I Wiry nie trwały długo
(3006)
✩₊˚.⋆☾⋆⁺₊✧
Do twarzy przykleił jej się papier, który opadł z powrotem na biurko. Biurko. Siedzi przy biurku. Plecy tak ją bolały, że chyba zaraz jej kręgosłup wyskoczy i pójdzie na spacer.
Przetarła niedbale twarz, rozglądając się. Biuro. Biuro Eksterminatorskie. Praca. Świeca w kaganku w rogu ledwo się tliła. Zasnęła? Serenie, która godzina?
Frenetycznie wychyliła się w krześle. Wokół każdego biurka z trzech stron znajdowały się zasłony, przez co nigdy nie widziała, co jej sąsiedzi robili, gdy sama była zajęta czymś innym. Ale kiedy się rozejrzała, nikogo nie było. Za oknem też panowała ciemność.
Podniosła się z krzesła, odsunęła je z nieznośnym dla ucha zgrzytem. Skrzywiła się.
Naprawdę zasnęła.
— Eqora.
Odwróciła się. Jednak jej się nie wydawało.
Za nią stała jej przełożona. Oczywiście z wszechobecnym, czarnym kotem-demonem na ramieniu. Nigdy go nie lubiła, ale ogólnie demony nie przypadły jej do gustu. Dlatego została Eksterminatorką — żeby się ich pozbyć.
— Tak? — Eqora przełknęła ślinę, drapiąc się po szyi. Złota obręcz wokół niej rozbłysnęła delikatnym światłem w odpowiedzi na obecność demona.
— Znowu siedziałaś do takiej godziny? — Yove oparła łokieć o jedną z drewnianych zasłon biurka Eqory. Odznaka Eksterminatorki I stopnia błyszczała na piersi. Eqora właśnie tego chciała; chociaż z jej miernym V stopniem, musiała jeszcze długo pracować.
— Tak jakoś. Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam. — Odwróciła wzrok i oparła się biodrami o biurko. — Przepraszam, zaraz się zbiorę.
— Nie musisz pracować całe dnie i noce, wiesz?
Niby wiem, pomyślała. Ale muszę mieć, czym się pochwalić. Jakoś muszę zasłużyć na wyższe stopnie. Nawet jeśli chodziło w większości o papierkową robotę.
— Lubię to — odpowiedziała ostatecznie, rezygnując z wylania żali na swój temat.
Yove mruknęła pod nosem i przekręciła lekko głowę w bok. Kot-demon, — Nefo, — wykorzystał tę okazję. Zsunął się z jej ramion i wszedł na biurko Eqory. Czarodziejka wzdrygnęła się, czując, jak pierścień wokół szyi zaczyna ją piec. Zastanawiała się, jak Yove może tak codziennie z nim wytrzymywać.
Nefo i Yove byli połączeni kontraktem. Nie wiedziała, od jak dawna i na jakich warunkach, ale kiedy ją poznała, już miała tego przeklętego kocura przy sobie. Nie był silnym demonem, z tego co się orientowała nie potrafił nawet mówić, ale z jakiegoś powodu Yove przypisała z nim "współpracę". Coś musiał potrafić. Albo była wtedy dzieciakiem i nie wiedziała, co robi.
— Słuchaj, Eqora...
Szatynka zmusiła się do oderwania wzroku od machającego ogona białookiego kota. Spojrzała w szmaragdowo zielone oczy starszej czarodziejki. Właściwie to nie wiedziała, ile ma lat. Może podchodziła pod czterdziestkę? Jeśli tak, to nie było tego po niej zupełnie widać. Tak bliski i częsty kontakt z demonem musiał działać na jej cerę czy coś takiego, bo wyglądała, jakby była początkującą czarodziejką, jak ona.
— Tak?
— Wczoraj pojawiło się zlecenie i myślę, że sobie z nim poradzisz.
Nieświadomie zacisnęła palce na biurku, o które się opierała.
— Zlecenie? Znaczy się, samodzielne?
— Samodzielne — potwierdziła Yove krótkim skinieniem głowy. — Już wiele robiłaś w parze z Kesz. Z pewnością dasz radę sama.
— Naprawdę? — Właśnie tego Eqora pragnęła. Możliwości wykazania się i to samodzielnego! Głupi by odmówił. — Jasne. Pewnie! Opowiadaj. Chętnie się tym zajmę.
Yove uśmiechnęła się z dumą, jakiej nigdy w nikim innym Eqora nie widziała.
✩₊˚.⋆☾⋆⁺₊✧
Molov było naprawdę piękne, nawet w środku nocy. Mieszkała w kamienicy na najwyższym piętrze, więc mimo narzekania na codziennie wchodzenie i schodzenie po schodach, cieszyła się, że jest akurat tu. W ciągu dnia wygląda jeszcze wspanialej, kiedy może obserwować z góry tylu ludzi kręcących się po chodnikach.
Poza tym, to że stać ją na mieszkanie w stolicy Khashevy było już imponujące samo w sobie. Nawet jeśli jego stan nie prezentował się wzorowo, wciąż się z tego cieszyła.
Wyjątkowo wszystkie okna w okolicy były pogaszone, ciemne jak otaczająca je noc. Jedynym źródłem światła był mleczny księżyc. Zmrużyła oko, spoglądając na niego przelotnie przez zamknięte okno.
Rzuciła się na swoje łóżko wykończona. Niby spała już w biurze i pobudziła się zleceniem, które wyznaczyła jej Yove, ale teraz, gdy mogła znowu położyć się u siebie, zmęczenie wróciło.
Podobno banda dzieciaków kręciła się po opuszczonym targowisku kilka kilometrów na południe od Molov i coś dziwnego zaczęło się tam dziać. Podejrzenie, że to demon wzięło się z tego, że obrastające tam krzaki i trawa próbowała podobno "złapać" nastolatków. A ona miała sprawdzić, czy mówili prawdę i czy to faktycznie demon.
Na szczęście jej możliwości teleportacji obejmowały owo "kilka kilometrów", więc będzie w stanie się tam dostać nie nadwyrężając nóg. A jeśli to demon, to, słowami Yove, "nie powinien być silny, bo inaczej dałby im znać, kim jest od razu". To samo mówiły podręczniki, a ona im ufała. Przynajmniej musiała, póki nie wyrobi własnego doświadczenia.
Zamknęła oczy. Zerwała się z powrotem do siadu, kiedy mózg podsunął jej obrazy zieleni. Materiał, liście, pnącza. Wzięła głęboki oddech. Potem drugi. A jednak każdy kolejny okazywał się szybszy, jakby przebiegła wiele kilometrów. Wstała na drżących nogach z łóżka i otworzyła okno na oścież.
Zaczyna się.
Wychyliła się przez nie i czerpała świeżego powietrze do płuc, starała się brać wolne, uważne oddechy, żeby nie pozwolić sobie wpaść w kolejny Wir. Skrzyżowała ręce na ramie okna i położyła na nich głowę, wypinając się, by było jej jakkolwiek wygodnie w takiej pozycji.
Zielony to najbardziej znienawidzony przez nią kolor. To nie jego wina, że z tyloma rzeczami jej się kojarzył, ale wiedziała, że jak czegoś nienawidzi, to wszechświat skutecznie to odbiera, więc co jej zostawało?
Oliwkowe oczy ojca. Szmaragdowa suknia matki. Szmaragdowa była, oczywiście, do czasu, gdy skąpała ją krew. Krew czerwona jak kwiat róży, jak pomadka, jak wiśnie. A jednak mocniej. Intensywniej.
Znowu słyszała krzyk. Rozdzierający czaszkę skrzekot, pisk i wrzask. Uderzenie skóry o skórę. A potem kawałka drewna o ramię i obojczyk. Trzask łamanej laski. Błagania i desperacja w dławionym łzami głosie, ale nie pamiętała, jak brzmiały. A jeszcze wczoraj dałaby sobie rękę uciąć, że pamięta każde słowo. Każde, co do jednego. Wyleciały. Jak kropla krwi wyleciała wtedy przez otwarte okno. Pozostałe uderzyły w ściany chatki z zapadającym w pamięć mlasknięciem.
Czemu nikt z wioski nie przyszedł pomóc? Wszyscy wiedzieli co się dzieje.
Czemu ona nie pomogła? Czemu tylko patrzyła przez szparę w uchylonych drzwiach? Nawet jej się dostało z pluskiem krwi po policzku.
Wspomnienie się urwało. Przyłożyła dłoń do twarzy i zaczęła drapać, jakby chciała pozbyć się już od dawna nieobecnej posoki. A jednak jej palce były mokre.
Z zapartym tchem na nie spojrzała, ale nie ujrzała tam szkarłatu. To tylko pot.
Przetarła twarz od brody do czoła i zaczesała przylepiające się do niego kosmyki włosów do tyłu. Drżącymi dłońmi skubała chwilę górną wargę, aż nie natrafiła na idealny kawałek skóry. Oderwała go bez wahania. Przez pierwszą chwilę nic nie poczuła, więc pomiędzy dwoma palcami, które zasmakowały już odrobiny krwi z ust, przeturlała białawy płat w małą kulkę i wyrzuciła przez okno, w którym stała.
Opuściła głowę tak nisko, że wciąż mokrym czołem dotknęła doniczki na zewnętrznym parapecie, w którym hodowała róże. Wsunęła palce we włosy, wbijając paznokcie w głowę. Rozczochrała się jeszcze bardziej, ale dzięki temu wiedziała przynajmniej, że znowu jest w rzeczywistości. Warga też zaczęła szczypać. Przejechała po niej językiem. Krew. Słodka.
Wir nie wziął jej w panowanie. Cofnął się. Na pewno się cofnął, zanim miał okazję złapać w sznurki. Nie zdążył nią kierować jak pacynkarz. Bo Wiry nigdy nie trwały tak krótko.
Podniosła głowę. Wbiła wzrok w szkarłatną różę zaraz przy jej twarzy. Chociaż tyle mogła utrzymać przy życiu. Kilka kwiatów.
✩₊˚.⋆☾⋆⁺₊✧
Nawet pachniało pustką. Starym, zbutwiałym drewnem i stęchlizną. Chmara much zebrała się przy truchle jakiegoś ptaka na ziemi. Albo szczura. Było ich tyle, że nie miała pewności.
Stare targowisko na pewno tętniło kiedyś życiem. Jednak, cóż, kluczowe słowo — kiedyś. Teraz widziała jedynie rozwalające się stoiska w wąskiej przestrzeni i budynki, z których okien wywiewało na zewnątrz jeszcze jakimś cudem trzymające się firanki. Wiatr dął jak wojenna trąba, niosąc za sobą skrzeczenie ptaków.
Kruki, podpowiedział jej umysł i bez większego kwestionowania, zgodziła się z nim. Mogły to pewnie być równie dobrze i wrony, i gołębie, i jeszcze jakieś inne ptaki. Chociaż skrzeczenie faktycznie przypominało te czarne ptaszyska.
Z tyłu głowy miała, że niedawno je gdzieś słyszała. W mieście ich nie widywała z jakiegoś powodu, dlatego idąc przez mroczne targowisko, chlapiąc co jakiś czas butami o kałuże, zastanawiała się. A może tylko jej się wydawało? Przyśniło? Albo po prostu słyszała to samo skrzeczenie w drodze tu i teraz myślała, że to było dawniej niż w rzeczywistości?
Szyldy budynków były zupełnie przetarte. W jednym potrafiła rozpoznać jeszcze w połowie obecny namalowany kawałek chleba, ale to tyle.
Syf, kiła i mogiła, w wielkim skrócie. Lepsze określenie nie istniało. Poza tym, że nie było tu raczej nikogo, kto mógłby ową kiłę mieć. Chodziła tu sama. Przynajmniej taką żywiła nadzieję.
Kiedy już chciała się zatrzymać, rozejrzeć i przemyśleć, co dalej, pierścień wokół szyi zaczął ją szczypać. Nienawidziła tego uczucia. Zapytana, opisałaby to trochę, jakby ktoś próbował ją poddusić, ale... bez bólu? Uczucie nacisku połączone z pieczeniem, jak po dotknięciu pokrzywy było, co najmniej, nieprzyjemne i niekomfortowe. Informowało jednak ją i innych czarodziei, kiedy demon znajdował się blisko. Im mocniejszy nacisk, tym bardziej się zbliżała. Czasem zależało też od jego siły.
Idąc więc za poczuciem, dotarła na otwarty teren. Wyszła spomiędzy wąskich uliczek, co od razu podziałało na nią pozytywnie — odetchnęła świeższym powietrzem, usiłując pozbyć się zapachu wilgotnego drewna z płuc.
Ulga uleciała z niej jak wróble z koron drzew widząc, co jest przed nią.
Zejście kamiennymi, szerokimi na kilka metrów schodami pod ziemię nie wydawałoby się tak dziwne, gdyby nie zielone pnącza i bluszcze wpełzające do środka po ścianach i podłodze. Nad schodami znajdował się czarny dach w kształcie półkola z drewnianymi brzegami, podtrzymywany brązowymi kolumnami. Same schody były w równych odstępach oddzielone metalowymi barierkami. Zdecydowanie... bardzo niecodzienne połączenie materiałów. Do tego większość z nich okazała się ledwo trzymać — jedna z kolumn niemal się zawalała, dach miał więcej dziur, niż Eqora potrafiła zliczyć, barierki były wyłamane w wielu miejscach, a ich części walały się wszędzie.
Nie potrafiła w tym momencie stwierdzić, czym ten... obiekt był kiedyś. Czy schodziło się tam do czyjegoś domu? Do śmierdzących kanałów, które prowadziły w zupełnie inne miejsce? Odpowiedzi wpadło jej do głowy jeszcze wiele więcej, ale na razie po prostu się zbliżyła i postąpiła pierwszy krok w dół, ku nieznanemu.
Przeszedł ją mocny dreszcz. Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłonie. Wzięła głęboki oddech. Nie może tego zepsuć. To ma być prosty demon — wchodzi do środka, znajduje go i wbija mu jadeitowy sztylet w serce. Nie wiedziała tylko jaką ma formę. Mógł być kotem, psem, ale równie dobrze mogła w środku znaleźć pumę albo nawet człowieka z białymi oczyma.
"Przejmowanie" przez demony, jak to było naukowo określane, wciąż było najmniej znaną jej umiejętnością demonów. W końcu, wciąż nie wiedziano nic o ich powstawaniu. Zdania były podzielone, ale najbardziej popularna teoria głosiła, że demonie "dusze" tworzyły się z energii magicznej obecnej w powietrzu. Nie były to akcje zamierzone, a przypadkowe, mające miejsce tylko ze względu na nadmiar zbyt wielu rodzajów magii w jednym miejscu. Legendy i wiejskie bajania natomiast wymyśliły sobie, że demony to dusze zmarłych, które nie zaznały spokoju i, najczęściej, mszczą się na tych, którzy sprawili im ból za życia.
Bez względu na to, czy wierzyło się naukowcom i czarodziejom specjalizującym w badaniu demonów, czy babom i dziadygom z pobliskiej wsi, dusze następnie musiały znaleźć sobie "skorupę". Obierały na celownik najmniej uszkodzone martwe ciało w pobliżu ich powstania, co znaczyło mniej więcej tyle, że jak najświeższe i najmniej zjedzone przez insekty i drapieżniki. Najczęściej to zwierzęta, które dopiero co zmarły na jakąś chorobę, ale zdarzało się, że trafiały na świeżo pochowane ciała ludzi.
Eqora nie była w stanie zliczyć głośnych w gazetach spraw, które czytała na temat osób zaginionych, które nagle zauważano w miastach, jakby nigdy nic. Kiedy jednak się podeszło wystarczająco blisko, można było u nich zaobserwować słynne białe oczy, czasem nawet ślad po tym, co ich zabiło. Wiele razy mordercom uchodziły na sucho ich czyny na ofiarach, w które ciało weszła demonia dusza — w końcu, jak takiego delikwenta skazać, kiedy osoba, którą rzekomo zabił, dopiero co była widziana na spacerze po targu? Co z tego, że nie wiedziała, kto do niej mówi, oczy zmieniły kolor na całkowitą biel, a beżowa suknia miała w miejscu serca zaschniętą krew i rozerwany materiał?
No bo demony przecież nic nie pamiętały. Te z umiejętnością mowy, które zostały zbadane zdradzały, że nie mają wspomnień sprzed wstąpienia w ciało.
Mowa to kolejny element ich życia rozwinięty zdecydowanie bardziej, niż im się wydawało. Z drugiej strony to był najlepszy indykator tego, jak silny jest demon. Niektóre nie potrafią mówić wcale, imitują zwierzęce odgłosy jak warczenie czy wycie, albo wypowiadają parę zdań na wiele, wiele lat. Inne były w stanie używać tylko tych słów, które zasłyszały od wszystkich wchodzących na "ich" teren i kleić je razem, by tworzyć sensowne zdania. Kolejne tworzyły zdania samodzielnie, ale za to nie posiadały własnego głosu — zamiast tego, słuchając takiego miało się wrażenie, że kilka różnych głosów mówi to samo w podobnym momencie, nachodząc na siebie. Ostatnie dysponowały własnym głosem, czasem pasującym do ich postaci, czasem nie. Można było jednak wtedy mieć pewność, że walka z nimi okaże się sporym wyzwaniem.
Strasznie to pogmatwane, a jeszcze tylu rzeczy ludzie nie byli pewni w stosunku do nich. Eqora miała wielkie szczęście, że udało jej się dostać pracę w biurze eksterminatorskim należącym do Yove Arany Majov — ona przekazywała jej wszystko, co wiedziała i czego się nauczyła. Nigdy by nie usłyszała takich historii od swoich wykładowców, jakich nasłuchała się od swojej przełożonej.
Schody ciągnęły się zdecydowanie dalej, niż sądziła. Poruszała się ostrożnie, omijając powalone barierki i inne przedmioty, dzięki którym mogłaby zacząć się staczać. Za każdym razem, gdy coś zatrzeszczało albo wiatr zawiał mocniej, wprawiając bluszcze oplatające ściany i stopnie w ruch, odwracała się wokół własnej osi i już sięgała do grubego pasa wokół lewego ramienia, do którego miała przytroczoną pochwę na biały, jadeitowy sztylet.
Kiedy zeszła wystarczająco nisko, uderzył ją zapach duchoty. Trudno jej się oddychało, ale nie była pewna czy to dlatego, że coś jest nie tak z powietrzem, czy stresowała się o wiele bardziej, niż myślała. Nerwy ją zżerały, mimo że próbowała je odsunąć na jak najdalszy plan. Nie zwróciła uwagi na to, że zaczęła zagryzać dolną wargę, zrywając z niej mniejsze kawałki skóry. Potem znowu będzie narzekać, że jej usta wyglądają jak pobojowisko.
Pierwsza pajęczyna prawie uderzyła w twarz. Odskoczyła do tyłu widząc na niej wielkiego pająka o grubych nogach. Nie bała się tych stworzeń, ale była w stanie wystraszyć się wszystkiego, co wyskoczy jej w taki sposób przed twarzą. Ominęła sieć, schylając się praktycznie w pół i zeszła niżej.
W nos zaczął ją gryźć kolejny zapach. Jeszcze gorszy od stęchlizny i przemoczonego drewna. Coraz bardziej zwalniała kroku, a żołądek zacisnął jej się w supeł, zdając sobie sprawę, że go rozpoznaje.
Spojrzała w górę, opierając się na barierce. Zatrzeszczała złowrogo, ale Eqora nie ruszyła się z miejsca. W głowie pojawiło jej się nagle tyle kolejnych obrazów, że nawet zaciśnięcie powiek ani trochę nie pomagało. Wręcz przeciwnie — nasuwało kolejne.
Metaliczny zapach krwi skojarzył jej się z nią samą. Z nią i mamą. Często zlizywała sobie krew spływającą na wargi po tym, jak ojciec uderzył ją w odpowiednie miejsce. Do dziś miała przecież krzywy nos od ilości złamań.
Zapach śmierci i rozkładającego ciała natomiast przywiodły jej na myśl martwego kota, którego widywała wiele razy przy śmietnikach, kiedy wychodziła się pobawić. Pewien chłopiec, sąsiad, pokazywał go palcem mówiąc, że ktoś go zatłukł po tym, jak łasił się o trochę jedzenia.
— One przenoszą choroby — mówił. — Tatko tak gada! Zawsze! A on taki chudy był, bardziej niż ty. Śmierdział strasznie. Muchy za nim latały. Na pewno coś przyniósł! Więc dobrze, że go ktoś miotłą pobił. Niczego nie rozniesie już, wiesz?
Ona podobno też była chora. Ten piekielnie szczypiący jak tysiące klamerek na skórze złoty pierścień wokół jej szyi miał być chorobą. Przekleństwem. Zgubą.
Przecież ojciec prawie dopełnił swoich obietnic.
"Zaraza się przestanie rozprzestrzeniać. Kto to widział? Żeby się wiedźmy wychowywały wśród normalnych ludzi?"
Tak jej powiedział, zanim...
Oddychanie stało się wyzwaniem. Czuła, że zbliża się Wir, czuła go w pędzącym jak wyścigowy koń sercu i głowie rozsadzanej bólem. Czuła to w kościach tak samo, jak zbliżający się deszcz w niegdyś złamanej nodze. Tym razem musiała się postarać jeszcze bardziej, by go powstrzymać. Ale jak to zrobić, kiedy ledwo trzyma się na nogach?
Może to jednak niedobrze, że ją przyjęto do biura Majov. Może to niedobrze, że uciekła wtedy ojcu. Trzeba tam było zostać i zdechnąć razem z matką, której nie obroniła i...
Usiadła na schodach, opierając głowę o barierkę. Chłód metalu działał na nią jak okład z lodu na siniaka, ale bała się, że tym razem nie powstrzyma Wiru, a on połknie ją całą. Tak jak to robił za każdym razem, zabierając jej cząsteczki samej siebie. Kawałek po kawałku, póki nic nie zostanie i obróci się w proch. Wiatr rozwieje ją jak te przeklęte bluszcze i smród martwego ciała.
Martwego ciała.
Tu było martwe ciało.
Oddychała ciężko i szybko, miała wrażenie, że zaraz się udusi. A jednak było lepiej. To dość nieodpowiednie stwierdzenie biorąc pod uwagę jego kontekst, ale nie mogła teraz tego tak porzucić. Gdzieś w pobliżu znajdowało się martwe ciało, a ona musiała określić, dlaczego. Coś musiała robić. To dobre myśli. Dobre.
Złapała się tej myśli jak pacynkarz sznurków jego marionetek i zacisnęła na nich palce tak mocno, że żyłki zaczęły jej się boleśnie wbijać. Chociaż to nic. Najważniejsze, że ma jakieś zajęcie. Ważniejsze od natrętnych myśli.
Wszystko było za głośne. Czuła się obserwowana i niekomfortowo dotykana przez wiązki wiatru, który jeszcze dostawał się tak nisko. Przytuliła siebie samą, wbijając paznokcie w ramiona, jeszcze chwilę posiedziała na schodku i podniosła się tak gwałtownie, że część barierki, na której się dźwignęła, odpadła z hukiem i ześlizgnęła kolejne parę metrów w dół.
Eqora na drżących nogach zaczęła schodzić niżej. Kierowała się zapachem, który szargał jej żołądkiem na wiele nieprzyjemnych sposobów. Swąd był gorszy niż cokolwiek, co przeżyła w swoim życiu.
Zatrzymała się i wciągnęła powietrze, słysząc kraczenie znajomych jej już ptaków. Dochodziły z głębi. Światło słoneczne jeszcze przebijało się w nieregularnych kształtach przez dziury w dachu, ale Eqora i tak widziała coraz mniej. Żadnych kruków tym bardziej nie dostrzegała.
Wytężyła wzrok, ale zakryła odruchowo twarz rękami na rozlegający się dźwięk trzepotania skrzydłami, zbliżającemu się do niej. Zamknęła oczy, ale faktycznie słyszała jak nad nią przelatują ptaki, lecąc ku wyjściu na zewnątrz. Myśląc, że to już koniec, opuściła ręce i spojrzała ponad ramieniem. Kruki wyleciały, kierując się do światła.
Odwróciła się słysząc jeszcze jedną parę skrzydeł. Nie zdążyła się zasłonić, a czarny ptaszor z wielkim dziobem wleciał jej w twarz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro