Rozdział 15
Mijały dni. Każdego dnia chodziłam na poranną kawę z Mycroftem, pisałam wiersze włócząc się po różnych częściach miasta, następnie wpadałam na Foxal Street by przesiadywać bezczynnie u Sherlocka lub towarzyszyć mu w jego miejskich wyprawach. Detektyw miał wiele dziwacznych zachowań, przez co obcowanie z nim nie należało do najłatwiejszych. Z drugiej strony dość często wynikały z ich zabawne sytuacje, zwłaszcza kiedy popisywał się przed ludźmi swoim intelektem. Znosiłam dzielnie wszystkie jego wymysły i nawet przywykłam do towarzyszącej mu rzeczywistości: spontanicznej i pełnej niespodzianek na każdym kroku.
Jedyną rzeczą, która mocno mi przeszkadzała, był widok martwych ciał. Każde zwłoki, niezależnie od tego w jak ciężkim stanie, były dla mojej wrażliwej psychiki jak pętla na szyi. Kiedy na nie patrzyłam chciało mi się uciekać, i to dosłownie za każdym razem.
"Juliet, chodź tutaj! Potrzebuję twojej opinii." -zwykł mawiać wtedy Sherlock.
"Nie widzę takiej potrzeby. Sam świetnie sobie poradzisz." - odpowiadałam, nie ruszając się ani o milimetr.
"Na miłość boską, przestań się ciągle chować! To tylko zwłoki."
"Badaj je sobie sam! Nie znam się na tym." -odcinałam się oburzona. Jak można mówić o ludzkich zwłokach, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem?!
"Nie prawda. Studiowałaś medycynę i potrafisz rozpoznać większość rodzajów obrażeń."
W ten sposób zwykle przegrywałam. Zresztą nie było nawet mowy, żeby Sherlock nie dostał tego, czego chciał. Jeśli miałam mu w czymś pomóc, prędzej czy później i tak musiałam to zrobić.
Polubiłam codzienne spotkania z Mycroftem. Dokładniej mówiąc, polubiłam jego samego. Co prawda niewiele o nim wiedziałam, zaś na samym początku byłam wobec niego pyskata i nieufna, to jednak było coś, co kazało mi zostać, posłuchać go, zaufać. Nie wiedziałam dlaczego, Wszystko działo się tak po prostu. . Holmes sprawiał czasami wrażenie, jakby wiedział dosłownie wszystko. Na pozór skryty, chłodny i nieprzyjazny, tak naprawdę odczuwał emocje tak jak każdy. Był wyrozumiały i zrównoważony, ale potrafił także zaskakiwać i podobnie jak w przypadku Sherlocka, nigdy nie wiedziałam czego się po nim spodziewać. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to przyznam, ale dobrze się czułam w jego towarzystwie.
Niestety. Tak jak przypuszczałam, spokój nie trwał długo. Nagle wszystko zaczęło sypać się jak lawina. Moi dawni przyjaciele mnie wystawili. Herbert się na mnie wściekł. Jakiś tajemniczy mężczyzna wiedział już wcześniej o zamachu na fiński rząd, w tym i mojego ojca. Mycroft nie pozwolił mi jechać do domu,a ta dziennikarka...
Ale może zacznijmy od początku.
Szłam sobie spokojnie ulicą przylegającą do jednego z parków. Nagle jak spod ziemi wyrósł przede mną elegancki mężczyzna. Najwyraźniej aż do tej pory biegł, ponieważ ciężko było mu złapać oddech.
-Nazywasz się Juliet Evelyn Haber. Należysz do XXVI Stowarzyszenia Poetów. - wyrecytował zniżając głos.
-Zgadza się. - wydusiłam z siebie, kompletnie zdezorientowana.
-Twój ojciec jest w niebezpieczeństwie -powiedział szybko, bez ogródek.
Zamurowało mnie. Nie byłam przygotowana na takie słowa.
-Słucham?
Mężczyzna, zdecydowanie starszy ode mnie, rozejrzał się płochliwie dookoła.
-Przekaż mu, żeby był ostrożny - powiedział szybko, po czym spojrzał jeszcze raz za siebie i rzucił się do ucieczki. Nie byłam pewna, czy ktoś go ścigał, ale widziałam niestety, że nie były to żarty.
Usiadłam na ławce, aby trochę ochłonąć i uspokoić swoje myśli. Kiedy trochę mi przeszło, ruszyłam dalej i wróciłam do siebie do domu.
Wieczorem miałam spotkać się z grupą moich dawnych przyjaciół. W czasach studenckich trzymaliśmy się wszyscy razem i byliśmy bardzo zgraną paczką. Anastasia, Lilly, Sophie, Rick oraz Paul byli moimi najlepszymi przyjaciółmi. Kiedy jednak wyprowadziłam się z Anglii, nasz kontakt się urwał. Po moim powrocie w tym roku Herbert skontaktował się jakoś z Rickiem i nawiązaliśmy połączenie. Pomyślałam, że miło będzie spotkać się w gronie znajomych osób, tak jak robiliśmy to dawno temu.
Miejscem spotkania było mieszkanie Sophie. Kiedy weszłam do środka, zastałam całą paczkę przy stole w salonie. Cały pokój wypełniony był ich głośnym śmiechem, który mieszał się z muzyką z wieży. Jęknęłam w duchu, gdy rozpoznałam w niej najnowszy krążek Rihanny.
Sophie zauważyła mnie pierwsza i odeszła od stołu.
-Cześć Juliet! - przywitała mnie z uśmiechem - Jak leci?
-Gdzie byłaś przez tyle czasu? -wtrącił Rick, spoglądając na mnie ze swojego miejsca. Pozostali tylko patrzyli na mnie nieznacznie się uśmiechając. Niezbyt entuzjastyczne przyjęcie, jak na spotkanie po latach.
-Wróciłam do siebie, do Finlandii - wyjaśniłam.
-Przyjechałaś tu na wakacje?
-Nie, przeprowadziłam się już do Londynu. Chciałabym zacząć wszystko od nowa.
-Aha - Sophie i Rick pokiwali głowami i nikt nie podtrzymywał dłużej tego tematu.
Czułam się wśród nich jakoś nieswojo. Przedtem wydawało mi się, że dobrze i znam. Przecież byli moimi przyjaciółmi! Dlaczego nie cieszyli się w ogóle na mój widok?
Po kilkunastu minutach moje dziwne odczucia przybrały na sile. Nikt o nic mnie nie pytał, wszyscy śmiali się i rozmawiali między sobą. Zero. Z każdą chwilą czułam się coraz bardziej lekceważona. W końcu, kiedy pominięto mnie przy tak zwanym głosowaniu, nie wytrzymałam.
-Dajcie spokój, jak wy się w ogóle zachowujecie?
Wszyscy zgromadzeni przy stole umilkli i skierowali oczy na moją osobę.
-Co takiego wam zrobiłam? Czy dla nikogo z was już się nie liczę?! - zarzuciłam im, podnosząc przy tym głos.
Wtedy rozpętało się piekło.
Rick, Lilly i Paul zaczęli się śmiać. Anastazja i Sophie podniosły się z miejsca z założonymi rękami. Pierwsza z nich powiedziała, że owszem, nie było mnie przez tyle lat więc wcale już się nie liczę. Sophie syknęła, że sama tego chciałam. Zaczęłam się z nimi kłócić. Nie wiedziałam co mówię ani co się dzieje. Chłopcy rzucili kilka złośliwych uwag pod moim adresem.
-Trzeba było od początku nie wyściubiać nosa ze swojego Bieguna Północnego - wycedziła Anastasia. Tego było już za wiele. Zabrałam swoje rzeczy i ruszyłam do drzwi. Nikt mnie nie zatrzymywał. Gdy tylko znalazłam się na klatce schodowej poczułam słone łzy spływające mi licznie po policzkach. Byłam rozdarta, czułam jednocześnie wściekłość i żal. Całe moje wnętrze płonęło.
Musiałam coś zrobić. Musiałam do kogoś zadzwonić. I chyba już nawet wiedziałam, do kogo.
-Herbert, dlaczego po mnie nie przyjechałeś? -krzyknęłam do telefonu.
-Co takiego?
-Stoję na Leicester Square i umieram. Za chwilę zamarznę, a mój umysł rozpadnie się na tysiąc drobnych kawałeczków. W dodatku jest ciemno. Nienawidzę kiedy jest ciemno. Jedyne co zostało na tym świecie...
-Dziewczyno, co się z tobą dzieje?! - zdenerwował się Herbert - Piłaś coś?
-Te paskudne żmije, Sophie i Anastazja... - wycedziłam pogardliwie- Wiesz, co mi powiedziały? Słyszałeś w ogóle, co się stało?
-Nie Juliet, nie słyszałem i nawet nie chcę słyszeć.
-Herbert, proszę cię, zrób coś z tym -jęknęłam.
Czasami są takie momenty, w których umysł zupełnie wariuje. Nie zdajemy sobie sprawy z tego co się właściwie dzieje, chociaż powinniśmy. Dopiero później, za jakiś czas, wszystko się okaże. Dopiero za jakiś czas wyjdą na jaw błędy i pomyłki.
Może wtedy działo się ze mną właśnie coś takiego. Może jednak faktycznie miarka się przebrała. Herbert mówił ostrym tonem siekającym mnie na kawałki. Chyba trochę się zdenerwował.
-Juliet, mam tego dość. Twoje zachowanie jest nie do zniesienia.
-Co?
-Zachowujesz się jak dziecko, sama nie wiesz czego chcesz! Zdecyduj się, albo nie zawracaj mi więcej głowy. - zakończył i się rozłączył.
Poczułam się jakbym dostała solidny cios po policzku. Na chwilę zabrakło mi powietrza, na chwilę świat zatańczył mi przed oczami kręcąc się na wszystkie strony, po czym wrócił, już odmieniony. Bardziej smutny, drastyczny i brutalny.
***
Myślałam, że ten dzień był koszmarny. Zmieniłam zdanie następnego ranka, kiedy zobaczyłam najnowsze wiadomości prezentowane w telewizji.
ZAMACH NA POSIEDZENIU PARLAMENTU W FINLANDII. 2 OSOBY NIE ŻYJĄ, 34 SĄ RANNE.
Zamarłam w pół drogi do kuchni, niosąc talerz owoców i paczkę bio-herbatników. To nie mogło się dziać naprawdę. To nie mogło się dziać naprawdę. To nie mogło się dziać naprawdę!
Błyskawicznie wybrałam numer do ojca. Z każdym kolejnym sygnałem czekałam na niego z coraz większą niecierpliwością, ale nie odbierał. Poczułam gwałtowny ścisk w żołądku, ale nie poddawałam się. Zadzwoniłam do mamy. Ona przynajmniej odebrała.
-Witaj kochanie - powiedziała do mnie łagodnie, a ja mogłam sobie tylko wyobrazić jak się w tej chwili uśmiecha.
-Mamo, nic wam nie jest? Czy tacie nic się nie stało? -wyrzuciłam z siebie na jednym wydechu. Mój głos był żałośnie drżący.
-Ach, skarbeńku...Twój ojciec jest teraz... właściwie to nie wiem gdzie teraz jest. Chyba zatrzymały go jakieś służby, ale nie martw się, nic mu się będzie....
-Mamo, gdzie on teraz jest? Czy zabrali go szpitala? - pytałam dalej, ale i tak poczułam już ogromną ulgę. Tata żył. Nie zginął w zamachu.
- Ekhm, prawdopodobnie tak. Będą musieli go przebadać.
Biedna matka. Mogłam sobie tylko wyobrazić, co teraz przeżywała. Zwłaszcza z jej stanem psychicznym. Po chwili zapytałam cicho:
-Co tam się stało?
-Kochanie, wiem zapewne tyle co ty. Próbują jeszcze złapać tego zamachowca... w mieście jest niemałe zamieszanie.
-Domyślam się - przytaknęłam. Wiedziałam, że mama zniesie to jeszcze gorzej ode mnie. Chciałam jej coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Miałam ściśnięte serce, które z każdą minutą bolało coraz bardziej.
A to był dopiero początek...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro