Rozdział 4
Trzynasty marca, 2005 rok. Wczesne popołudnie. Na skrzyżowaniu Ebury i Elizabeth Street słońce zaczyna przebijać się przez chmury. Światła zmieniają się na zielone, przechodnie zasuwają po pasach. Na dachu budki telefonicznej siada kolejny gołąb....
Przez co najmniej dziesięć minut stałam i zwyczajnie gapiłam się w szybę Betty's Cafe. Po trzech kolejnych zmianach świateł stwierdziłam, że mogłabym wejść do środka. W końcu kiedyś trzeba.
Od samego progu owionął mnie mocny aromat świeżo mielonej kawy. Po chwili poczułam również imbir i delikatną nutkę cynamonu. Już mi się podobało.
W wystroju wnętrza dominowały ciemne płytki drewnopodobne. Jak na kawiarnię, stolików było całkiem sporo. Na ścianie po prawej rozciągał się regał z książkami, po lewej kasa i długa lada ze słodkościami. Wszystko było takie klimatyczne: kelnerzy w białych koszulach i szarych fartuchach, dziurkowane zasłonki przy oknach, obrazy na ścianach. Zwracałam uwagę na każdy drobiazg. Odbyłam krótką, aczkolwiek pełną zakrętów i dziwacznych zawijasów wędrówkę pomiędzy stolikami, aż wybrałam to jedno jedyne miejsce, w którym postanowiłam usiąść.
- Dzień dobry, co pani podać? - usłyszałam i zobaczyłam przed sobą kelnerkę. Była sporo młodsza ode mnie i miała lśniące, kasztanowe włosy. Przypinka na eleganckiej koszuli zdradzała imię dziewczyny: Bella.
Szybko rzuciłam okiem na ofertę w karcie.
- Poproszę espresso macchiato.
Kelnerka odnotowała zamówienie i odeszła, a ja znowu zaczęłam się rozglądać po kawiarni. Była naprawdę urocza – łączyła w sobie tradycyjny styl i nowoczesność. Unikatowy klimat niemal wisiał w powietrzu: buchał z każdej filiżanki i wytryskał z każdego nadgryzionego ciasteczka, unosił się wokół zasłonek i foteli z miękkim obiciem. Chyba znalazłam miejsce, które miało w sobie to coś.
- Rzeczywiście, całkiem miły lokal.
Gwałtownie podskoczyłam na siedzeniu. Głos, który wyrwał mnie z zamyślenia był przerażająco znajomy. Przy moim stoliku, naprzeciwko mnie, siedział dokładnie ten sam mężczyzna, z którym miałam nieprzyjemność rozmawiać wczoraj.
Przez dziesięć sekund nie mogłam wykrztusić ani słowa. Dopiero gdy pierwsza fala zaskoczenia ustąpiła, poczułam napływającą wewnątrz mnie złość.
- Nie zamawiałam towarzystwa – fuknęłam na niego.
Nawiasem mówiąc, wróciłam wczoraj do domu i natychmiast położyłam się do łóżka. Natłok myśli sprawił, że niemiłosiernie bolała mnie głowa. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim sądzić. Próbowałam nie zastanawiać się, kim był ten człowiek i czego tak naprawdę chciał.
Myślałam, że jeśli odpuszczę, więcej go nie spotkam.
- Świetnie. Teraz zamierzacie mnie śledzić, tak?!
Mężczyzna zrobił dziwną minę, ale widać było, że nie może temu zaprzeczyć.
-Właściwie to tak – odpowiedział i ponownie się uśmiechnął. Moim skromnym zdaniem uśmiechał się zdecydowanie za dużo.
-Moja oferta jest nadal aktualna – przypomniał się. W odpowiedzi spojrzałam tylko wściekle na jego kraciasty krawat.
-Nie bądź śmieszny; nawet się nie przedstawiłeś.
-Och, wybacz. Nazywam się Mycroft.
-Wiele mi to mówi... -prychnęłam.
Mycroft uśmiechnął się tak samo jak poprzednio.
-I bardzo dobrze.
Kiedy zastanawiałam się, co powiedzieć, kelnerka przyniosła moją kawę i postawiła ją na stoliku. Nie miałam ochoty rozmawiać. Chciałam zostać sama i nacieszyć się chwilą spokoju, ale wiedziałam już, że nie będzie to możliwe.
-Wracając do tematu.. -zaczął Mycroft- Dysponuję aktualnym adresem zamieszkania Sherlocka Holmesa, jednak to, że ci go podałem, absolutnie nie może wyjść na jaw...
-Nie jestem zainteresowana -przerwałam mu, patrząc uważnie w jego oczy.
-Akurat. -w stalowoniebieskich tęczówkach mężczyzny błysnęło rozbawienie -Doskonale wiem, dlaczego go szukasz . I wierz mi, że na pewno ci się to nie uda. Nie bez mojej pomocy.
Gwałtownie wyprostowałam się na krześle. Jakim cudem mógł wiedzieć?
-Jak już mówiłem, mogę wskazać ci adres, ale Sherlock na pewno zapyta skąd go masz. Musimy zatem przykryć to pod jakimś logicznym wytłumaczeniem – próbowałam mu przerwać, ale uciszył mnie gestem dłoni – Posłuchaj. Na Grosery Street mieszka dwóch braci o nazwisku Rogers. Prowadzą tanią firmę przeprowadzkową. W ostatnim czasie wykonywali zlecenie dla Sherlocka. Powołaj się na nich. Wystarczy, że będziesz umiała być wiarygodna i dobrze grać.
-Nie rozumiem. Dlaczego mi pomagasz? -zapytałam podejrzliwie. Coś mi tutaj nie pasowało.
Mycroft postawił łokcie na blacie stolika i oparł podbródek na złożonych dłoniach.
-Ach, zapomniałem uprzedzić: mój przyjaciel grywa czasami na skrzypcach. Myślę jednak, że nie powinno ci to przeszkadzać.
-Nie odpowiedziałeś na pytanie.
Moje myśli krzyczały. Ta rozmowa nie była wcale taka łatwa.
-Widzisz, mój przyjaciel Sherlock potrzebuje...
-Towarzystwa? - dokończyłam intuicyjnie. Twarz Mycrofta rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.
-Dokładnie.
Westchnęłam z niedowierzaniem i przeniosłam wzrok na sufit. Nie no, serio?
-Nic z tego -powiedziałam przez zaciśnięte zęby.
Nagle rozległ się dźwięk dzwonka. Mycroft wywrócił oczami i odebrał telefon, obracając się do mnie bokiem.
-Tak, oczywiście.... Będę za piętnaście minut. -powiedział, po czym rozłączył się i spojrzał na mnie wyczekująco. Chyba nie czekał, aż zgodzę się na jego głupią propozycję!
-Możesz iść -odparłam, wzruszając ramionami. Na prawdę chciałam, żeby zostawił mnie już w spokoju. Niestety Mycroft uparcie trwał przy swoim.
-Nie mogę, mam coś do załatwienia -powiedział powoli, dobitnie akcentując każde słowo.
-Powtarzam po raz ostatni: nie jestem zainteresowana.
-Nieprawda. Potrzebujesz mojej pomocy.
-Skąd ta pewność?Dlaczego uważasz, że się na to zgodzę?
-Ponieważ ci na tym zależy.
I tutaj miał rację. Nie znałam tego człowieka, ale zależało mi jak cholera. W dodatku musiałam przyznać, że nie potrafiłam odnaleźć Sherlocka o własnych siłach.
- Więc jak? – ponaglił Mycroft, spoglądając wymownie na zegarek.
Sprawa przedstawiała się jasno. Wspomniany wyżej detektyw był jeszcze bardziej unikatową jednostką, niż przypuszczałam. To z tego powodu istniała (najwyraźniej) jakaś grupa, która go chroniła. Był nieosiągalny, ale ja dostałam szansę. Wyczułam, że cokolwiek się za nią kryje, będzie to wielkie ryzyko. Propozycja tego człowieka była zupełną abstrakcją. Była szaleństwem. Ale być może była zarazem moją jedyną szansą.
Kto jak kto, ale ja wiedziałam bardzo dobrze, że czasami trzeba zaryzykować szaleństwo.
- Jednak poproszę ten adres.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro