2.
Do pieczary wpadł zdyszany Karnivoro, jego twarz zasłonięta ceramiczną, solidną maską z wytłoczonym na niej niepokojącym, szerokim uśmiechem. Mężczyzna, będąc wyraźnie zmachanym, nieco nierównym krokiem pokonał dystans dzielący go od stołu i odłożył na niego prosty nóż kuchenny, z którym wyleciał za Dealerqiem ledwie kilkadziesiąt minut temu.
— I jak? — zapytał Doknes niepewnie.
— Ale z czym?
— Co z Dealerqiem? — na twarzy swojego rozmówcy mężczyzna dostrzegł brak zrozumienia.
Sfrustrowany tą jak zazwyczaj nie zmierzającą do nikąd wymianą zdań, Doknes westchnął ciężko.
— Chodzi mi o tego w marynarce,
— Ah, ten twój typ. On to nadal żyje. Zawinął się do tej swojej MerAI. To było do przewidzenia, mówiłem że nie możemy ufać tym zdrajcom. — rzucił nonszalancko, rozwalając się na krześle i przeciągając. Jego ręka instynktownie powędrowała w kierunku mechanizmu maski, ale jedno spanikowane spojrzenie Doknesa wystarczyło, żeby odwieść go od pomysłu ponownego odsłaniania twarzy w jego towarzystwie.
—Wielka szkoda, że go nie dopadłem. Byłoby z niego żarcia na kilka dni — kanibal wstał i zaczął szperać po szafkach, wyraźnie poszukując czegoś jadalnego w szafkach.
—Karnivoro?! Czy ty naprawdę myślisz tylko o jednym? — mężczyzna westchnął z rezygnacją, niemalże niezuważalnie osuwając się o krok.
—No proszę Cię, za kogo Ty mnie masz, hmm? Myślisz, że jestem jakimś psycholem, czy co? — Nie byłoby zbyt rozsądną decyzją powiedzieć to na głos, ale był to dokładny sposób, w który Doknes opisałby mężczyznę, który z triumfalnym uśmiechem właśnie wydobył skądś pokaźny kawałek ledwo wysmażonego mięsa. — Co się tak nim przejmujesz? Twój chłoptaś zostawiłby cię na pewną śmierć w łapach tej Ai. Nie znaczysz dla niego nic — syknął jadowicie.
— Przestań! Niczego nie rozumiesz... Poza tym ile razy mam ci powtarzać, że nie jesteśmy parą — na tą informację kanibal zamarł w bezruchu na moment, jakby nieco się relaksując.
— Ja... Jestem pewien, że wszystko się między nimi- wami... ułoży. Wszystko będzie dobrze... — Trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy mężczyzna usiłował uspokoić Doknesa, czy samego siebie. Wykonal on jednak krok w przód, usiłując, nieco niezdarnie przez swój wątpliwy balans, objąć go.
Kiedy tylko mężczyzna wyciągnął w jego kierunku ramiona, Doknesa uderzył odór niemytego ciała i trzewnej krwii. Pierwszym jego instynktem była próba odsunięcia się jak najdalej, ale nie wydało mu się to rozsądnym pomysłem. W końcu ostatnim, co chciał zrobić, było urażenie jego niestabilnego psychicznie gospodarza w jakikolwiek sposób w strachu przed konsekwencjami, więc nieco sztywno zaakceptował uścisk, na krótką chwilę wtulając się w kanibala. Ku jego zaskoczeniu, nie było to wcale nieprzyjemne uczucie. Pulchne ciało Karnivoro było całkiem miękkie, a bijąca od niego gorączka i słyszalny, głośny rytm serca nieco koiły zszargane nerwy Doknesa. Kiedy wreszcie Karnivoro rozluźnił swój chwyt na chłopaku, Doknes przez krótką chwilę poczuł coś na kształt żalu, jednakże szybko zastąpiła go kolejna fala odrazy, kiedy jego wzrok przypadkowo spotkał się z obłąkańczym, zezwierzęconym spojrzeniem mężczyzny. Sposób, w jaki Karnivoro czasem na niego patrzył, przywodził mu na myśl drapieżnika polującego na swoją ofiarę. Skojarzenia te nie wydawało się być tak odległe od rzeczywistości, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że był on w końcu kanibalem. Prawdę powiedziawszy, choć wstyd mu się było do tego przyznać, Doknes zaczynał stopniowo przekonywać się do swojego towarzysza niedoli. Karnivoro może i byl przerażający, ale w końcu była to wina czegokolwiek, co zmasakrowalo jego twarz... Ewentualnie dziwnych procedur na nim przeprowadzanych. Doknes początkowo zakładał, że mógł być on ofiarą jakiegoś idioty wierzącego w lecznicze moce lobotomii, ale jakkolwiek wiedział on mało o nauce i medycynie, procedura ta na pewno nie zostawiała pacjenta z większą częścią czaszki odłupaną. Największym jego zmartwieniem było obecnie to, żeby sam nie skończył podobnie.
Karnivoro, jako osoba, brzydził go w trudny do opisania sposób, ale stopniowo zaczynał on zauważać drobne rzeczy, które przynajmniej nieco uczłowieczały, wcześniej podobnego w jego oczach do wściekłego zwierzęcia pozbawionego jakiejkolwiek kontroli, mężczyznę.
Doknes przykładowo zaczął zwracać uwagę na to, jak Karnivoro niezwykle nieudolnie stara się okazywać mu sympatię, choćby poszukując jedzenia innego, niż ludzkie mięso, czy szanując jego granice na tyle, żeby zazwyczaj nawet nie usiłować się do niego zbliżać bez pozwolenia. Z facetem zdecydowanie coś było nie tak, ale nie wydawał się być już tak wielkim zagrożeniem, jak wcześniej.
Tego wieczora, Doknes zdecydował się nawet dołączyć do niego w części kuchennej, kryjówki, gdzie przysiadł na blacie, obserwując, jak Karnivoro przygotowywał dla siebie posiłek. Doknes wolał nie wnikać w to, jakim cudem zaledwie w ciągu dnia od śmierci biednego Bremu z całego ciała został jedynie niewielki płat mięsa, który właśnie był przyrządzany na jego oczach. Prawdopodobnie łączyło się to z tym, jak niewiele razy w tym czasie Karnivoro narzekał na doskwierający mu głód. Mężczyzna widocznie zauważył kiepski nastrój Doknesa, ponieważ nie inicjował on specjalnie rozmowy, poza rzuceniem kilku nieudolnych żartów. Chociaż sama świadomość tego, że kanibal siekał właśnie ludzkie mięso, sprawiała, że zawartość jego żołądka się wywracała z odrazy, nie mógł on odmówić towarzyszowi pewnych zdolności kucharskich. Gdyby nie świadomość tego, co właśnie skwierczało na patelni, prawdopodobnie pociekła by mu ślinka na widok pierwszego potencjalnego ciepłego posiłku od wielu dni. Doknes spojrzał na pulchnego mężczyznę, który wydawał się znacznie bardziej radosny, niż za którymkolwiek poprzednim razem, kiedy go widział. Prawdę powiedziawszy, Karnivoro nie zamknął się przez kilka ostatnich godzin, nucąc coś, czy szepcząc sam do siebie i wydawał się aż promienieć, co chwilę rzucając mu całkiem nie ukradkowe spojrzenia. Karnivoro odstawił patelnię do zlewu i podwinął rękawy, odkręcając wodę.
Gdy tylko to uczynił, Doknesa przeszył pierwotny lęk. Na jego przedramionach znajdowały się bowiem głębokie, niemalże sięgające kości rany szarpane. Mężczyzna nie musiał pytać, żeby zdać sobie sprawę, że byly one wszystkie zadane zębami sfrustrowanego, wygłodniałego kanibala, który posunął się nawet do próby żarcia własnego ciała, byleby tylko ukoić trawiący go głód. Mimo wszystko zdecydował się odezwać.
— Karnivoro... Skaleczyłeś się w rękę?
Karnivoro odłożył nóż na prowizoryczny blat i westchnął ciężko. Widząc, że nie wywinie się łatwo z tej rozmowy.
— Ty nawet nie wiesz, jak to jest być NAPRAWDĘ głodnym — rzucił chłodno, niepokojąco radosnym głosem, nim wrócił do mycia naczyń. To tylko napełniło Doknesa większym przerażeniem. Jeszcze nie wiedział jak, ale musiał się wydostać z tego istnego piekła na ziemi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro