32. W mojej głowie
Czerwiec, dziesięć lat temu.
Leżąc na podłodze w klitce, w której go zamknęli, Ira odkrył, że prawdą jest pojęcie, iż czas jest względny i zależy od punktu odniesienia. W tej chwili jego punktem odniesienia był ból z obitych żeber i pękniętego łuku brwiowego. Ból ten sprawiał, że z ledwością mógł zmienić pozycję. Leżał więc na zimnej podłodze i próbował przypomnieć sobie, co się stało. Nie było dla niego do końca jasne, co sprawiło, że znalazł się tu, gdzie był. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, było to, że siedział na narożniku i gapił się w sufit. Potem miał już tylko jakieś przebłyski, ale nie był pewien, czy były prawdziwe czy urojone. Domyślał się, że musiał zrobić coś naprawdę złego i bał się tego. Bał się usłyszeć kogo skrzywdził, a musiał to zrobić, skoro go pobili i zamknęli w tej śmierdzącej moczem i kałem norze.
Może to był lovelas starej diwy?
Przypomniał sobie, jak ten mężczyzna zaciekle domagał się kary dla niego.
Nie. To nie on. Był posrany po tym, jak Ira przetarł mu nochal podeszwą. Nie narażałby się ponownie. Poza tym pewnie pojechał na nocne polowanie razem z Jorge i resztą jego gości. Więc kto? Może Carlos? Już od dawna się prosił. Tak, to musiał być on.
Ale Ira czuł, że to nie był Carlos. Jego wściekła twarz pojawiała się w przebłyskach z tamtej nocy i nie nosiła śladów pobicia.
Przewrócił się z lewego boku na plecy. Prawy bolał go za bardzo, żeby na nim leżeć. Przycisnął dłoń do bolącego miejsca.
Była jeszcze jedna twarz, która pojawiła się, gdy zamykał oczy. Twarz Luizy patrzącej na niego z przerażeniem i przyciskającej dłonie do ust. Ale... przecież to nie mogła być ona. Nie. Jej by nie skrzywdził. Ona... była zbyt delikatna i niewinna.
Przycisnął dłonie do czoła. Ból rozsadzał mu skronie.
Ona by go nie sprowokowała.
Przymknął oczy.
Ile czasu już tu siedział? Dzień? Dwa? Dłużej? Ból nie ustępował, więc nie aż tak długo.
Usłyszał dźwięk obracającego się klucza w zamku. Do klitki wpadło dwóch ochroniarzy Dona Jorge. Jeden złapał Irę za kołnierzyk koszuli i poderwał do góry, a potem popchnął na ścianę. Ira odwrócił się do niego, przyciskając prawe ramię do boku. Musiał chronić obite żebra. Ochroniarz zacisnął prawą pięść i doskoczył w dwóch krokach. Ira napiął mięśnie, po ruchu przewidując, że cios wycelowany będzie w brzuch. Mężczyzna wyprowadził uderzenie, a potem podniósł zaskoczone spojrzenie na twarz Iry, której nie wykrzywiał grymas bólu, ale hardości. Do klitki wparował drugi ochroniarz. Wtedy Ira dostrzegł Zahara stojącego na zewnątrz. Mężczyzna pokiwał tylko głową, odwrócił się i odszedł. Ira zrozumiał przekaz. Opuścił gardę i pozwolił się obić. W głowie kołatała mu się jedna myśl: Wszyscy go nienawidzą.
Potem ochroniarze wywlekli Irę z celi i zaciągnęli do Dona Jorge. Stał przed nim z wciąż dumnie uniesioną głową. Nie zamierzał się poddawać, nie tego go uczono.
Don siedział w swoim wielkim fotelu obitym cielęcą skórą w kolorze kawy i trzymał dłonie złożone na podołku. Jego płaska, pucołowata twarz wyrażała najwyższą pogardę.
- Powiedz mi, Ira, dlaczego to zrobiłeś?
Zmarszczył brwi. Nie znał odpowiedzi na to pytanie, więc się nie odezwał.
- Tyle lat łożę na twoje szkolenie, dałem ci dach nad głową i pełną miskę, a ty tak mi się odwdzięczasz? Niszczysz to, co jest dla mnie najcenniejsze? Dlaczego, Ira? Chcę tylko poznać odpowiedź na to pytanie.
Ira poczuł, że zaczyna się pocić. Głos Dona Jorge był spokojny, ale wyczuć w nim można było zawód i smutek. Opuścił głowę, nie miał nic do powiedzenia.
Don Jorge walnął pięścią w drewniany podłokietnik.
- Zadałem ci pytanie! - huknął. - Dlaczego zgwałciłeś moją jedyną wnuczkę? Moje serce i radość. Jedyne dziecko mojego nieżyjącego syna! Ktoś kazał ci to zrobić? Przyznaj się!
Ira zaprzeczył ruchem głowy, ale zrobił to bardziej dla siebie niż dla niego. To nie mogła być prawda. On nie zrobiłby czegoś takiego. Nie był taki. Nie chciał nikogo krzywdzić. Nie ją. Jej by nie dotknął, na pewno nie tak, jak mówili. Nie wierzył, nie chciał, nie mógł.
Don Jorge pstryknął palcami, jego ochroniarz podał mu kopertę. Don wydobył z niej zdjęcia i cisnął na podłogę pod nogi Iry.
- Spójrz, co zrobiłeś. Przypatrz się dobrze i niech ten obraz wyryje ci się w pamięci. Niech się wypali jak piętno na końskim zadzie. Spójrz na jej okaleczoną twarz i powiedz mi dlaczego?
Ira opadł na kolana, drżącymi dłońmi pozbierał zdjęcia, na każdym była Luiza, sponiewierana, pobita, zawstydzona. Nie mógł uwierzyć, że to zrobił, a jednak. Zdjęcia nie kłamały. Jego pamięć nie kłamała. Jej przerażona twarz nie kłamała.
Demon zażądał ofiary, a on wybrał ją.
- Nie pamiętam - powiedział cicho, wciąż przeglądając zdjęcia. Don miał rację, musiał zapamiętać jej twarz.
- Kto ci podał środki odurzające? - zapytał twardo Zahar.
- Nie wiem.
- Kto, Ira! Kto ci to dał! - Uniósł głos.
Ira podniósł na niego wzrok. Jego czarne oczy były jak otchłań, z której nigdy nie dało się nic wyczytać, ale tym razem wypełniały je łzy. Broda mu drżała, choć zaciskał usta.
- Nie wiem - odparł. - Było w drinku. Wypiłem jednego.
- Ućpaleś się i postanowiłeś wyżyć się na mojej wnuczce? Chcę znać odpowiedź dlaczego?
Zahar kucnął obok.
- Spróbuj sobie przypomnieć. Był z wami ktoś jeszcze w tej łazience?
- Luiza powiedziała wam, że to ja? - zapytał Ira, wyciągając zdjęcia w stronę Zahara.
- Nie zaprzeczyła - odparł Don.
Ira usiadł na podłodze, kręciło mu się w głowie i bolał go brzuch, miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
Zahar wstał i odwrócił się do Jorge.
- Może się boi? Kto wskazał Irę, jako winnego? Carlos, prawda?
- Roberto potwierdził słowa Carlosa, a Luiza im nie zaprzeczyła. Nie broń go.
- Ale Ira nie...
- To ja! - przerwał mu Ira. - To musiałem być ja. Jest tak, jak powiedział. Miał rację. Zobaczył go wtedy. Nie chciałem w to wierzyć, ale czułem... Czułem, że tak jest, bo słyszałem jego głos: pchnij, dźgnij, kopnij, zabij.
- Czyj głos? - zapytał Zahar.
- Demona. Tak powiedział. Kazał mi go karmić, żeby nie pożarł mnie samego i zrobiłem to... - Wyciągnął zdjęcia przed siebie. - Nakarmiłem go.
- Ira? Co ty, kurwa, wygadujesz? Jaki demon?
- We mnie, Zahar. Ja jestem demonem.
- Zabierzcie go! - ryknął Jorge. - Mam dość. Ta rozmowa do niczego nie prowadziła. Kwas chyba przeżarł chłopakowi mózg. Szkoda, bo dobrze się zapowiadał.
**
Ochroniarze wyprowadzili Irę, a Zahar stał i gapił się na drzwi. Czuł się, jakby mu kto wylał na łeb kubeł zimnej wody, a potem sprzedał jeszcze liścia w pysk i kopa w tyłek.
- Mogę porozmawiać z Luizą? - zapytał.
- Nie. Dość wycierpiała. I módl się, żeby szczeniak nie zasiał w niej ziarna, które zakiełkuje, bo każę go rozwlec po pustyni - oświadczył. Mógł to zrobić i zapewne chciał, ale jedyne, co by osiągnął, to satysfakcja, a nie po to trzymał chłopaka u siebie. - Przygotuj wszystko do debiutu - rozkazał.
- Teraz? On nie może walczyć. Nie po tym, jak obili go twoi ludzie.
- Nie może? Tym gorzej dla niego. Potraktuj to jako akt mojego miłosierdzia. Boski sąd. Jeśli wygra pozwolę mu żyć i wywiązać się z umowy.
- Daj mu trochę czasu na dojście do siebie.
- Będzie miał tyle czasu ile trzeba.
- Ale...
- Żadnego ale. Mogłem kazać zabić go od razu albo wywieźć na pustynię i zakopać żywcem po samą głowę lub rzucić związanego świniom na pożarcie. Widziałeś kiedyś jak świnie rozszarpują człowieka?
- Przygotuję wszystko.
- I ogłoś licytację. Dziesięć miejsc na żywo.
- Tylko dziesięć?
- Im mniej tym zajadlej będą licytować. Resztę na żywo do darknetu, jak zwykle.
- Cena standardowa?
- Nie, również licytacja. Chcę wyciągnąć z tego, ile się da. Rozprawiczymy go na oczach wszystkich.
Zahar spojrzał z niesmakiem w oczy Jorge i dotarło do niego, że to nie była tylko metafora.
- Nie! Na to się nie zgadzam - powiedział stanowczo.
Don Jorge roześmiał się tubalnie.
- Nie zgadzasz się? W tej kwestii nie masz nic do powiedzenia. Jeżeli będę chciał, oddam go diwie Sofii za darmo.
- Chyba nie sądzisz, że pozwoli się jej tknąć?
- Zahar, on tu jest po to, żeby dla mnie zarabiać. Dla mnie i Bolta, który sprzedał mi go za procent. Miałeś go wyszkolić jak psa, więc liczę, że gdy mu każesz warować, to będzie to robił i nie kiwnie palcem, choćby ta stara lampucera obciągała mu bezzębną szczęką. Zrozumiałeś?
- Nie będzie się mógł później skupić?
- Nie obchodzi mnie to, bo nie liczy się dla mnie wygrana. Przygotuj prezentację. Ma wyglądać na niej jak Adonis.
- Z obitym pyskiem i żebrami? Wątpię, żeby się sprzedał.
- Zadzwoń do Lidii, niech się nim zajmie. Będzie miał czas na regenerację, zanim ty wszystko ustawiasz. A, i jeszcze jedno, Zahar. Nie podoba mi się twój stosunek do tego chłopaka. Chyba za bardzo się przywiązałeś.
- Nic z tych rzeczy. Traktuję go jak poprzednich. Już wielu takich jak on pochowałem - zapewnił Awarow, czując rosnącą gulę w gardle.
**
Irę zaprowadzili z powrotem do śmierdzącej nory. Był w takim stanie, że ledwo powłóczył nogami. Gdy otworzyli drzwi, wszedł do środka. Zamknęli je i zapanowała cisza, a on usiadł na podłodze i pierwszy raz, od wielu lat, płakał. Był skażony złem, które przed latami zaszczepił w nim ten człowiek. Dotykał go tak, jak tego nie chciał, a teraz on był taki sam. Skrzywdził, by zaspokoić własne żądze, które z każdym rokiem były coraz silniejsze. Jakby ziarno zła trafiło, na żyzną glebę, na której zakiełkowało i wyrosło.
***
26 luty, obecnie.
Benjamin przyglądał się szeryfowi, podczas gdy ten rozmawiał z lekarzem z kliniki. W trakcie tej rozmowy jego twarz zmieniła kolor kilka razy, co było dość nietypowym zjawiskiem i wzbudziło niepokój u młodego funkcjonariusza.
Szeryf jednak szybko się ogarnął i już po chwili przeglądał listę kontaktów w telefonie. Odnalazłszy właściwy numer, spróbował się z nim połączyć. Przechadzał się tam i z powrotem i czekał. Gdy uruchamiała się automatyczna sekretarka, rozłączał się i próbował ponownie, i tak kilka razy.
- No nic... Może jest zajęta. - Powiedział do siebie.
Benjamin nie wiedział, kogo szeryf miał na myśli.
Anthony spojrzał na wnętrze schowka.
- Gdzie jest teraz Sam? - zapytał.
- Zawiozłem go do O'Brienów, żeby nie był sam w pustym domu.
- Jego rodzice znowu gdzieś pojechali?
- Na to wygląda.
Szeryf westchnął.
- Żeby tak dzieciaka ciągle samego zostawiać... - Pokręcił głową. - Pojadę z nim porozmawiać, a ty zrób zdjęcia, zdejmij odciski i zabezpiecz broń.
- Wiem, co mam robić - odparł Benjamin, szykując się na reprymendę, która w zaistniałej sytuacji była nieunikniona.
- Wiem, że wiesz - powiedział Anthony i ruszył do swojego auta.
**
Już drugi raz naciskał dzwonek, ale nikt się nie pojawiał. W końcu drzwi się otworzyły i ukazała się w nich... cała rodzina O'Brienów! Anthony uniósł brwi ze zdziwienia. Takie coś mu się jeszcze nie przydarzyło.
- Dzień dobry, szeryfie - przywitał się George, wycierając dłonie w kuchenną ściereczkę. Widać zmywał naczynia.
- Mówiłem, że ja otworzę! - oburzył się Tommy, patrząc z wyrzutem na Willow.
- A ja ci odpowiedziałam, że będę pierwsza - odgryzła się dziewczyna.
- Jak w domu wariatów - skomentowała Reese, która właśnie przechodziła obok, wycierając włosy w ręcznik. - I... dzień dobry, szeryfie.
Anthony wcisnął się do środka.
- Reese? To ty? - Zamknął drzwi, żeby nie wpuszczać zimna.
- We własnej osobie.
Anthony uśmiechnął się szczerze.
- Mała Reese, kto by pomyślał. Wieki cię nie widziałem. Gdzie byłaś?
- A, to tu, to tam. Różnie. Ale głównie w Meksyku.
- No, co kto lubi. Ja tam nie cierpię upałów. Ten klimat nie dla mnie.
- Nie wszędzie jest gorąco.
- Może nie jest gorąco, ale na pewno niebezpieczne, zwłaszcza dla takiej ładnej, niebieskookiej kobiety jak ty.
Reese wykrzywiła usta w czymś, co miało być chyba uśmiechem, ale wyglądało bardziej jak grymas bólu.
- To co cię sprowadza? - zapytał George, odwracając uwagę szeryfa od szwagierki.
- Sam Wu - wyjaśnił Anthony.
Pastor odkaszlnął, dając znać, że nie chce rozmawiać przy dzieciach. Nie musiał tego robić, bo Anthony nie zamierzał wtajemniczać wszystkich, a właściwie najlepiej nikogo.
- Może przejdziemy do mojego gabinetu - zaproponował pastor i poszedł przodem. Zamknął drzwi za szeryfem i poprosił go, żeby usiadł, sam też to zrobił. - Chłopak śpi, położyliśmy go w pokoju Tommy'ego. Źle wyglądał - przeszedł do rzeczy.
- Benjamin mówił, że był pijany.
- Owszem, ale to chyba nie powód, żeby ścigała go policja.
- Nie ścigam go. Chciałem tylko coś wyjaśnić.
- To raczej nie dziś. Ale... może Willow coś wie. To jej przyjaciel. Mam ją zawołać?
Szeryf zastanowił się. Nie chciał wciągać niewinnej nastolatki w tę sprawę, ale z drugiej strony... może faktycznie coś wiedziała.
- Jeśli możesz, to chciałbym zadać jej jedno, może dwa pytania.
George skinął i wstał, po chwili wrócił, prowadząc córkę. Willow strzelała oczami, jak przerażona łania. Nie wiedziała, czego szeryf mógł od niej chcieć.
- Usiądź Willow - poprosił Anthony.
Dziewczyna zajęła miejsce, na którym wcześniej siedział jej ojciec.
- Wiesz, co zrobił dzisiaj Sam? - zapytał szeryf. Willow przytaknęła. - To nie był pierwszy raz, prawda?
- Nie - odparła cicho.
- A wiesz, że miał ze sobą broń?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie chwalił ci się?
- Nie.
- Jesteś pewna? To bardzo nietypowy pistolet.
Willow przygryzła dolną wargę i zaprzeczyła ruchem głowy.
- No dobrze, myślałem, że powiesz mi coś więcej, niż już wiem. Z Samem porozmawiam sobie jutro. - Wstał, a przechodząc przez kuchnię, zagadał jeszcze do Reese:
- Na długo przyjechałaś?
- Zdaje mi się, że na stałe - odparła, odkładając telefon.
- I dobrze, to dobre miejsce do życia. Spokojnie. Bez zakorkowanych ulic i pyłu z wielkich fabryk. A gdzie będziesz mieszkać? Tutaj?
- Nie. To dom George'a i dzieciaków. Znajdę coś sobie, jak już stanę na nogach. Najpierw praca, potem dom.
- Jeśli dobrze pamiętam to ty jesteś pielęgniarką?
- Rehabilitantką - poprawiła go.
- O, to też dobrze. W klinice właśnie zwolniło się miejsce.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro