#3 ➡ frappucino
Minął już jakiś czas od tamtego pamiętnego dnia, a mimo to Luke nadal doskonale pamiętał moment, gdy wrócił do domu nieco mniej podminowany, a ciut bardziej zmęczony niż zazwyczaj – zepsuty ekspres naprawdę dał mu w kość, a Victor zachowywał się, jakby miał w mózgu najostrzejszy przypadek wredności pospolitej.
Kręcąc się na swoim „szefowskim” krześle obrotowym, chłopak z westchnieniem przypomniał sobie słowa Chloe. Idiotyczny komitet balu i dyrektor, po co się tak śpieszą z tym wszystkim, co to za delegacja w ogóle, przecież nikt im nie ucieknie, nikt im nie umrze, na litość boską, to nie książki Johna Greena.
Nie, żeby Luke jakąkolwiek czytał, Green pisze chyba w sumie tylko dla dziewczyn, ale jak wtedy uśmiercił tamtego gościa, Hemmings miał poważną ochotę przyrżnąć komuś za tak… niefajne zagranie.
Wracając jednak do tematu – Lucas miał poważny problem i nijak miał pomysł na to, jak go rozwiązać; dotychczas zdawało mu się, że nie ma problemu z dziewczynami, bo one same do niego jakoś tak lgnęły, ale odkąd zanotował w mentalnym notatniku piątego z kolei kosza, doszedł do wniosku, że coś jest nie tak.
Coś się popsuło, i nie, to nie te kanapki w plecaku pod biurkiem. Luke opadł na łóżku i skrzyżował ramiona za głową, próbując uruchomić procesy przetwarzające informacje i wspomnienia – czyli zwyczajnie, chciał się zastanowić.
Od kiedy wszystko gruchnęło z łoskotem na ziemię? Przecież on się nie zmienia, a jeśli już, to na lepsze, na litość boską, a w sumie Ashton mówił, że czasami nie poznaje swojego własnego kumpla – zwłaszcza, gdy ów kumpel zachowywał się dojrzale, jak na swój wiek, ma się rozumieć.
Poza tym, w szkole ludzie i tak zachowują się inaczej, niż poza nią – i chyba każda jego była dziewczyna zdaje sobie z tego sprawę, bo żadnej z nich nie wyciął swoich popisowych numerów, a wręcz przeciwnie – Luke postawił sobie jako punkt honoru bycie romantycznym.
- Lucas! Masz gościa!
Co? Skąd? Kto? Ani Calum, ani tym bardziej Michael nie wpadli by o tej godzinie – była dopiero ósma wieczorem, dla tych wariatów z przestawionym zegarem biologicznym to pewnie środek nocy.
Luke podniósł się z łóżka i z lekkim ociąganiem, udał się na parter, ani myśląc o tym, żeby chociaż coś na siebie zarzucić – ktoś, kto przychodzi o ósmej wieczorem powinien być gotowy na nastolatka w spodniach od piżamy z narysowanym Spidermanem.
Co tak patrzycie, dostał je w prezencie, nie każdy marzy o bokserkach z napisem „tu się załatwia interesy”.
- Lucas! – prawie pisnęła pani Hemmings, obrzucając syna nieco zszokowanym wzrokiem. – Ubrałbyś się.
- Mamo, daj spokój. – Chłopak machnął ręką i w końcu podniósł wzrok, by spojrzeć, cóż za jegomość odwiedził go o tak niespodziewanej porze (w sumie i tak spodziewał się skacowanego Caluma).
- Chloe?
- Pewnie masz mnie za jakąś ogarniętą obsesją wariatkę, co? – zagaiła dziewczyna, siadając na skraju łóżka.
Luke wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, co powinien odpowiedzieć, po czym ciut nieporadnie nalał do szklanek lemoniadę.
- Nie jestem tutaj, żeby bawić się w tą dziewczynkę z horrorów, która wychodziła z telewizora i mruczała „siedem dni”, żeby to było jasne. Jestem tutaj, bo… - Chloe westchnęła ciężko i cichym „dzięki” przejęła szklankę. – Moja koleżanka, z jakiegoś dziwnego powodu chciałaby się z tobą umówić. Ja wiem, to się kłóci z naszym zakładem, ale byłam jej winna przysługę, teraz mam to z głowy i tyle.
- Uhm… - mruknął Luke, całkowicie się gubiąc. – Fajnie. Znaczy, znam ją? Bo…
- Każdy ją zna – wymamrotała Chloe. – Mammie?
- Mammie? – Luke czuł się jak przedszkolak, który powtarza nowe słowo. Mammie? Serio? Dziewczyna od kapeluszy? Skąd ona go w ogóle kojarzy, przecież jest rok wyżej, coz tym światem się dzieje. – W sensie…
- Tak, Mabelle, ta od kapeluszy – Chloe przewróciła oczami, jakby nagle zmęczona całą konwersacją. – Więc, zgadzasz się? Bo muszę, to znaczy, chcę jej od razu dać znać i…
- Chwila. – Luke zmarszczył brwi i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. – To brzmi trochę tak, jakbyś podawała mi zwycięstwo, no wiesz, na talerzu. Tak pod nos, poddajesz się?
- Zgłupiałeś od tej kawy, Hemmings – sarknęła Chloe, zarzucając włosy do tyłu. – Powiedziałam, mam wobec Mammie dług. Tyle. To jak będzie?
- Ty się serio boisz tej randki ze mną, co? – zarechotał blondyn, kręcąc głową. W sumie, mógł się tego spodziewać; w sumie, to już wygrał zakład, ale to nie pachniało zwycięstwem ani trochę. Sprawa pachniała bardziej kanalizacją niż wygraną, a nie o taki efekt Lucasowi chodziło.
Chloe wypuściła z sykiem powietrze i stawiając szklankę na stoliku nocnym, wstała z łóżka i odruchowo wygładziła spódniczkę.
- Myśl co chcesz, Hemmings. Zakład nadal otwarty, Mabelle nie jest taka, jak myślisz. I spoko, odprowadzę się do wyjścia. – Z tymi słowami, Chloe ulotniła się z pokoju i zbiegając po schodach, krzyknęła w stronę salonu „do widzenia, pani Hemmings” i wyszła.
Kilka minut później w sypialni Luke’a znalazł się kolejny nieoczekiwany gość.
- Lucas, kto to był?
- Mamo, nie teraz, serio.
- Lucas….!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro