Rozdział IV
*Czas teraźniejszy*
Obudziłam się zwinięta w kłębek na fotelu. Na całe szczęście ktoś zabrał mi herbatę i zawartość kubka nie wylała się na mnie. Wygrzebałam się z kocy i wyciągnęłam telefon Kari z plecaka. Na ekranie widniało już zrobione przez moją siostrę selfie oraz godzina 23:11. Trochę spałam. Przetarłam oczy i ruszyłam do pokoju. Kari spała przy zapalonym świetle, zapewne dla tego, żebym wiedziała gdzie idę gdybym obudziła się w nocy. Jak zwykle miała rację.
-Jeśli umie czytać z fusów, to nauczyła się tego trochę za późno- czarnym humorem przypomiała o sobie Chara.
Zaśmiałam się pod nosem ignorując Frisk, która już zaczęła krzyczeć na Charę, że nie ma się śmiać z tak tragicznej sytuacji.
-Frisky- powiedziałam wchodząc do łazienki, a dziewczyna umilkła.- Ta "tragiczna sytuacja" miała miejsce 5 lat temu. Nie musisz odrazu się wydzierać na Charę.
-Przepraszam. ja...
-Tak wiem, że chciałaś dobrze.
Wzięłam szybki prysznic gadając z dziewczynami. Dziwaczne. Gadam sama ze sobą i to na głos, pod prysznicem. Ale to jest u mnie norma, przyzwyczaiłam się do bycia dziwaczką nie mogącą pogodzić się ze śmiercią bliźniaka i obwiniającą o to górę.
-A tak w ogóle- powiedziała w trakcie rozmowy Frisk.- To jak dowiedziałaś się o tym, że Patrick nie żyje?
-A to podobno ja jestem nietaktowna- skomentowała wszystko Chara widząc, że skuliłam się słysząc pytanie młodszej dziewczyny.
Siedziałam na dywanie mając wrażenie, że przedemną siedzą dwie postacie. Zapewne słabe światło, zmęczenie i bujna wyobraźnia miały w tym wiele udziału, ale nie można było zapominać o moim szaleństwie. Zanużyłam się w bolesnych wspomieniach, a razem ze mną dwie pozostałe dziewczyny.
*5 lat wcześniej*
Zamrugałam oczami i rozejrzałam się po pokoju. Leżałam w pozycji pół siedzącej, ze słuchawkami, podłączonymi do rozładowanego telefonu, na uszach. Koło mnie leżała zakartowana książka z cyklopem na okładce. Musiałam zasnąć czekając na Patricka, którego nie było. Byłam tego pewna, bo gdyby wrócił nie bolał by mnie kark, było by mi ciepło, a z łóżka nade mną byłoby słychać donośne chrapanie. Miałam złe przeczucia. Ruszyłam do kuchni zjeść śniadanie i starając się stłumić nieprzyjemne uczucie w brzuchu. Niestety na marne. Robiąc sobie jajecznicę prawie ją przypaliłam starając się odgonić nieprzyjemne myśli. Niewiele obchodziło mnie to iż jajka były mocno przesolone. Moje myśli biegały w okół Mt.Ebbot i mojego bliźniaka. A jeśli osunęła mu się noga i rozbił sobie głowę o kamień? Może potrzebował mojej pomocy? Przez dłuższy czas ponure myśli nie opuszczały mojej głowy. Dopiero koło godziny 16 zaczęłam sobie wmawiać, że może przenocował u kolegów i wróci wieczorem, czyli dla niego koło 22 godziny. Mama któregoś z jego przyjaciół przywiezie go pod dom, a on powie, że nie zwrócili uwagę na godzinę kiedy grali w jakąś strzelankę. Że mama i kolega namawiali go do tego żeby został na noc, a oni zadzwonią i wytłumaczą wszystko, ale on upierał się, że musi wrócić, bo na pewno jego panikująca bliźniaczka czeka na niego i nie może zmrużyć oka, ze strachu o niego. Więc położyłam się spać mając nadzieję, że rano usłyszę jego chrapanie z górnego łóżka. Jednak kolejnego ranka zamiast usłyszeć znajomy i uspakajający dźwięk usłyszałam płacz mamy. Na bosaka zbiegłam do kuchni po drodze widząc przybitą Kari idącą do swojego pokoju. Wbiegłam do kuchni i spojrzałam na mamę wylewającą łzy przy telefonie kuchennym.
-Jest pani pewna?- Mówiła przez łzy, a po chwili zakreśliła kolejny numer na jakiejś kartce.- Dziękuję.
-Mamo co się stało?- Zapytałam w momencie kiedy moja ciemnowłosa rodzicielka odkładała słuchawkę telefonu.
Odwróciła do mnie zapłakaną twarz. Dodałam do siebie fakty zanim zdążyła otworzyć usta.
-Pat... Patrick... on nie poszedł do Davida... poszedł na górę Ebbot i... tak mi przykro córeczko.
Nie zdołałam powstrzymać łez. Nie został na noc u kolegi. Nie zapomnieli ustawić zegarka, nie przyjechał o późnej godzinie, żebym się nie martwiła. To wszystko co sobie wmawiałam nie było prawdą i moje przeczucie, że coś mu się stało było trafne. Był kolejnym, który nie wrócił z góry Ebbot. Dziewiątym, który z głupiego powodu nie wróci do rodziny. Kolejnym, który zostanie częścią legendy o górze odbierającej najbliższych. Nic nie słuchając pobiegłam na górę i zamknęłam się w pokoju. Mając gdzieś dobijanie się rodziców i próby pocieszenia mnie. Czując wielką pustkę wylewałam litry łez i rwałam sobie włosy z głowy. Przeklinając dumę, górę Ebbot i kolegów Patricka, którzy namówili go do wejścia na ten szczyt, starałam się powstrzymać przed podcięciem sobie żył. W tragicznym stanie, porwanej koszuli nocnej i czerwonymi od łez oczami zasnęłam na zimnej posadzce łazienki zmęczona płaczem i bólem w sercu.
*Perspektywa Narratora*
*Czas teraźniejszy*
Kari obudziła starszą siostrę, która zasnęła na dywanie. Dziewczyna nie odpowiadając na pytania zielonookiej pognała do łazienki i ubrała się. Następnie dalej nie zwracając uwagi na młodszą dziewczynę, ani Charę i Frisk pytające co się dzieje pobiegła do Toriel.
-Ma... Pani Toriel- zaczęła odrywając kozicę od książki.- Jak wyjść z Ruin?
Kobieta zsunęła okulary i wstała z fotela.
-Spodziewałam się tego moje dziecię. Ale nie mogę was z tąd wypóścić.
Odeszła gdzieś, a blondynka pognała za nią. Przeszły cały korytarz kiedy kobieta zatrzymała się przed wielkimi drzwiami.
-Za nimi czeka niebezpieczny świat. Nie możecie stąd wyjść i zginąć, tak jak poprzednie dzieci. Jak twój brat.
-Pani Toriel, ale ja muszę z tąd wyjść.
Dziewczyna znalazła się w polu.
-Więc udowodnij, że jesteś na tyle silna, by przeciwstawić się temu światu.
Toriel zaczęła machać rękami, a w stronę dziewczyny poleciały kule ognia.
*Kolejny rozdział. Znów pisany tylko przeze mnie. Kolejny na 100% pisany z Agą. A teraz zostawiam was ze wspomnieniem, przy którego pisaniu prawie się popłakałam. Do przeczytania ^^*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro