Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

006; the one with a weekend off

× arctic monkeys — no buses!


Brązowowłosy chłopak pod wpływem promieni słońca w sobotni, październikowy poranek jakie przebijały się pod beżową roletą rozchylił leniwie powieki. Mimo jesieni, która zdążyła się już na dobre rozkręcić w Seattle, gdzie temperatury o tej porze nie przekraczały raczej piętnastu stopni Celsjusza i tak w niektóre dni potrafiło rozpieszczać ich słońce. Poza tym zaczęła się deszczowa pora, ale wszyscy zamieszkali mieszkania numer osiemnaście byli już do tego przyzwyczajeni. Podobnie zresztą jak ich sąsiad z naprzeciwka, który średnio cztery razy w tygodniu przychodził do nich, by poprosić o bycie ciszej, Veronica, która z powodu braku pracy polubiła odwiedzanie swojej kuzynki, gdy ta była nią zajęta i Hannah, która często narzekała na duże kałuże powstałe pod jej blokiem, przez które musiała się przeprawić w drodze na cotygodniową (raczej codwutygodniową, spotykały się tylko w te weekendy, w które nie miały zajęć na uczelni) herbatę u Ellie podobnie jak dziś.

Zdecydowanie nie mogli narzekać na jakąś nudę i samotność, w końcu trzy nowo poznane osoby to zawsze coś. Colins czuła się przecudownie, mogąc podawać jedną ze swoich londyńskich herbatek Smith w weekendy (czy wspominałam, że Ellie jest w połowie Brytyjką urodzoną w Londynie mówiącą z perfekcyjnym londyńskim akcentem? chyba nie), czy parząc czarną kawę Vee w dni powszednie. Co jak co, ale zdecydowanie było jej w jakimś stopniu brak żeńskiego towarzystwa, z którym mogła podyskutować w nieco inny sposób. Dzięki tym dwóm blondynkom (które zresztą zdążyły się już poznać i dogadywały się całkiem nieźle) Ellie zdecydowanie odżyła i jako jej chłopaka Martella nic nie mogło cieszyć bardziej.

Przetarł oczy i ziewnął, patrząc na Ellie wciąż spoczywającą w najlepsze z głową na jego klatce piersiowej, ubraną w jego czarną koszulkę z zamkniętymi oczami. Obejmował ją ramieniem, głaszcząc je delikatnie i wolną dłonią odgarnął z jej czoła włosy. Uniósł delikatnie kąciki ust, po prostu patrząc na nią i dziękując Bogu w myślach za taką cudną dziewczynę. Sam nie wiedział do końca, co by zrobił, gdyby jej nie poznał. Prawdopodobnie przesiedziałby całe liceum z Wyattem w jego zagraconej piwnicy grając na konsoli i pijąc hektolitry gazowanych napoi, pewnie nawet nie zdecydowałby się na medycynę.

Przysunął się do niej odrobinę i musnął delikatnie jej czoło, wciąż głaszcząc ją po ramieniu. Krótko po tym uchyliła dość niechętnie powieki, ale patrząc na niego zdobyła się na lekki uśmiech.

— Dzień dobry, kwiatuszku — powiedział cicho, przeczesując łagodnie swoimi długimi palcami jej krótkie włosy. — Wyspana?

— Powiedzmy. . . — wymamrotała, przecierając oczy i wtulając się leniwie w zielonookiego. — A ty, fiołeczku?

— Nie narzekam. — Uśmiechnął się i pogładził ją po plecach, przytulając ją bardziej do siebie. — Ale nie mam ochoty jeszcze wstawać.

— Ja też nie — stwierdziła, z powrotem zamykając oczy. — Trzeba korzystać z wolnego weekendu, a poza tym gówniaki jeszcze śpią.

I akurat, gdy Martell miał odpowiedzieć jej coś w stylu "zgadzam się", a potem zaproponować jej naleśniki na śniadanie usłyszeli z sąsiedniego pokoju, jak łóżko przesuwa się w przód i w tył. Były to dość szybkie ruchy, równomierne, a po chwili doszły do nich jeszcze stłumione westchnięcia. Skrzyżowali ze sobą spojrzenia, po czym Ellie jęknęła niezadowolona i ułożyła dłoń chłopaka na jednym ze swoich uszu, by nie musieć słuchać tego, co Jasper wyczynia z Jake'iem za ścianą. 

— Albo jednak nie. . . — westchnął Martell, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu. — Chyba będą świętować tydzień urodzinowy Jake'a, czy coś. . .  

— Bez kitu, który to raz w tym tygodniu? Czwarty? Wyobrażasz sobie mieć energię, żeby pieprzyć się chociaż dwa razy w tygodniu? — Dziewczyna pokręciła głową.

— Ellie, ale-

— Wiesz o co chodzi! — Ona także po krótkiej chwili się roześmiała. — Przynajmniej Batat nikogo nie ma, prócz psa na kółkach, z którym gada.

— Ma tylko balsam i chusteczki na biurku — stwierdził, przesuwając rozgrzaną dłonią po jej plecach. 

— A więc ma prawą rękę, wspaniała partnerka — zadrwiła Colins, wprawiając swojego chłopaka w jeszcze większe rozbawienie.

Przez chwilę zapanowała między nimi przyjemna cisza. Na parę sekund nawet zapomnieli o tym, co jeszcze moment temu słyszeli za ścianą, bo nawet to ucichło.

— Dzisiaj tylko raz?! — Wrzasnęła ironicznie blondynka tak, by osiemnastolatkowie za ścianą ją usłyszeli. — Coś dzisiaj słabo, suki!



Skavinsky opadł zdyszany na poduszkę i przetarł twarz, słysząc swoją przyjaciółkę za ścianą. Jake przysunął się do niego złakniony czułości, na co oczywiście odpowiedział mu przez objęcie go ramieniem i krótkie cmoknięcie jego czubka głowy. 

— Chyba słyszeli. . . — stwierdził cicho Coleman.

— No raczej, oni słyszą wszystko. — Skavinsky pokręcił głową. — Są serio jak starzy, jeszcze się znęcają od rana, zastrzelę ich kiedyś. 

Jake zaśmiał się krótko, mierzwiąc włosy swojego chłopaka.

— Ty to jesteś specyficzny, Skavinsky.

— Dlatego ze mną jesteś — zaśmiał się. — Plus, jestem zajebisty, zajebiście przystojny, no i nienawidzimy tych samych osób, jakie są powody, by nie chcieć ze mną być?

— Och, znalazłbym wiele. . .  — Coleman wywrócił oczami.

— No wiadomo, żydzi lubią się czepiać. To przez te długie nosy.

— Poczynając od tego, jak śmiejesz się z mojego bycia pół-żydem — zaśmiał się, dźgając go pod żebrem. 

Czarnowłosy zgiął się lekko, przesuwając się na kraniec łóżka, przez co Coleman zaczął śmiać się jeszcze głośniej. Ten nie chcąc pozostać mu dłużnym, podniósł się odrobinę i zaczął go łaskotać. Jake był tym typem człowieka, który miał łaskotki dosłownie wszędzie. Skavinsky cenił sobie to u ludzi, w końcu mógł to wykorzystać przeciwko nim.

— Masz coś jeszcze? — Zapytał, wciąż go łaskocząc.

— Jesteś nieudolny w kuchni! — Wydusił, ledwo powstrzymując się od śmiechu. — A pamiętasz, jak nie umiałeś włączyć piekarnika i podgrzewałeś mrożoną pizzę na zmianę na patelni i w opiekaczu?

— Wtedy byłem jeszcze gówniarzem!

— To było rok temu, Jasper!

Coleman tak bardzo zajęty był śmianiem się w najlepsze, że nawet nie zauważył, jak jego chłopak przestał go łaskotać. Jasper patrzył na niego przez chwilę, po czym przyciągnął go do siebie i wpił się dość delikatnie w jego wargi.

Rozanielony Jake oddał jego pocałunek, głaszcząc go czule po policzku. Oczywiście, że uwielbiali się wzajemnie przedrzeźniać i się z siebie nabijać, ale i tak nic nie było w stanie zmienić ich uczuć wobec siebie. Coleman kochał Skavinsky'ego całym sercem i absolutnie nie wiedział, co zrobiłby bez niego, co oczywiście było obustronne. 

Jasper odsunął się powoli od twarzy prawie osiemnastolatka, a ten patrząc w jego oczy z wielkim uczuciem, które mógłby zauważyć wręcz każdy wciąż gładził jego policzek. Szarooki uśmiechnął się i cmoknął jego nos, na co ten zareagował wesołym, cichym chichotem.

— Sądzisz, że jest jeszcze jeden dobry powód, żeby mnie nie chcieć, żydzie-metodysto? — Spytał z rozbawieniem w głosie.

— Aha — Jake pokiwał głową — śmierdzisz.

— Och, spierdalaj. — Jasper z powrotem ułożył się na poduszce, próbując zachować kamienną twarz. — Ty nie jesteś lepszy.

— Ale sam mnie do tego namówiłeś! — zaśmiał się triumfalnie Coleman, zadowolony z riposty użytej na swoim chłopaku.

— Dobra, już wypierdalaj, mała ćmo. — Brunet usiadł i przeczesał sobie powoli włosy, wzdychając. — Prysznic?



Oleff stanął pod mieszkaniem numer cztery w West 206 Apartaments na College Street, jak poinstruowany został przez znajomą z pracy przyjmującą zamówienia telefoniczne. Było to w North Admiral, więc droga zajęła mu jakieś dziesięć minut. Normalnie byłoby około siedmiu, ale oczywiście nie obyło się bez lekkiego błądzenia mimo włączonej na telefonie nawigacji, więc miał trzyminutowy poślizg.

Stał tak przez jakieś parę sekund, upewniając się, że nikt za drzwiami nie odbywa stosunku (od ostatniego razu był bardzo przezorny, jeśli chodzi o to), lub czegoś podobnego, o czym on sam mógł pomarzyć. Został już wpuszczony na klatkę, więc teraz tylko zapukał do drzwi czekając, aż ktoś je otworzy.

Usłyszał parę krzyków, skrzypnięcie drzwi i drobne kroki, po czym drzwi się otworzyły. A znając dobrze Wyatta i jego szczęście otworzył je nie kto inny, jak ta ładna kuzynka Ellie, Veronica, którą od swojego ostatniego upokorzenia widział tylko z dwa, czy trzy razy. Na domiar złego, miała mokre włosy i owinięta była jedynie w biały ręcznik.

Niezbyt dyskretnie zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu i z powrotem, nawet rozchylając lekko usta i dopiero napotykając na jej rozbawione spojrzenie pokręcił głową z zawstydzeniem.

— No hej, Batat — powiedziała, uśmiechając się do niego i przytrzymując ręcznik dłonią. — Widzisz, teraz ty mnie zobaczyłeś bez ciuchów. Jest po równo.

Chłopak podrapał się po karku i przez parę sekund zdobywał się, by coś powiedzieć. 

— Ja, um. . . Ja mam tą, no. . . — Uniósł lekko w górę biały karton z dużą pizzą pepperoni i zaśmiał się nerwowo.

— Jasne. — Skinęła głową i odwróciła się w stronę korytarza, z którego wyszła. — Finn, pizza przyjechała! Wyskakuj z kasy!

Przez chwilę między nimi panowała niezręczna cisza. Wyatt rozglądał się niespokojnie, próbując nie patrzeć w ogóle na blondynkę.

— Finn to mój współlokator — wyjaśniła, opierając się o framugę.

— Wiem — powiedział prędko, na co zmarszczyła brwi — od Ellie. Chodziliśmy z Finnem do szkoły — dodał prędko.

— A, no tak. — Pokiwała głową, obserwując z lekkim uśmiechem zakłopotanie brązowookiego.

W końcu w drzwiach pojawił się także Finn Wolfhard, trzymający w dłoni brązowy, skórzany portfel. Nie zmienił się za wiele, wciąż był cholernie wysoki, chudy, a jego ciemne włosy były w wiecznym nieładzie. Na widok Oleffa uśmiechnął się szeroko i zaczął grzebać w portfelu w poszukiwaniu pieniędzy.

— Batat, dawno Cię nie widziałem! — zaśmiał się zadowolony. — Wyglądacie teraz jak w tym pornolu zaczynającym się od tego, jak przychodzi facet z pizzą.

— Och, masz aż tak kiepski gust nawet do pornoli? — Veronica pokręciła głową, robiąc zniesmaczoną minę i uderzając lekko Wolfharda z drobnej piąstki w ramię.

— Nawet przy ludziach się nade mną znęcasz? — Pokręcił głową i zaśmiał się pod nosem.

— Dwadzieścia dwa dolary — powiedział szybko Wyatt, nawet nie do końca wiedząc, co odpowiedzieć. Z jakiegoś powodu patrząc tak na tą dwójkę odczuł wypełniającą go zazdrość. Co z tego, że Veronica nawet nie była jego dziewczyną? Była strasznie ładna, wygadana i aktualnie jedynie w ręczniku.

— Trzymaj, stary. — Wolfhard podał mu zmiętą dwudziestodolarówkę i pięć dolarów w nieco lepszym stanie. — Reszta dla Ciebie.

Oleff patrzył przez chwilę na wyciągniętą dłoń chłopaka, po czym zabrał pieniądze i wcisnął je do kieszeni. Podał Hudson karton z pizzą, na co ta uniosła kąciki ust i przez dobre parę sekund jeszcze się w nią wpatrywał.

— Ale wiesz — zaczął Finn — możesz już iść, jak coś.

 Spojrzał na niego z powrotem. Za kogo on się uważał? Nie dość, że stał obok takiej ładnej dziewczyny w ręczniku, to jeszcze chciał mu dopiec. Pieprzony Wolfhard, zawsze wiedział, że nie warto mu ufać.

— To koncert życzeń, czy dostawa pizzy? — Zapytał ironicznie, po czym dopiero po chwili zaczął iść w stronę schodów prowadzących w dół.

— Zaczekaj! A kupon? Brakuje nam jednego do darmowej pizzy! — zawołała za nim Veronica.

— Skończyły się — odpowiedział niezgodnie z prawdą, schodząc po schodach i prawie potykając się o swoje własne nogi.

Zszedł na sam dół i zwolnił. Dopiero dotarło do niego, co tak naprawdę zrobił. Boże, Batat, po raz kolejny robisz z siebie idiotę — pomyślał. 



— I takim sposobem zdobyłam zdjęcia Harry'ego Stylesa z Alei Gwiazd i sprzedałam je jakieś zdesperowanemu kontu fanowskiemu na insta. — Hannah wzięła łyka swojej herbaty w białego kubka w żółte groszki.

Siedziała na żółtej kanapie w mieszkaniu u Ellie, która aktualnie siedziała na drugim końcu kanapy ze zgiętymi kolanami oparta o Jaedena, który obejmował ją jedną z rąk w pasie. Natomiast na jednym z foteli stojących równoległe do kanapy zajmował miejsce Jasper ze swoim chłopakiem na kolanach.  

Wszyscy domownicy, którzy dotąd nie znali Hannah bardzo ją polubili. Była świetną dziewczyną i potrafiła zaciekawić każdym tematem, nawet gdy nie wiedziało się o nim praktycznie niczego. Wprost ubóstwiali jej historie z Los Angeles, one zawsze były bardzo ciekawe. Na przykład właśnie skończyła im opowiadać, jak kiedyś po szkole przechadzając się Aleją Gwiazd i spotkała Harry'ego Stylesa, a więc zrobiła mu zdjęcie i skontaktowała się z pierwszym lepszym mało znanym kontem na Instagramie poświęconym temu właśnie mężczyźnie. Właścicielka sama zaproponowała jej siedemdziesiąt dolarów, a więc bez problemu się zgodziła.

— Nie zarobiłabyś więcej szantażując kogoś? — Zapytał Jasper, upijając resztę swojej herbaty z kubka w różowe groszki.

— No, teoretycznie tak. — Skinęła głową.  — Ale to już jest nielegalne, w LA wszyscy lubią się wpieprzać w nieswoje sprawy i miałabym przewalone.

— Ale zrobiłaś tak kiedykolwiek jeszcze z kimś innym? — Spytał zaciekawiony Jake.

— No pewnie, raz spotkałam w tej okolicy Sosy, wiecie, Luke'a, Ashtona, Michaela i Caluma. Wzięłam siedemdziesiąt pięć za pojedyncze zdjęcia i jakieś dziewięćdziesiąt za to, gdzie są razem. Niby absurd, ale zawsze ktoś na to się skusi. — Wzruszyła ramionami.

— Powinni robić mi zdjęcia i sprzedawać za jakąś stówę — stwierdził Skavinsky.

— Za twoje zdjęcia nikt nie dałby złamanego centa, suko — odpowiedziała mu Ellie.

Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Trwało to dobre paręnaście sekund, zanim się w ogóle uspokoili i prawdopodobnie śmialiby się jeszcze dłużej, gdyby nie pukanie do drzwi, które jakimś cudem usłyszeli. 

— Ja otworzę — powiedziała Colins, odkładając na bok swój pusty kubek i zakładając uprzednio błękitne klapki poszła w stronę drzwi.

Otworzyła je. Stał w nich ich sąsiad z naprzeciwka, Caspian. Ubrany był w brązowy uniform kurierski UPS w postaci polówki i czapkę z daszkiem w tym samym kolorze. Ponadto w dłoniach trzymał raczej niewielkich rozmiarów karton. Mimo, że stała tyłem do przyjaciół mogła przysiąc, że wszystkie pary oczu były właśnie skierowane w ich stronę.

— Hej, co tam? — Zmarszczyła lekko brwi, patrząc na jego strój.

— Hej, mam dla Ciebie paczkę. — Posłał jej ciepły uśmiech.

— O, no tak. — Pokiwała głową i zaśmiała się. — Nie wiedziałam, że jesteś kurierem. I że pracujecie w soboty.

— Tak jakoś wyszło. — Wzruszył ramionami i podał jej formularz na podkładce z długopisem. — Podpisz na dole.

— Jasne. — Wzięła od niego żółtą podkładkę.

Gdy podpisywała się swoim nazwiskiem czarnym długopisem, spojrzenie chłopaka utkwiło w roześmianej blondynce siedzącej na żółtej kanapie, której jeszcze wcześniej nie miał okazji zobaczyć.

— To twoja koleżanka? — Spytał, biorąc z powrotem od dziewczyny podkładkę z formularzem i podając jej kartonik z przesyłką.

— Tak, to Han. Pracujemy razem. — Pokiwała głową, biorąc od niego pudełko. — Dziękuję.

— Dobrze wiedzieć. . . — Chłopak pokiwał głową z uśmiechem.

Niebieskooka pochłonięta dotąd rozmową z Jaedenem spojrzała w stronę drzwi i napotkała na spojrzenie Caspiana. Uśmiechnęła się lekko, po czym wróciła do rozmowy niezbyt wzruszona.

— Miłego dnia — powiedział jeszcze brązowooki, po czym udał się w stronę schodów.

— Wzajemnie! — krzyknęła za nim, zamykając drzwi.

Dziewczyna poszła do kuchni, by za pomocą noża otworzyć paczkę. 

— Fajnego macie kuriera, uniform mu do włosów pasuje — stwierdziła Han.

— To Caspian, nasz sąsiad z naprzeciwka — odpowiedział jej Jaeden. — Nawet nie wiedzieliśmy, że jest kurierem.

— Ciągle się pruje o hałas. — Jasper pokręcił głową. — Jebana zrzęda.

— A dziwisz się mu? — Prychnęła Ellie, otwierając paczkę nożem. — Ty i Jake przecież-

Nim w ogóle mogła skończyć, drzwi otworzyły się z impetem. Wyatt wszedł do środka i prędko zsunął swoje czarne adidasy, zamykając za sobą drzwi.

— Skompromitowałem się w pracy — powiedział, ściągając swoją kurtkę jeansową w tym kolorze, co buty.

— Boże, Batat. . . — Smith pokręciła głową z niedowierzeniem. — Powiedz nam coś nowego.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro