Świąteczny dodatek cz.2
Kastiel
W tym momencie nie byłem z siebie szczególnie dumny, z drugiej strony nie postąpiłbym inaczej. Zbyt dobrze to o mnie nie świadczyło, co mógłbym na to poradzić? Myśl, że Nat jest teraz sam na sam z Melani zabijała mnie. Cokolwiek ta siksa planowała, nie miałem zamiaru jej na to pozwolić. Musiałem tylko odgadnąć, gdzie mogła go zabrać? Nie miałem zamiaru poniżać się do szukania jej samochodu po parkingach, z moim szczęściem zeszłoby mi na to cały dzień, a i tak nic bym nie znalazł. Miałem innego asa w rękawie i z tego powodu byłem bardzo zdegustowany swoim zachowaniem. Namierzenie lokalizacji Blondyna nie było, aż tak trudne... nie mogło być, w końcu zainstalowałem mu kontrolę rodzicielską pewnego razu, jak spał. Nie miałem zamiaru jej nigdy używać... po prostu, gdyby coś się wydarzyło, czułem się lepiej z myślą, że ją miał. Ta sytuacja zdecydowanie zaliczała się do nagłych i kryzysowych. Nieważne, jak bardzo chciałem usprawiedliwić swoje zachowanie nie mogłem stłumić zadowolenia, tylko dzięki temu wiedziałem, gdzie mogłem się ich spodziewać.
- Naprawdę zamieniam się w żałosnego stalkera – wymamrotałem wahając się z wejściem do środka.
Moje resztki moralności próbowały zwalczyć niepewność i wcześniejsze postanowienia. Czy ja mu, aż tak nie ufałem? Nie, to nie w tym leżał problem. Kocham Nathaniela i mu ufam, to Melani była problemem. Bałem się jej manipulacji, Nat był czasem zbyt naiwny dla własnego dobra. Wiedziałem o tym z pierwszej ręki. Bez odrobiny manipulacji nigdy bym go nie zdobył i nie zamierzałem tracić go w ten sam sposób.
O tej porze dnia galeria była przepełniona ludźmi po same brzegi. Zbliżające się święta nie polepszały sytuacji. Czułem się chory widząc te wszystkie dekoracje. Przypominały mi tylko, że znów będę sam jak palec odgrzewając mrożonkę w piekarniku. Będąc w związku z Blondynem myślałem, że odrobinę lepiej zniosę ten czas. Miałem plany, chciałem spędzić z nim każdą wolną chwilę. Chciałem chodzić wspólnie do kawiarni, oglądać świąteczne dekorację, może nawet zobaczyć żywą szopkę... zamiast tego zostałem zignorowany, jak tylko zaczęło się wolne od szkoły na rzecz jakiejś lafiryndy z autem. Myśl, że mógłby mnie porzucić dla kogoś innego i to tuż przed świętami odbierała mi zdrowy rozsądek. Ścisnąłem mocniej za komórkę, musiałem go znaleźć.
- Dlaczego jest tu tyle sklepów?! – Warknąłem tracąc powoli cierpliwość.
Ta cholerna aplikacja wskazywała jedynie przybliżoną lokalizację. Nathaniel mógł być dosłownie wszędzie. Parter, parking, inne piętra czy w toalecie pieprząc się z tą pindą...
- Żeby to...! – Urwałem gwałtownie omal nie krztusząc się powietrzem.
Mimowolnie schowałem się za donicami z kwiatami. Ludzie patrzyli na mnie, jak na wariata. Czy ja mogłem im się dziwić? Gadałem sam do siebie, a teraz kucałem za małą doniczką, musiałem wyglądać jak jakiś zboczeniec. W tej chwili mnie to nie obchodziło, wbiłem wzrok w poszukiwaną przeze mnie od prawie pół godziny parę. O czym tak rozmawiali, że zapomnieli o całym bożym świecie? Ich uśmiechy nie polepszały mojego nastroju. Niezadowolony ruszyłem ich śladem utrzymując odpowiednią odległość. Musiałem walczyć ze sobą, żeby zwyczajnie go nie złapać i stąd zabrać. Mój zdrowy rozsądek jeszcze minimalnie funkcjonował. Minimalnie, ale wciąż. Zakładanie z góry, że robią coś nieodpowiedniego było niedorzeczne, przecież mu ufałem. Oczywiście, że ufałem...
- Nie zamierzasz odebrać? – Zapytała tym swoim słodko pierdzącym tonem.
- Później oddzwonię – wyjaśnił odrzucając po raz kolejny moje połączenie.
Wściekły zacisnąłem usta obserwując, jak we dwójkę wchodzą do różnych sklepów. Kilka sieciówek odzieżowych opuścili z pustymi rękoma. Zamarłem oglądając ich u jubilera. Melani chodziła od wystawy do wystawy pokazując coś, na co Nathaniel reagował z nieodgadnioną miną. Gdy Blondyn zapłacił za ładnie zapakowane pudełko, podszedłem zobaczyć, nad czym mogli dyskutować. To, co zobaczyłem nie poprawiło mi humoru.
Miałem wrażenie, że para obeszła dosłownie każdy dostępny sklep. Na dworze zaczynało zmierzchać, gdy obładowani torbami skierowali się do windy. Kończyli wreszcie swoją randkę? Chciałem ich odprowadzić do samego parkingu. Musiałem zobaczyć na własne oczy, że wreszcie siadają do samochodu i wyjeżdżają. Jaką niby dałoby mi to pewność? Mogli przenieść się gdzieś indziej... w bardziej ustronne miejsce. Wściekły sięgnąłem po komórkę, która wibrowała od dobrej chwili.
- Czego?! – Warknąłem odbierając wreszcie.
- W taki sposób witasz się z najlepszym kumplem?
- Chrzań się, Lys, i gadaj, czego chcesz.
- Ranisz moje uczucia...
- Rozłączam się.
- Cz-czekaj! – Zawołał omal mnie ogłuszając. – Nie dzwonię bez powodu!
- Aż trudno w to uwierzyć – burknąłem zdając sobie sprawę, że straciłem szansę zobaczyć gdzie dalej udała się tamta dwójka.
- Bądź za piętnaście minut w kawiarni obok szkoły.
- Nie jestem w nastroju, Lys. Znajdź sobie kogoś innego do zatruwania życia.
- To właśnie przez takie odzywki nie masz innych przyjaciół. Aż dziw, że Nathaniel jest wstanie znosić twoje humorki – zamarudził srebrnowłosy.
Zacisnąłem usta nie mogąc zebrać się na żadną odpowiedź. Czy Nat naprawdę mógł być zmęczony moim zachowaniem?
- Mniejsza, po prostu przyjdź i się nie spóźnij!
Długo stałem z milczącą komórką przy uchu. Naprawdę nienawidziłem świąt, nie było dla mnie bardziej samotnego okresu i najwyraźniej nic nie miało zamiaru się zmieniać. Czy jest coś bardziej żałosnego od dostania kosza w takim czasie? Nie mogłem szczególnie narzekać, mimo wszystko zasłużyłem sobie.
Niezbyt chętnie doczołgałem się do kawiarni, z jeszcze mniejszym zachwytem usiadłem naprzeciw Lysandra. Mój humor tylko się pogorszył, gdy okazało się, że chłopak chciał ze mną jedynie przedyskutować tekst, który ostatnia napisał. Nie miałem do tego głowy. Nie widziałem tekstu, który mi pokazywał. Patrzyłem, lecz nic nie widziałem. Nie potrafiłem się skupić. Moją uwagę przyciągały migdalące się pary, atmosfera restauracji była bardzo romantyczna... nic lepszego, żeby mnie w tej chwili dobić mocniej do dna. Siedziałem z Lysandrem w miejscu, gdzie chciałbym wybrać się na świąteczną randkę z Nathanielem. Cudowny wieczór, iście wyciągnięty z gówno bajki.
- I po coś takiego zawracasz mi dupę? – Mruknąłem mieszając resztkę kawy w białej porcelanie. – Sorry, Lys, ale naprawdę nie jestem w nastroju na takie pierdoły.
- Oho, a tobie, co? W normalnych warunkach skrytykowałbyś ten chłam, co napisałem – odparł opierając podbródek na dłoniach.
- Skoro wiesz, że to gówno, po co mnie tu ściągnąłeś?
- Okrutny, jak zawsze – burknął odchylając się na krześle. – Nie jesteś zbyt uroczy.
- Nie staram się być uroczy – warknąłem rozdrażniony jego chrzanieniem.
- Jasne, że nie. Świat by się załamał i wpadłby do piekła, gdyby twoja osobowość była, choć odrobinę milsza.
- Jak mogę to zmienić?
Zaskoczenie Lysandra było tak wielkie i szczere, że niemal nie poleciał w tył razem z krzesłem i zastawą stołową. Zirytowany chwyciłem za wazon ratując nas przed zalaniem. Jego głośne zachowanie ściągnęło na nas uwagę pozostałych gości, wręcz świetnie.
- Czy ja śnię? Piekło zamarzło? Świnie nauczyły się latać? Pinokio zamienił się w prawdziwego chłopca?!
- Pieprz się – burknąłem wstając.
Ignorując chłopaka zapłaciłem rachunek i narzucając na siebie kurtkę opuściłem lokal. Tyle mi wystarczy na jeden wieczór, miałem już dość. Im dłużej byłem na zewnątrz, w tym większej depresji się czułem.
- Cz-czekaj! – Zawołał wybiegając za mną. – Coś się stało?
Z początku nie zamierzałem z nim dłużej rozmawiać. Z każdym krokiem traciłem tę pewność. Kogo innego miałem w tej sytuacji? Zwolniłem kroku, aż wreszcie się zatrzymałem. Nie byłem wstanie podnieść wzroku, kolorowe lampki drażniły moje oczy. Szczęśliwe pary i rodziny dobijały przypominając, że całe życie już będę się tak czuł. Byłem skazany na bycie samemu.
- Naprawdę nienawidzę świąt, Lys.
Chłopak mierzył mnie w milczeniu, aż wreszcie zrobił coś, czego nie mogłem się spodziewać. Lysander rzucił śnieżką prosto w moją twarz. Z niedowierzaniem starłem z siebie pozostały śnieg. Czy to się naprawdę wydarzyło? Musiało, inaczej nie byłbym mokry i wściekły. Raz w życiu potrzebowałem tej jego dojrzałej i poważnej strony, a on robi coś takiego?
- Sam to zacząłeś – warknąłem wbijając w niego groźny wzrok.
Nie zwlekał nawet sekundy, zerwał się do ucieczki zanim udało mi się po niego sięgnąć. Równie mało dojrzale, co on, zacząłem biec. Goniłem go, aż płuca zaczęły mnie piec, a policzki i nos stały się czerwone od chłodu. Lys z każdą sekundą biegł coraz wolniej, sportowiec z niego był żaden. Złapanie go było mniejszym wyzwaniem, niż bym podejrzewał. Chwyciłem za tył jego płaszcza sprowadzając do parteru. Wrzuciłem go w najbliższą zaspę zasypując śniegiem, szykowałem pochówek godny Faraonów.
- P-poddaje się! – Wołał osłaniając się przed kolejnymi porcjami śniegu. – Po-poddaje!
- Cienias – prychnąłem ładując na niego ostatnią porcję śniegu.
- Nie wszyscy są terminatorami – zamarudził nie podnosząc się z ziemi. – Normalni ludzie są czasem zmęczeni.
- Nie, to tylko twoja stamina jest na poziomie poniżej zera.
Lys ciężko dysząc przewrócił oczami. Zwlekał z wzięciem mojej wyciągniętej dłoni. Nie powiem, przeszło mi przez głowę żeby wrzucić go z powrotem w śnieg, jak tylko stanie na równe nogi. Udało mi się zwalczyć to dziecinne pragnienie.
- Powinieneś już iść do domu.
- Wielkie dzięki za pozwolenie – prychnąłem sarkastycznie – bez tego tułałbym się bez celu całą noc.
- Jak już tam będziesz, to przeproś za mnie – mruknął tajemniczo ignorując moją zaczepkę – i powiedz, że tak jest lepiej.
- Że co takiego...? – Chciałem zapytać, lecz chłopak z szerokim uśmiechem pomachał mi na pożegnanie i odszedł w swoim kierunku.
Kręcąc głową skierowałem się do domu. Lys zawsze lubił rzucać zagadkami, nie było sensu się nad nimi rozwodzić. W tej chwili byłem bardziej skupiony na tym, że jest mi zimno i zaczynałem czuć się głodny. W drodze wciąż sprawdzałem wiadomości i pocztę licząc na jakikolwiek zwrot akcji. Nic się nie zmieniło, Nat wciąż nie odczytał nic, co dziś do niego napisałem. Powstrzymałem się przed ponownym wybraniem jego numeru. To stawało się żałosne... to ja byłem żałosny. Bardzo wyraźnie mnie ignorował, musiałem się z tym wreszcie pogodzić.
- Co do cholery... - wymamrotałem, gdy drzwi do mojego mieszkania okazały się otwarte.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro