#1 ➡ latte
- Dla pani będzie na miejscu czy na wynos, czy może przy ladzie z ciastkiem? - Luke uśmiechnął się szeroko do klientki, która w odpowiedzi tylko pokręciła głową i mruknęła „na wynos".
Chłopak wzruszył ramionami i dalej się uśmiechając, przekazał zamówienie stojącej obok Cappy; Cappy, patrzącej na swojego współpracownika z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Ja nie rozumiem, dlaczego ty tak lubisz flirt z klientkami, Luke. To jest czasami... - Tutaj Cappy zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć słowo. - Sam wiesz, co mam na myśli!
- Tak, tak, jasne, cokolwiek, Caps - roześmiał się blondyn, i prześlizgnął się obok dziewczyny, by dojść do pomieszczenia dla personelu, po drodze posyłając całusa naburmuszonemu Victorowi, który wycierał stoliki.
Luke pracował w kawiarni z dwóch powodów - pierwszy był prozaiczny, każdy lubił mieć trochę funduszów na koncie, drugi był może nie prozaiczny, ale dość oczywisty - Luke szukał dziewczyny na swój szkolny bal. To chyba wiadome, że nastolatek nie idzie do pracy tylko po to, żeby „zebrać doświadczenie", jak to ładnie ujmuje licealny doradca zawodowy.
- Hemmings! - Do kanciapy wpadł zziajany Victor, ciskając pioruny z oczu. - To jest twój czas pracy, nie czas na..na... cokolwiek tutaj robiłeś! Wracaj za ladę! - wrzasnął mężczyzna, lekko czerwieniejąc na twarzy. Luke posłał mu swój ukochany, firmowy uśmiech i klepnąwszy w plecy, roześmiał się w głos.
- Victor, jesteś najlepszym szefem, jakiego miałem, powinieneś to docenić, cały czas ci to powtarzam.
- Jestem twoim pierwszym szefem! - zawył Victor, kompletnie odporny na uroki swojego najmłodszego pracownika; pracownika, który najwyraźniej był też całkowicie odporny na złe fluidy, wydzielane przez szefa kawiarni.
Poza fluidami szef wydzielał też sporawą ilość śliny, która lądowała na twarzach jego rozmówców, o pocie odciskającym się na błękitnej koszuli nie wspominając.
Ale co poradzić, taki mamy klimat.
- Hemmings, jeszcze jeden wybryk i wylatujesz, zobaczysz - wysyczał Victor, mrużąc oczy; Luke doskonale wiedział, co teraz nastąpi - święta litania do matki Victora i jej mylnych prognoz, co więcej, chłopak znał już na pamięć całą formułkę, ba!, każdy kto pracował w kafejce zdążył się nauczyć słynnego biadolenia w przeciągu dwóch pierwszych tygodni.
- Cholerne nastolatki, niczego i nikogo nie szanują, skaranie boskie z takim elementem, za jakiego grzechy, przecież mama mówiła, że będzie łatwo...
- Wiesz co, Victor, ja polecę już na salę, Cappy pewnie nie daje rady - uśmiechnął się blondyn i ulotnił w mgnieniu oka, zostawiając szefa sam na sam z jego myślami i problemami egzystencjalnymi.
Luke Hemmings, lat nieco więcej niż dziesięć, a ciut mniej niż dwadzieścia, miał w życiu dwa cele. Pierwszy, to poderwać jedną dziewczynę w swojej nowej pracy - szczytny cel. Drugi, to ustanowić pokój na świecie, karmiąc wszystkie głodne dzieci w Afryce australijskimi fastfoodami. Jak można się szybko domyślić, drugi cel był mniej ważny niż pierwszy, ale priorytetów nikomu narzucać nie można.
Ponadto, Luke uwielbiał grać na gitarze, co niezbyt podobało się jego rodzicom i babci, o siostrze nie mówiąc, ale z drugiej strony, zawsze powtarzał swojej rodzinie, że mógł wybrać kontrabas, a wtedy szału dostawałaby cała ulica; biorąc gitarę, Luke był święcie przekonany o tym, że uczynił dla społeczeństwa coś dobrego.
- Luke, czwarty stolik - syknęła Cappy, zezując w stronę wcześniej wspomnianego miejsca, przy którym siedziała nieco zgarbiona dziewczyna z nosem - dosłownie - wciśniętym w ekran laptopa. - Idź, może w końcu coś ugrasz.
- Jesteś cudowna, szkoda że masz dziewczynę - wyszczerzył się chłopak i zerwawszy jednym ruchem charakterystyczny fartuch, pospieszył z zamówieniem do klientki.
- Latte z czekoladą i cynamonem oraz gorąca szarlotka z lodami, bitą śmietaną i odrobiną miłości - wyrecytował, kładąc tackę na stolik. - Ta miłość jest na koszt firmy.
- Wiesz co, ten tekst jest słabszy od noworodka siłującego się na rękę z kulturystą - mruknęła dziewczyna, nie zaszczycając Luke'a ani jednym spojrzeniem. Jednak chłopak nie stracił ani trochę rezonu, a wręcz przeciwnie - postanowił użyć swojej broni ostatecznej.
- Daj spokój - powiedział nieco niższym niż zazwyczaj, głosem, co najwidoczniej wzbudziło w dziewczynie ciekawość, bo łaskawie uniosła głowę na tyle, by utrzymać lichy kontakt wzrokowy z napastliwym kelnerem. - Nie musisz być taka oschła, ja po prostu...
- Po prostu się do mnie przystawiasz, odpuść. Cała szkoła wie, że nie masz z kim iść na bal, biedny, niezrozumiany Hemmings. Wiesz, to może przez to żelastwo w wardze czy coś - wyparowała dziewczyna, posyłając Luke'owi jadowity uśmiech. - A teraz uważaj, news, nikt z tobą nie pójdzie.
- Chcesz się założyć? - Luke wyprostował się jak struna i porzuciwszy część osobowości nazywaną „Luke Zdobywca" przestawił się na „Luke Biznesman". - Jeśli przegrasz, to ty będziesz musiała iść ze mną. Na randkę, którą osobiście zaplanuję.
- Biorąc pod uwagę to, że wygram, ta stawka jest całkiem w porządku - stwierdziła dziewczyna, zamykając wieko laptopa. - Gdy wygram, chcę żebyś przebrał się za swoją babcię i przyszedł w tym stroju na bal, jako samotna, starsza pani. Stoi?
- Najpierw muszę wiedzieć, z kim się zakładam. Ty moje imię znasz, więc...
- Jezu - dziewczyna przewróciła oczami - chodzimy razem na algebrę, Chloë.
- Okej! By formalności stało się zadość... - Luke wyciągnął rękę ponad stołem, a Chloë ją uścisnęła. - Niech wygra najlepszy.
- Lepiej spytaj babci, która z jej sukienek będzie pasować do twojej karnacji.
- A ty kup sobie jakąś ładną sukienkę. Wiesz, jak już wygram.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro