Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

.15. To się nie skończy

Czwartek, 21 października. Obecnie.

Zbliżała się godzina dziewiętnasta. Za oknem panowały ciemności zupełnie naturalne o tej porze roku, ale i tak znienawidzone przez większość mieszkańców północnych regionów.

W swoim biurze prokurator Young czytała ostatnią stronę raportu opisującego rozróbę, do której doszło poprzedniego dnia na Pioneer Square. Z akt wynikało, że rannych zostało kilka osób, z których troje wymagało hospitalizacji. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo do bójek dochodziło często, zwłaszcza po meczach, gdy podnieceni zwycięstwem i wkurzeni porażką kibice wdawali się w dysputy, które czasami kończyły się rękoczynami. Tym razem jednak nie chodziło o mecz. Z nieznanych Young powodów grupa Azjatów udała się do najstarszej dzielnicy miasta i stoczyła w biały dzień otwartą walkę z Kowalami.

Ktoś zapukał do drzwi. Young, nie odkładając raportu, głośno zaprosiła spodziewanego gościa.

— Nie spieszyłeś się — powiedziała, zapraszając gestem przybyłego mężczyznę do zajęcia miejsca na fotelu przed nią.

Wysoki jegomość z otyłością brzuszną i wielkimi zakolami na czole oraz krótką kitką z tyłu głowy opadł, sapiąc, na wskazane miejsce. Mebel pod nim zatrzeszczał, jakby miał się połamać.

— Słabe robią teraz te mebelki — skomentował, jak gdyby fakt, że miał dwa metry wzrostu i nadwagę nie były powodem, przez który mebel wydał taki dźwięk.

— Istotnie ten mebel nie jest dla kogoś twoich gabarytów — odparła Young. — Ale czy mi się wydaje, czy schudłeś? — zapytała wyłącznie z grzeczności, bo wiedziała, że Connor od jakiegoś czasu próbował nad sobą pracować.

Porucznik Cloud z komisariatu w dzielnicy Pioneer Square, która od lat cieszyła się złą sławą, wypiął niewątpliwie imponującą, szeroką pierś.

— Pięć kilo na razie — oznajmił, uśmiechając się i pocierając nos. Uwadze Young nie umknął fakt, że przy zgięciu ręki bluza na bicepsie opięła się, ukazując, że Connor to zlepek tłuszczu i mięśni, które się pod nim ukrywały.

— To żona będzie zadowolona.

— Właśnie nie bardzo jest. Truła mi dupę od kilku lat, że się zapuściłem, a teraz marudzi, że znowu na siłownię idę, a ona w domu siedzi. Ma, co chciała.

— Może czuje się zaniedbana.

— No co ty. Dla niej karnet też wykupiłem, ale się wstydzi. Raz poszła, zobaczyła młode laski zasuwające na rowerkach i powiedziała, że więcej nie pójdzie. Ale mam plan.

— Cudownie, a co masz dla mnie? — Zmieniła temat, nie miała czasu na towarzyskie pogaduchy, choć sama zaczęła tę rozmowę.

Connor sposępniał.

— Niewiele. Wszyscy nabrali wody w usta. Ponoć Kowale sprowokowali czymś Azjatów, ale nikt nie chce gadać. A przynajmniej nie z policją. Chodzą plotki, że to była zemsta. Próbowaliśmy wydobyć coś z ćpuna, którego zgarnęliśmy podczas łapanki. Wiesz… taki za dragi powie wszystko.

— Tego nie słyszałam.

— Jasne. — Connor mrugnął porozumiewawczo. — Ale stwierdził, że woli iść na odwyk — dokończył myśl.

— Czyli nic nie mamy?

— Mamy parę nagrań z telefonów komórkowych i kamer z monitoringu, ale jak poszedłem z tym do Vipera, to mnie wyśmiał i stwierdził, że wspólnie z Dwoma Tygrysami nagrywali film i to była inscenizacja.

— Żartujesz chyba?

— Nie. Nawet mi scenariusz pokazał. Ponoć film gangsterski kręcą, bo ich na to stać. — Pokiwał głową. — Jaja jak berety.

— A co z rannymi?

— Z rannymi? Tam ze dwa trupy, jak nie lepiej, były.

— Raport o tym nie wspomina.

— Bo był robiony na szybko i to bardziej notatka z zajścia niż raport.

— To gdzie są zwłoki?

— Przypuszczam, że przeszły przez fabrykę Dimy.

— Spalarnię, Connor. Nazywaj rzeczy po imieniu.

— W takim razie… Myślę, że przeszły przez komin w zakładzie pogrzebowym Dima i Synowie. Zadowolona?

— Nie i jeszcze długo nie będę. Nie rozumiem, jak miasto mogło wydać pozwolenie na prowadzenie takiego biznesu byłemu skazańcowi. Odkąd to funkcjonuje sprawy zaginięć domniemanych członków gangów pozostają nierozwiązane.

— Przyjdzie dzień, że bańka pęknie i ludzie zaczną mówić, a wtedy…

— Zgarniemy ich wszystkich.

— Dokładnie. Tymczasem chodzą słuchy, że będzie odwet na Azjatach. Kowale im nie popuszczą. Żółci weszli na ich teren i zrobili rozpierduchę.

— Powiedziałeś Viperowi, że możemy pozamykać tych, którzy to zorganizowali?

— Tak, ale nie był zainteresowany. Dalej grał w tę swoją głupią gierkę. Jestem bardziej niż pewny, że wkrótce będziemy mieć tu jatkę.

— Nie możemy do tego dopuścić. Jeśli oni wezmą się za łby, to polecą i nasze. Rozumiesz?

— Tak. Rozumiem. — Uderzył dłońmi w uda i podniósł się z miejsca. — Późno już. Powinnaś iść do domu.

— Wiem. — Uśmiechnęła się. — Pozdrów żonę.

**

Connor kiwnął głową w odpowiedzi i wyszedł, pozostawiając kobietę z jeszcze większą ilością pytań bez odpowiedzi niż przed swoją wizytą. Za drzwiami wydobył z kieszeni niewielkie metalowe pudełeczko i otworzył je zadowolony. Było pełne małych płaskich pastylek. Wziął jedną i połknął bez popijania.

Wizyta u Vipera jednak się opłaciła — pomyślał, wiedząc, jak ten środek na niego zadziała. Zerknął na zegarek w telefonie. Żona pewnie szykowała już kolację, ale on nie był głodny. Postanowił skoczyć na siłownię, a po drodze dać sobie obciągnąć jednej z dziewczyn z Ameryki Południowej, które były tu nielegalnie, a z czegoś przecież musiały żyć. Ironią losu było to, że płacono mu za ściganie ich, on jednak wolał być dobroczyńcą.

**

Young nalała sobie wody, napiła się, oparła głowę o zagłówek fotela i, przymknąwszy oczy, spróbowała przywołać w pamięci wspomnienia z wakacji na Barbadosie. Czasami, jak w tej chwili, żałowała, że tam nie została.

Mogła wieść spokojne, szczęśliwe życie u boku kochającego ją człowieka, a nie uganiać się za zbirami, których i tak zaraz ktoś zastąpi. To się nie skończy. Nigdy.

— Tak myślałem, że będziesz jeszcze w biurze — stwierdził dużo młodszy od Young mężczyzna, który wszedł właśnie do biura i od razu usiadł w fotelu, stojącym przed biurkiem prokurator.

Young westchnęła, zdjęła okulary o kocim kształcie, odłożyła je na biurko i zaczęła rozmasowywać skronie. Od południa bolała ją głowa, co oznaczało, że jutro pogoda się zmieni.

— Masz coś dla mnie Zin?

Xiao Zin odchylił się w fotelu, prawą ręką sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wydobył z niej paczkę papierosów. Widząc jednak minę prokurator Young, uśmiechnął się tylko i schował ją z powrotem. Xiao był niepozornym, niskim mężczyzną o przeciętnej urodzie, która nie zrobiłaby furory na socjalmediach. Ot, kolejny zwykły Chińczyk jakich wielu było w mieście. Jednak Young znała go na tyle dobrze by wiedzieć, że Xiao był śmiertelnie skuteczny w tym, co robił, i robił to dobrze.

— Wiem, o co im poszło.

Young wlepiła w niego pełne wyczekiwania spojrzenie.

— To mów.

— O Irę Blacksmitha.

Prokurator parsknęła jak niezadowolony koń.

— A co on ma z tym wspólnego?

— Wiesz pewnie, że dla Dwóch Tygrysów był jednym z nich.

— Tak, wiem. Ira jest w połowie Tajem i ma silne związki z chińską dzielnicą, ale jest Kowalem.

— Był.

— Co?

— Był, bo już go nie ma.

— O czym ty mówisz?

— Wśród Dwóch Tygrysów krąży plotka, w którą wszyscy wierzą, że Kowale na rozkaz Aarona Blacksmitha sprzątnęli Irę. I dlatego Azjaci ruszyli na Kowali. — Uśmiechnął się. — Wiesz, możemy tłuc się między sobą, ale nie lubimy, gdy ktoś rusza jednego z nas. Wy, czarni, macie tak samo.

— Nie generalizuję ludzi w ten sposób. Ale… — Zakryła dłonią usta. — Zabili Irę? — powiedziała przez palce. — Mamy na to jakieś potwierdzenie?

— Nie. To tylko plotka. Ale podobno od kilku dni nie pojawił się w miejscach, w których bywał stale. To… — Wyciągnął jakąś kartkę i położył na biurku. — Ostatnie logowania się jego telefonu do sieci.

— Poza miastem.

— Tak. To antena przekaźnikowa. W jej zasięgu jest kilkanaście miejscowości. Mógł Być w każdej z nich.

— Może po prostu wyłączył telefon, bo zrobił sobie wakacje.

— Wakacje w takim miejscu? — Jego głos był sceptyczny.

Young również nie bardzo wierzyła we własną teorię.

— Chociaż kto go tam wie — dodał Zin. — Ten skurwiel nie ma równo pod sufitem. Jeśli kiedyś go przymkniemy to powinien wylądować w bloku o zaostrzonym rygorze dla psychopatów.

Young krytycznie popatrzyła na swojego rozmówcę.

— No co? Sama dobrze wiesz, że to świr.

— Znam jego historię lepiej niż ty i nie wiem, czy byłoby to odpowiednie miejsce.

— Racja. Krzesło elektryczne bardziej by do niego pasowało — dodał z przekąsem.

Najwyraźniej domyślał się, że prokurator ma coś, co można nazwać obsesją na punkcie Iry Blacksmitha. Pewnie nie do końca wiedział, jakie były ich stosunki, bo Young nigdy nie wyjawiła mu wszystkiego, ale musiał podejrzewać, że było to coś więcej niż normalna relacja: przestępca — stróż prawa.

— Trzeba sprawdzić te wszystkie miejsca. — Przeniosła wzrok z twarzy Zina na kartkę. Czuła, że jej się przyglądał.

— Już się tym zająłem. Moi ludzie rozesłali zdjęcia na okoliczne komisariaty. Mają sprawdzić hostele, kostnice, szpitale. Jeśli był, w którejś z tych miejscowości, będziemy o tym wiedzieć. — Zamilkł.

Young nie bardzo go słuchała. Myślami była gdzie indziej.

Siedzieli tak krótką chwilę w ciszy i zadumie, jakby chcieli w ten sposób uczcić pamięć człowieka, który, zapewne, w przekonaniu Zina na to nie zasługiwał. W końcu mężczyzna nie wytrzymał.

— Zastanawiam się, czemu Blacksmith kazał sprzątnąć swojego adoptowanego syneczka? Pewnie się w końcu domyślił, że to psychol i wolał się go pozbyć.

— To twoja fachowa opinia?

— Nie. Tak tylko…

— Jeśli nie, to zachowaj ją dla siebie. A teraz wybacz, ale jest późno i chciałabym iść do domu. Daj mi znać, jeśli dowiesz się czegoś nowego.

Xiao Zin musiał zrozumieć, że przesadził, ale czasami bardzo chciał poznać prawdę i liczył chyba na to, że Young w końcu się przed nim otworzy. Był przecież jej zaufanym współpracownikiem.

— Oczywiście — odpowiedział, wstając z fotela. — Zadzwonię, gdy tylko będę miał coś nowego.

Young nawet na niego nie spojrzała, zaczekała aż wyjdzie, a potem wypowiedziała ciche: — Kurwa. — Sprawy piętrzyły się i zaczynała czuć się naprawdę zmęczona. Zaczęła rozmasowywać czoło, skronie, a potem powieki, nie martwiąc się tym, że zniszczy makijaż. Niechciane wspomnienie dnia, w którym zobaczyła Irę pierwszy raz, wciąż uparcie powracało, wywołując w niej uczucie winy.

— Nie rób tego — powiedziała sama do siebie. — Nie myśl o tym. To przeszłość. — Odetchnęła głęboko, powstrzymując łzy wściekłości. Czasami czuła się taka bezradna.

Wstała i podeszła do okna, by zerknąć na roztaczający się z niego widok na miasto. Tam ciągle rodzili się i umierali ludzie, jeden w tę czy w tę stronę nie robił różnicy. Ale najgorsze dla Young było to, że system zawodził tych najsłabszych i najmłodszych, tych nad którymi powinien roztaczać parasol opieki, tak żeby byli bezpieczni.

Czuła, że zawiodła: siebie teraz i jego w przeszłości.

Gdyby tylko wtedy była bardziej stanowcza.

***

23 grudnia, szesnaście lat wcześniej.

Późnym popołudniem wypoczęty Bolt przypomniał sobie, że zlecił Sanchezowi odnalezienie Iry. Kładąc się spać, wyłączył telefon, bo chciał mieć chwilę spokoju, a kiedy się obudził, zapomniał go włączyć. Klnąc w myślach, czekał, aż urządzenie się uruchomi, a potem w napięciu przyglądał się spływającym powiadomieniom o nieodebranych połączeniach. Na szczęście nie było ich aż tak dużo. Aaron dzwonił tylko dwa razy i napisał jedną wiadomość:

„Oddzwoń"

Sanchez próbował aż dziesięć, po czym napisał:

„Dzieciak odnaleziony. Wrócił do klubu."

— Jak, kurwa, do Klubu? — burknął Bolt, zaciągając się dymem z trzymanego w ustach papierosa. — Co za debil z tego Sancheza. Znowu coś pokręcił. — Wyjął z ust papierosa, upił łyk kawy i skrzywił się. Zapomniał posłodzić, a gorzkiej nie cierpiał. Wyciągnął z szafki papierowe pudełko z napisem „Cukier w kostkach" i wrzucił trzy do kubka. Zamieszał nożem, który miał pod ręką i ponownie skosztował ciemnego płynu. Kawa była słodka i miała lekki aromat czosnku.

Nie wkurwiaj się, pomyślał, przymykając oczy. Dobrze wiedział, że zamieszał kawę nożem, którym przed chwilą siekał czosnek. Przeleciał wzrokiem po kuchennym blacie, na którym stały rozgrzebane składniki dania, które chciał ugotować i zatrzymał go na kubku.

— A w dupie. Zjem coś w Klubie — rzucił na odchodne, kierując się do sypialni, żeby się przebrać.

Pół godziny później stał w korku i wyklinał pod niebiosa okres przedświąteczny, którego szczerze nienawidził. Był ateistą i, choć rozumiał marketingowe zagrywki koncernów, to szał, w który wpadali wszyscy katolicy i nie tylko, doprowadzał go do szewskiej pasji. Zerknął na zegarek, tym tempem do Klubu dostanie się za godzinę, a mieszkał przecież stosunkowo blisko niego.

Telefon zaczął dzwonić. Bolt zerknął na wyświetlacz. To był Aaron. Widać nie mógł się doczekać. Bolt chciał do niego oddzwonić z Klubu, gdy już będzie miał pewność, że gówniarzowi nic nie jest.

— Halo? — powiedział do słuchawki znudzonym tonem. Już wiedział, że się nasłucha.

Znalazłeś go? — Aaron przeszedł od razu do sedna.

— A może tak: cześć, tu Aaron. Jak się masz, Bolt, kumplu? Wszystko dobrze? Pieski zdrowe? Wygrałeś?

— Słuchaj, Bolt… Ja nie wiem, co ty bierzesz i gówno mnie to obchodzi. Ale gdy do ciebie dzwonię, odbierasz. Gdy cię wzywam, przyjeżdżasz. A kiedy zadaję ci pytanie, odpowiadasz, bo czy tego chcesz, czy nie, to ja jestem twoim bossem. Dlatego pytam cię jeszcze raz… Znalazłeś go?

— Tak. Sanchez go namierzył. Właśnie po niego jadę. Jest w Klubie.

— Dobrze. Niech tam zostanie. Nie przywoź go do mnie. Anna i dzieci nie chcą go widzieć. Muszę już kończyć. A! I nie zapomnij o wigilijnej kolacji, jak w zeszłym roku.

— Naprawdę musimy co rok odstawiać tę szopkę? Ja to tam rodziny nie mam, ale chłopaki woleliby…

— To jest tradycja Bolt. Zapoczątkował ją Ezra Blacksmith w 1867…

Bolt przewrócił oczami.

— Aaron, kurwa, wiem. Twój teść co roku opowiada tę historię. Mógłbym z niej już doktorat napisać.

Skoro wiesz, to po co się głupio pytasz, czy musimy? Bolt, jak raz w roku zjesz porządny posiłek, pogadasz z chłopakami i uczcisz ten dzień, to nic ci się nie stanie. Gwarantuję ci też, że duszy twojej to nie zbawi. A teraz już naprawdę kończę, bo Anna na mnie krzywo zerka.

Bolt rzucił telefon na siedzenie obok. Znowu będzie musiał udawać, że dobrze się bawi na tym ich wieczorku integracyjnym. I znowu jako nieliczny pójdzie tam sam. Zaczął się nawet zastanawiać, którą dziewczynę z odwiedzanych przez siebie burdeli zaprosić. Lista nie była długa. Może któraś będzie miała w święta czas i Bolt nie wyjdzie znowu na odludka, co to sobie baby nie umie znaleźć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro