapytał mnie, czy tego chcę, a chyba tak to powinno się odbyć?

Teraz to Zoe nabrała na mały widelczyk kawałek szarlotki i włożyła ją do ust.
— No… Nie wiem, czy powinno — powiedziała, mlaskając. — To zależy, jak daleko posunęliście się w zeszłą sobotę, a wnioskując z buraka, którego strzelił Adam, gdy go o to zapytałam, to chyba całkiem daleko.

— Nie aż tak daleko. Poza tym z tego, co pamiętam, to Kurt nie jest pierwszym chłopakiem, z którym się obściskiwałaś. A z tamtymi nie chodziłaś. Czyli można się całować i nie chodzić ze sobą.

— Cooo? Uwiodłaś mi brata, a teraz chcesz go porzucić? — Mina Zoe świadczyła o tym, że żartuje.

— No co ty. — Willow zassała cappuccino. Nie kłamała, mówiąc, że nie wie, czy ona i Adam chodzą ze sobą. Ale biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się po tym, jak odwieźli Sama, można było chyba tak uznać. Devil pomógł pijanemu chłopakowi wejść do domu, a nawet odprowadził go do sypialni. Gdy wrócił od razu podszedł do Willow i, nie pytając o zgodę, zaczął ją całować.

— Ty świntucho, o czym myślisz?

Pytanie Zoe wyrwało ją ze wspomnień. Willow zdała sobie sprawę, że uszy musiała mieć czerwone jak raki, takie były gorące. Wzięła kartę ciast i zaczęła się nią wachlować.
— Gorąco tu, prawda?

— Raczej ciepło, ale miejsce, w którym byłaś przed chwilą, musiało być naprawdę gorące. — Pochyliła się nad blatem stolika, żeby zajrzeć w błękitne oczy przyjaciółki. — Gdzie byłaś myślami? W rozporku mojego brata?

Cała twarz Willow pokryła się rumieńcem.

— Czyli jednak.

— Coś ty. My nie… — zamilkła, przypominając sobie, co robili na kwiecistej sofie w salonie domu rodziców Sama Wu. — Dobra. Wygrałaś. Myślę, że można uznać, że ja i Adam jesteśmy parą — powiedziała głośno, a potem roześmiała się. Była szczęśliwa. Podkochiwała się w nim od dawna i nigdy nie sądziła, że będą tak blisko.

— To super. Czyli jutro po szkole idziemy do mnie pouczyć się. — Przy wypowiadaniu ostatnich słów Zoe nakreśliła palcami w powietrzu cudzysłów. Willow zrobiła zdziwioną minę, na co Zoe przewróciła oczami. — Żebyś mogła spokojnie spotkać się z Adamem.

— Aaa… Ale jutro nie mogę. Muszę odbębnić zasądzoną karę.

— Jaką karę? Nic nie mówiłaś?

— No, za to, że nie wsypałam Devila.

— Czekaj, o czym ty mówisz?

— A, nieważne.

— Jak nieważne! Zaczęłaś, to skończ.

— No bo… w zeszłą sobotę, jak pojechaliśmy do stolicy, to zatrzymała nas policja. Adam przewoził coś nielegalnego i dlatego nas zamknęli.

— Co?! Ale jak?

— Wczoraj mnie wypuścili.

— Zabiję drania.

— Nie, no co ty. Nie musisz. Nic się takiego nie stało.

— Jak to nic? Mogło coś ci się tam stać. Nawet nie chcę myśleć, jakie to musiało być dla ciebie trudne. — Przysunęła swoje krzesło do krzesła, na którym siedziała Willow, i objęła koleżankę. — Moja kochana. — Gładziła ją po głowie. — Jesteś taka dobra, ale ja i tak zabiję tego dupka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro