Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

#5 ➡ espresso

Luke niezbyt się orientował w tematach, które poruszała – a może bardziej narzucała – Mabelle podczas ich rozmowy, jednak musiał przyznać, że Mammie była jedną z sympatyczniejszych osób, jakie kiedykolwiek spotkał.

Dziewczyna owszem, paplała jak katarynka i, jak zauważył Luke, nie potrzebowała zbyt wielu przerw na nabranie powietrza, ale mimo wszystko, była zwyczajnie urocza. Chłopak zastanawiał się, dlaczego spadła na nią rola tej, która w szkole uchodzi za straszaka na wszystkich chłopaków – Mabelle była całkiem fajna.

- Widziałeś jakiś film Marvela, Luke? – spytała Mammie, upijając łyk soku pomarańczowego. – Bo ja czasami mam tak, że strasznie dużo mówię, a ty podszedłeś do mnie w sumie tylko się umówić, a ja ci streściłam całe moje życie.

- Widziałem wszystkie części Iron Mana, Thora i ten film o Avengersach – uśmiechnął się blondyn, puszczając drugą część wypowiedzi dziewczyny mimo uszu. – Kiedyś chciałem przeczytać komiksy, ale doszedłem do wniosku, że z moim słomianym zapałem doszedłbym do czwartego zeszytu i koniec.

- Serio? – Mabelle aż błysnęły oczy. – Ja tak samo! Mam z dziesięć zeszytów, przeczytałam dwa, bo oczywiście, coś innego mi wpadło do głowy i bam, koniec. A, miałam pytać, idziesz na bal?

- Bal? – Luke zakrztusił się sokiem; nie ma co, Mammie potrafiła niesamowicie subtelnie zmieniać temat rozmowy. – Bal?

- No tak – roześmiała się dziewczyna, poprawiając kapelusz, który trochę za bardzo zjechał jej na czoło. – Ta impreza. Wiesz, muzyka. Poncz. Dużo dziewczyn w obcisłych sukienkach i dużo chłopaków w za dużych smokingach.

- Ach, no tak. Tak, idę. Chyba. – Lucas zmarszczył brwi, nie bardzo wiedząc, czy ta rozmowa nie jest częścią złowieszczego planu Chloe. – Jak znajdę kogoś fajnego, kto zgodzi się ze mną iść.

- Nie masz nikogo? – Mabelle otworzyła szeroko oczy. – Przecież nawet ja mam partnera, a wiesz, robię w tej szkole za straszak na nachalnych dupków – zreflektowała się Mammie, całkowicie pozbawiając Luka języka w gębie.

- Słyszałem coś o tym, tak, chyba tak, ktoś mi mówił czy coś… - wydukał blondyn, rozglądając się po skwerze z paniką w oczach; jak na złość nie było nikogo, kto mógłby wspomóc tonącego w potrzebie, który ani myślał chwytać się brzytwy.

Bo tej brzytwy zwyczajnie nie było.

- Nie udawaj, Luke, serio. Wiem, że mnie nasyłają, bo dużo gadam i w ogóle, ale mnie to nie przeszkadza, bo wiesz, mój chłopak mnie kocha i to jest super. – Mabelle wzruszyła ramionami, jednocześnie posyłając swojemu rozmówcy uśmiech. – Ale wiesz, jak zakażą wprowadzania ludzi z college’u na teren balu, to masz moje towarzystwo jak w banku – dodała szybko, klepiąc Luke’a po ramieniu.

Z college’u? Serio? Lucasie Hemmings, jesteś idiotą. Pechowym idiotą.

- Dzięki Mammie, zapamiętam to sobie. To jak, jesteśmy umówieni na sobotę? – wymamrotał Luke, próbując pozbierać z ziemi resztki swojej godności. – Obejrzymy starych Mścicieli, podobno zrobili im kostiumy z kartonów.

- Okej! A teraz przepraszam, Mike pewnie czeka na mnie na parkingu, ja w sumie jestem po lekcjach. Ciao bella! – Mabelle podniosła się z ławki i pocałowawszy Luke’a w policzek, pobiegła w stronę parkingu szkolnego.

Lucas również wstał z ławki, otrzepał spodnie i zabrał torbę z ziemi; właśnie przeżył jedną z najdziwniejszych – i najbardziej rozczarowujących – konwersacji na planecie, co do tego nie ma wątpliwości. Teraz pozostawało mu tylko iść do pracy i tam, nad kubkiem spienionego mleka, obmyślić nowy plan na zdobycie randki na bal.

Życie jest takie niesprawiedliwe.

- Nadal nikogo nie masz? – spytała Cappy, opierając się plecami o kontuar. – To słabo, Luke. Może spytać Sophie czy z tobą pójdzie?

Luke posłał koleżance jednoznaczne spojrzenie, po czym wrócił do szorowania metalowej kratki od jednego z ekspresów. Dziewczyna roześmiała się serdecznie i klepnąwszy Hemmingsa w tyłek, przecisnęła się obok niego i przeszła na zaplecze.

Blondyn tylko pokręcił głową i jeszcze mocniej wycierał podstawki, przykuwając tym samym uwagę Victora.

- Hemmings? Chory jesteś? – Mężczyzna uniósł brew, jakby pokpiwając ze swojego najmłodszego pracownika. – Gorączka? Choroba jelitowa? A może dziewczyna dała ci kosza? – sarknął Victor, przybierając na usta swój najbardziej złośliwy uśmieszek.

- Nie, po prostu zdałem sobie sprawę, że jestem do szefa podobny i mi się żyć odechciało – wyparował Luke bez zastanowienia.

Reakcja Victora była bardzo prosta do przewidzenia – najpierw spąsowiał, potem lekko pozieleniał, żeby na końcu wymamrotać pod nosem całą litanię przekleństw, za które pewnie jego mama posłałaby go na dywanik.

- Hemmings, gdyby nie to, że robisz dobrą kawę – sapnął Victor, podminowany do granic możliwości. – Gdyby nie to…

- Chłopak chyba złapał aluzję, kotek – rzucił jakiś damski dyszkant, dochodzący z drugiej strony lady. Luke podniósł głowę tak szybko, że aż uderzył o blat i dzielnie dotrzymywał Victorowi kroku w wyścigu na ilość wyrzuconych z siebie przekleństw.

- Co tutaj robisz, Petra? – spytał Victor wręcz omdlewająco słodkim głosem, od którego każdemu zebrałoby się na wymioty, a co dopiero człowiekowi, który dopiero co uderzył czaszką o jakąś podróbkę marmuru. – Chciałem do ciebie wpaść po pracy.

- Dziewczyny mówiły, że masz dobrą kawę, a ty w domu ostatnio dodałeś mi do latte kwaśne mleko – powiedziała bez ogródek kobieta, uśmiechając się szeroko. – Więc wyszłam z założenia, że to twoi pracownicy odwalają za ciebie robotę. A ty tylko ich musztrujesz, jak tego twojego biednego kotka.

- Pan Milusiński wymaga tresury – wymamrotał Victor, tracąc rezon. – Jaką chciałabyś kawę?

- Polecam espresso z syropem karmelowym i do tego ciastka orzechowo-czekoladowe – odezwał się Luke, nadal masując pulsujące miejsce z tyłu głowy. – Ciastka się rozpływają w ustach.

Petra zmrużyła oczy i obrzuciła Luke’a jednym ostrym spojrzeniem, po czym nieoczekiwanie zachichotała.

- Wierzę blondynkowi, a ty Vic, daj mu trochę spokoju.

- Jasne – mruknął Victor, patrząc na Lucasa spode łba.

- Hemmo! – krzyknął Calum, wchodząc do kawiarni. Zaraz za chłopakiem, do środka wtoczyła się pozostała czwórka przyjaciół. – Pięć mrożonych waniliowych, szanowny jadłopodawco!

- Pieprz się, Cal – zarechotał Luke, zabierając się do przygotowywania zamówienia. Tymczasem Cappy wróciła z zaplecza – cokolwiek tam robiła – i rozejrzawszy się po lokalu, ciężko westchnęła i zaczęła przygotowywać kolejne kawy.

- I mówisz, że Mammie ma już kogoś na bal – powtórzył setny raz Ashton, jakby się upewniając. – Przesrane, stary. Myślałem, że jakoś to ogarniesz…

- Ash, odpuść biedakowi – rzucił Michael, podłączając wzmacniacze. – Chłopak wygląda jak cień swojego cienia, a ty mu tylko przypominasz o jego sromotnej porażce, która nie zostanie mu zapomniana przez jego najbliższych przyjaciół. No serio, co z ciebie za kumpel.

- Dokładnie – włączył się Calum, siadając na prowizorycznym taborecie i wyciągając z turystycznej lodówki piwo z cytryną. – Żaden przyjaciel nie wypomniałby smutnemu, zawiedzionemu nastolatkowi kosza od dziewczyny, o której wszyscy mówią „wariatka”.

- Jej chłopak chodzi do college’u, przecież mówiłem – wymamrotał Luke, przewracając oczami. – Nie mam szans.

- A co z tą laską, która cię wpakowała w to gówno? Wybacz, stary, ale nie pozwolę ci łazić w babuszkowatych

- Babcinych.

- Jedno i to samo – westchnął Ashton, wznosząc oczy do nieba. – W każdym razie, nie ma opcji, żebyś przegrał. Wiesz, jakby to wyglądało na naszej stronie na Wikipedii?

- O, stary – roześmiał się Calum, kręcąc głową. – Masz marzenia wielkie jak kapelusze Mam… To znaczy, wyolbrzymiasz swoje marzenia.

- Okej, Cal – mruknął Luke, podnosząc się ze zdezelowanej kanapy. – Gramy?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro