Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

O S I E M

W umyśle Masona brakowało spokoju, chociaż na zewnątrz zachowywał kamienną minę. Gdyby tak podzielić go na dwie części — tę wewnętrzną i zewnętrzną — pierwsza z nich krzyczałaby wniebogłosy, wyrywając sobie włosy z głowy, a druga wywracałaby oczami, pełna irytacji. Doskonale wiedział o tym, że strach nie był tak łatwy do zwalczenia. W szczególności, jeśli nie była to zwykła fobia bez pokrycia, a całkowicie realne zagrożenie, mogące odnaleźć go na każdym kroku. Nawet chwilowy powrót do traumatycznych wspomnień sprzed zaledwie kilku tygodni znowu zapędził go w kozi róg. Przerażenie powróciło, obejmując bolesnym chłodem każdy cal jego ciała: od rąk, przez policzki, szyję, aż do serca.

Nie mógł się mu jednak poddać. Nie w sytuacji, gdy potrzebowały go jedyne bliskie mu osoby: babcia oraz Dorian. I, jasne, zakupy to nic takiego, ale Mason miał już w sobie coś takiego, że czasem zwyczajnie wyolbrzymiał oraz martwił się na zapas.

— ...i potem w lewo. Dojdziesz do świateł, a stamtąd powinieneś już widzieć szyld. — Staruszka uśmiechnęła się ciepło i potarła dłonią jego skrzyżowane na piersi ramiona, jakby w ten sposób próbując przekazać, że całkowicie zrozumie, jeśli nagle zmieni zdanie co do całego tego wyjścia.

Jasne, ta mała mieścina nie wymagała zbyt wiele, bo koniec końców dotarłoby się naprawdę wszędzie, jednak Edith wolała nie zmuszać swojego wnuka do niepotrzebnego wysiłku. Ponadto chciała ostatecznie upewnić się, że dostał swój moment na stchórzenie. Serce pękłoby jej na pół, gdyby zmusiła go do czegoś, co za bardzo przekraczało jego strefę komfortu i była o krok od ubrania się oraz samodzielnego zrobienia zakupów. Bez Doriana nie było to jednak takie łatwe, no i sam Mason nie pozwoliłby jej na coś takiego. Skoro powiedział A, musiał dotrzeć do punktu B, nawet jeśli miałoby go to kosztować atak paniki, konfrontację z ojcem lub wysłanymi przez niego ludźmi.

— Tam kupisz ostatnie dwa punkty z kartki. Powinieneś mnie rozczytać, a jeśli nie, to po prostu zadzwoń. Znasz domowy. — Jego telefon przeżył wprawdzie swoją samobójczą próbę przez utonięcie, ale dla własnego dobra wolał go nie używać i w ogóle nie włączać, gdyby ojciec jakimś cudem próbował namierzyć komórkę syna. Nie chciał oczywiście mówić o tym babci, dlatego tak po prostu skinął głową, ani przez chwilę nie przyjmując myśli, że faktycznie mógł potrzebować się z nią skontaktować. Jeśli coś poszłoby nie tak, sam ogarnąłby sytuacje. A w każdym razie taką miał nadzieję. — Radziłabym ci zacząć od sklepu, bo potem będą ogromne kolejki. Nasza mieścina jest mała, ale ludzi w niej jak mrówek. — Edith zaśmiała się, wyciągając z portfela kilka banknotów.

Masonowi niesamowicie głupio było brać od niej jakiekolwiek pieniądze i chociaż wiedział, że produkty spożywcze przydadzą się wszystkim lokatorom, wciąż odczuwał ogromny dyskomfort. Chciał w zakresie swoich możliwości ją odciążyć, jednak finanse stanowiły akurat pole, w którym zwyczajnie nie mógł pomóc.

Strach był bowiem silniejszy. Zamykał przed nim każdą okazję oraz drogę, dzięki którym mógłby wszystko polepszyć. Może kiedyś stałby się lepszy, może kiedyś udałoby mu się pokonać własne demony, odcinające dostęp do szczęśliwego życia oraz korzystania z niego w pełni.

W tej sytuacji ojciec nazwałby go porażką, słabeuszem, ciotą. Wynaturzeniem, niepotrafiącym sprostać biologicznemu zadaniu bycia mężczyzną. Szedł bowiem bocznymi uliczkami, ukrywając twarz pod kapturem grubej bluzy, chociaż pot lał się z niego strumieniami. Umysł Masona jednak od razu po wyjściu z domku babci wcisnął duży i lśniący, czerwony guzik, rozsiewający panikę, którą zamiast opanować, dodatkowo powiększał, biegając w środku głowy w akompaniamencie niecenzuralnej piosenki, składającej się z samych przekleństw.

Pojedynczy ludzie mijali go co jakiś czas, nie potrafiąc powstrzymać chorej ciekawości, jaką wzbudzała jego tajemniczość. Nikt nie powiedział ani słowa, a to stanowiło jedyny pozytyw całej ciężkiej sytuacji.

Taki był jego strasznie improwizowany plan: nie pokazywać się nikomu, unikać kontaktu wzrokowego za wszelką cenę oraz milczeć. Oczywiście sam proces kupowania żywności wymagał złamania każdego z tych kilku punktów, jednak nie wierzył, że mógł mieć aż takiego pecha, aby wpaść w najgorsze sidła w innym miejscu niż będąc na zewnątrz.

To była tragedia, jedno z najbardziej ryzykownych działań, jakich się podjął od swojej nieszczęsnej ucieczki z domu. A mimo to z każdym następnym krokiem, jaki pokonywał, w niewytłumaczalny sposób czuł się wolniejszy. Wydawało mu się, że powoli odzyskiwał kontrolę, że pomimo strachu, którego lodowaty oddech nieprzyjemnie pieścił jego szyję, był na dobrej drodze, aby uświadomić sobie, że faktycznie spontaniczna ucieczka z domu była słuszną decyzją.

— Dziękuję, miłego dnia. — Odebrał swoje zakupy, a potem mimowolnie posłał uśmiech kobiecie, która przekazała mu papierową torbę. Miał zamiar odwrócić się i wyjść, jednak zamarł, słysząc dzwoneczek, który poruszony został przez otwarte drzwi. Oblał go zimny pot i był pewien, że gdyby całkowicie odciął się od tego, co właśnie miało miejsce, zakupy pewnie wypadłyby mu z rąk i rozsypałyby się po sklepowej podłodze.

— Cześć, Liz! Cudownie cię widzieć. — Odetchnął, parsknął, a potem wywrócił oczami, gdy dotarło do niego, że znowu zaczynał przesadzać, wyobrażając sobie nie wiadomo co. Wdech, wydech. Pokręcił głową, jednak serce nadal waliło mu w piersi, gdy wychodził ze sklepu.

Co do samego targu, nie za bardzo wiedział, czego oczekiwać. Jego zdrowy rozsądek gdzieś się ukrył, odmawiając wchodzenia w tamte rejony, natomiast panika bawiła się aż za dobrze, mało dyskretnie chłodząc jego dłonie. Wątpił bowiem, żeby w lecie wiatr był na tyle zimny, żeby przyprawiać go o drżenie.

Zakupy nie zajęły mu dużo czasu, a w każdym razie tak myślał, bo nie miał tak naprawdę żadnej pewności. Ku jego najszczerszemu zaskoczeniu, ludzie nie byli wcale tacy źli: jedni wprawdzie mierzyli go nieprzyjemnymi, posępnymi spojrzeniami, jednak mieli do tego całkowite prawo, skoro sam trzymał się swojej tajemniczości, podsuwając im na talerzu sugestię, że coś było z nim nie tak i unikając kontaktu wzrokowego.

Bywali jednak też tacy, którzy — jak mu się wydawało — rozumieli. To może brzmieć głupio, ale ta myśl uderzyła go, gdy odhaczając ostatni punkt z listy, starszy sprzedawca ziemniaków dodał do jego reklamówki paczkę żelek, które zabrał ze stoiska obok.
Mason spojrzał na niego i zmarszczył brwi, zauważając, że wcale o nie nie prosił.

— Bez obrazy, ale wyglądasz na kogoś, kto potrzebuje słodkości. — Mężczyzna uśmiechnął się, a potem zasłonił dłonią prawą część twarzy, zbliżył się do Masona i szepnął:

— Ten stary pryk od roku podbiera mi ziemniaki, przynajmniej mam pretekst, żeby się odwdzięczyć. Weź je i leć, zanim zauważy, bo wtedy oberwie się nam obu. — Poklepał wciąż zaskoczonego chłopaka po ramieniu, kończąc oddawanie mu reszty pieniędzy.

Nastolatek nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Czuł się dziwnie, bo dalekie codzienności były miłe gesty, których tamtego ranka doświadczył w zaskakujących ilościach. Podziękował, a potem odszedł, jednak przez cały powrót do domu babci na nowo rozważał zawrócenie i oddanie otrzymanych słodyczy. Nie wierzył. Długo próbował przeanalizować sytuację pod każdym kątem, dopatrując się spisku, bo po prostu nie docierało do niego, że może faktycznie dotarł do miejsca, w którym mógł czuć się o wiele lepiej niż w swoim prawdziwym domu.

— Hej, Dory, śpisz? — Zapukał w uchylone drzwi pokoju swojego nowego współlokatora, a potem wsunął do środka głowę.

— Ktoś tu ma dobry humor — zauważył Dorian, poprawiając się na zajmowanym przez siebie łóżku. — Lubię cię w takim wydaniu. Wchodź.

— Ty chyba też czujesz się lepiej. — Wzruszył ramionami, robiąc miejsce dla swojego gościa, który o dziwo ani przez chwilę nie zawahał się przed wskoczeniem obok niego. — Masz, poczęstuj się. — Mason wystawił w stronę Doriana otwartą paczkę słodkości. Ten od razu włożył do niej dłoń i dość długo grzebał, zanim nie wyciągnął fioletowej żabki, którą wsunął sobie do ust. Żuł głośno, jakby w ogóle nie pesząc się obecnością wnuka swojej jedynej przyjaciółki, który zaśmiał się cicho, również zapychając własne usta, żeby nie było po nim widać rozbawienia.

Siedzieli w ciszy przez kilka minut, opróżniając paczkę i obaj z każdą chwilą coraz bardziej żałowali, że tak szybko szło im jedzenie.

— Czego ty się boisz, Masonie? — spytał w końcu Dorian. — Mam znajomości, mogę ci jakoś... — zasugerował, wrzucając sobie po chwili do ust jedną z truskawkowych żelek. 

— Niedawno powiedziałeś, że masz gdzieś moje problemy — przypomniał Mason. — Spoufalanie się z osobami takiego pokroju nie wróży dla mnie niczego dobrego. I wiesz, nie dziwi mnie to. Przecież nawet się nie znamy. — Wzruszył ramionami, wcale nie odbierając jego wcześniejszych słów jako coś obraźliwego. Nie wiedział, czego mógł się spodziewać w odpowiedzi, ale na pewno ogromnie zaskoczyło go, gdy Dorian niemal od razu odparł:

— No więc się poznajmy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro