Rozdział 6
Chodziłam bezsensownie po wieży. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. W sumie już się pogubiłam i nie mam pojęcia, którym piętrem właściwie idę. Podeszłam do pierwszych lepszych drzwi. Otworzyłam je, a moim oczom ukazała się sala treningowa do łucznictwa. Po chwili zauważyłam Clinta Bartona, który z balkonika strzelał do naprawdę małych rzeczy.
— Chcesz spróbować? — zapytał, gdy mnie zobaczył.
Podeszłam do stojaków ze sprzętem. Wzięłam do ręki jeden z łuków. Leżał całkiem nieźle. Barton zszedł z balkonu. W czasie, gdy on szedł w moim kierunku ja wzięłam jedną ze strzał.
— Z czego masz zrobione strzały? — zapytałam.
— Od zwykłych po wzmocnione tytanem i takie z materiałem wybuchowym — odpowiedział.
— A masz takie aluminiowe-karbonowe? — spytałam.
— Znasz się na tym? — zapytał lekko zdziwiony Clint.
Wzruszyłam ramionami. Nałożyłam strzałę na łuk i naciągnęłam cięciwę. Wybrałam cel, którym był środek jednej z tarcz, i wypuściłam strzałę. Trafiła tam, gdzie miała trafić.
— Całkiem nieźle — powiedział mężczyzna. — Jak widzę, początkującą nie jesteś.
— To prawda, nie jestem — odpowiedziałam. — Jakoś musiałam sobie poradzić na wyspie. Łuk i strzały z gałęzi, to było coś.
Wzięłam kolejną strzałę i podałam Bartonowi. Potem wzięłam marker do tablicy i razem z nim podeszłam do ściany jak najbardziej oddalonej od Hawkeye'a. Narysowałam małą kropkę i odeszłam.
— Traf — powiedziałam. — Za pierwszym razem.
Mężczyzna nałożył na cięciwę strzałę i chwilę później strzała wbiła się w ścianę. Podeszłam do niej. Przyjrzałam się. Trafiła idealnie.
— Całkiem nieźle — powiedziałam uśmiechając. — Jak widzę, początkujący pan nie jest.
— To prawda, nie jestem — powtórzył moje słowa sprzed kilkunastu chwil. — Traf idealnie przy tamtej strzale.
Wzięłam strzałę. Chwilę później to Barton podszedł do strzał wbitych w ścianę. Przyjrzał im się i powiedział:
— Idealnie nie jest, ale może być.
— Nikt nie jest w niczym idealny — powiedziałam.
— To prawda — powiedział Clint.
Odłożyłam łuk na miejsce. Miałam zamiar wyjść, gdy usłyszałam:
— Przyjdź tu jeszcze. Potrenujemy razem.
Wyszłam z sali. Pomyślałam, że w końcu jakoś postaram się przekonać ojca do tego, abym mogła wychodzić sama z wieży. Po drodze do salonu spotkałam Bannera.
— Nicole — powiedział.
— Panie Banner — powiedziałam.
— Wystarczy Bruce — powiedział.
— Wybacz Bruce, ale mam misję do spełnienia — powiedziałam.
— Rozumiem. Nie bądź dla niego ostra. On też nie potrafi odnaleźć się w tej sytuacji — powiedział Bruce.
Skinęłam głową. Nic nie obiecywałam. Ja tylko chciałam wyjść z tej wieży. Rozejrzałam się po salonie. Ojciec siedział na kanapie. Było widać, że gorączkowo nad czymś myśli.
— Możemy porozmawiać? — zapytałam zwracając na siebie uwagę.
Spojrzał i zaskoczony od razu wstał.
— O co chodzi? — zapytał.
— Chcę zacząć wychodzić sama z wieży. Nie jestem więźniem — powiedziałam przypominając sobie jedną z sytuacji na wyspie, gdy to trzymali mnie w celi. Ciągle wtedy sobie powtarzałam słowa, że nie jestem żadnym więźniem.
— Jeśli cię wypuszczę, to uciekniesz — powiedział. — Będę się martwił, co się z tobą dzieje.
— Ale trzymanie w wieży też nic ci nie da — powiedziałam. — Byłam już więźniem i nie zamierzam już więcej nim być.
Po tych słowach wyszłam z salonu. Wsiadłam do windy i zjechałam na parter. Koniec tego. Wyjdę z tej wieży, choćby miałabym kogoś pobić. Zdecydowanym krokiem skierowałam się do wyjścia. Wyjście zasłoniło mi dwoje agentów.
— Pan Rogers nie kazał ciebie wypuszczać — powiedział jeden z nich.
— Mój ojciec może mówić, co sobie zechce, a ja i tak teraz wyjdę — odpowiedziałam. — Albo się przesuniecie albo zaraz będziecie mieli połamane nosy.
Mężczyźni uśmiechnęli się. Może wyglądałam na niepozorną osobę, ale złamać nos potrafiłam. W chwili, gdy usłyszałam swoje imię wypowiadane przez ojca, przywaliłam mężczyznom w nosy i wybiegłam z wieży. Jeszcze przez chwilę słyszałam swoje imię, ale potem już ucichło.
Musiałam się uwolnić. Czułam się zupełnie jak na wyspie będąc cały czas w Stark Tower i nie mogąc z niej wyjść.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro