7. Idioci umieją kłamać
Wchodzę do kuchni, czując zapach śniadania i uśmiecham się, kiedy widzę krzątającą się nieporadnie przy patelniach mamę. Wróciła. Wreszcie wróciła.
– Seth! – Zauważa mnie i odwraca się w moją stronę całym ciałem, rozpromieniona. W jej piwnych oczach spostrzegam figlarne iskierki szczęścia. Nie widziałem jej przez jedynie przez trzy dni, ale czuję się, jakby była nieobecna w moim życiu co najmniej rok. Szczególnie wczoraj czułem się samotny. Nagle uśmiech schodzi jej z twarzy. – Boże, kochanie, co ci się stało? – Wskazuje na oko. Aha, zapomniałem o tym. Dotykam powieki. Teraz, kiedy o tym pamiętam, zdaję sobie sprawę z tego, że dość boli.
– Wywaliłem się na schodach. I wpadłem przy tym na jakiś grat Brendy. Głową. – Wiem, że się plącze, ale ona w to uwierzy – nie takie były już ze mną przypadki. – No, mamo, nieważne.
Przyglądam się jej. Nie jest ubrana elegancko, jak do swoich reportaży – ale kto by się dziwił, mało osób chodzi tak po domu – tylko w ciemne dżinsy, czarny T-shirt i flanelową, kraciastą koszulę. W dłoniach trzyma jakieś drewniane narzędzia kuchenne, których nie znam nazwy, co wygląda dość komicznie z powodu jej perfekcyjnie pomalowanych paznokci i rozpościera szeroko ramiona, w które wpadam jak torpeda, przez co musi cofnąć się o krok. Chichocze, kiedy ją ściskam.
– Nie uduś swojej biednej matki – mówi bez tchu żartobliwie. Puszczam ją i jej się przyglądam. – Co? Coś nie tak? – pyta z lekkim niepokojem, nieco zdziwiona. – Wiem, że moja fryzura nie jest idealna, nie miałam zbyt wiele czasu, by się uczes...
– Fryzura jest świetna. – Przerywam jej. – Tęskniłem.
Kiwa głową, pewnie nie do końca przekonana do mojego wyjaśnienia.
– Ja też, kochanie. – Wraca do robienia śniadania, czyli skwierczących jajek i bekonu, wciąż na mnie spoglądając. – To co się stało ciekawego, kiedy mnie nie było? Oprócz tej śliwy?
Mam ochotę powiedzieć jej wszystko. Nawet nie wie, jakich Brenda ma znajomych, i że tyle pije. Chciałbym mówić z wyrzutem o jej dokonaniach, ale nie jestem w stanie, zresztą nigdy nie byłem kablem. To jest jak poniżenie, że mówi się komuś coś, z czym samemu nie można sobie poradzić. Ale ja mam wszystko pod kontrolą. Nie potrzebuję niczyjej pomocy, dam sobie radę.
– Nic takiego – odpowiadam dlatego. – Naprawdę nic.
Mama podejrzliwie na mnie patrzy, ale wiem, że nie będzie ciągnąć dalej tego tematu.
– Rozłóż talerze i sztućce.
– Okej. – Posłusznie wykonuję jej polecenie z ulgą, że o więcej nie pyta. Zastanawiam się, czy nie napluć na talerz Brendy, ale rezygnuję z tego pomysłu, bo mama mogłaby to zobaczyć i dowiedziałaby się o całej sprawie – a tego przecież nie chcę. Staram się wyglądać, jakbym nie miał żadnych zmartwień. Uśmiecham się sztucznie. Wyglądam pewnie jak niepomalowany klaun, ale trudno. Dzisiaj mogę być i klaunem.
– Co tak wcześnie wstałeś? – Podskakuję w miejscu, gdy słyszę głos Brendy tuż przy moim uchu. Z zaskoczenia upuszczam sztućce, które w zetknięciu z ziemią wydają niemiły brzęk. Odwracam się nerwowo. Ledwo znoszę jastrzębie spojrzenie mojej siostry, która lekko uśmiecha się, jakby miała nade mną władzę i panowała nad wszystkimi aktualnymi zdarzeniami. – Mógłbyś podnieść te sztućce, braciszku.
Unoszę brew, niepewny, czy się przypadkiem nie przesłyszałem. Podnoszę posłusznie widelce i noże, dziwiąc się zachowaniu Bren, która wydaje się być stosunkowo miła. Nigdy dotąd nie nazwała mnie "braciszkiem", a przynajmniej nie takim tonem, jak teraz. To brzmi w jej ustach naprawdę, naprawdę dziwacznie, nie zdziwiłbym się, gdyby w rzeczywistości była jakimś alienem. Na przykład podobnym do tych, którzy byli w "MIB" – tych wyrywających wnętrzności, a następnie przebierających się w skórę danego człowieka.
Gdy jednak w mojej ręce ponownie znajdują się wszystkie upuszczone wcześniej przeze mnie sztućce, moja siostra trąca mnie tak, że wszystko ponownie ląduje na posadzce.
– Ale jesteś niezdarny. – Okej, to stuprocentowa Brenda. Nie muszę się martwić inwazjami.
Zerkam na mamę, żeby zobaczyć po czyjej stoi stronie, chociaż wiem, że to jest z góry przesądzone. Ściąga usta i masuje sobie uszy.
– Tak, Seth. Myślę, że powinieneś bardziej uważać na to, co robisz. Głowa mnie trochę boli – mówi, a ja unoszę brwi. Wciąż nie mogę dociec, dlaczego zawsze to moją siostrę bierze za odpowiedzialną. Kieruje wzrok na Brendę. – No, a jak u ciebie, kochanie?
– Nieźle – odpowiada, uśmiechając się promiennie, bez słyszalnej ironii. Wiem, że kiedyś chciała zostać aktorką i muszę niestety przyznać, że nadaje się do tego zawodu jak nikt.
– Pilnowałaś tego tu łobuziaka? Jak było wam w dwójkę tym razem? – Posyłam mojej siostrze ostrzegawcze spojrzenie. Wydaje mi się, że dostrzega to kątem oka, ale nie daje tego po sobie poznać.
– Super. Nie było żadnych problemów – mówi krótko. Trochę się temu dziwię. Czyżby przekonały ją moje groźby? Zabawne, że boi się dwunastolatka – przyznam, że miło czuć ten lekki posmak zwycięstwa.
– A co takiego robiliście?
– Brenda zaprosiła swoich najbliższych przyjaciół – mówię z sarkazmem.
– Tak? Kogo?
– Parę znajomych. – Wykręca się od odpowiedzi. – Rosalie na przykład.
– Rosalie! – Mama rozpromienia się. – Tak dawno jej nie widziałam! Co u niej? Nadal jest prymuską w klasie?
Prycham. No cóż, najwyraźniej bardzo dawno jej nie widziała.
– Seth! – Patrzy na mnie karcąco. – Nie powinieneś się śmiać, jeżeli Rosalie nie idzie tak dobrze, jak kiedyś. W liceum już nie jest tak łatwo. – Zastanawiam się, czy ona widziała oceny semestralne Brendy. Dziewczyna kiwa głową poważnie.
– To prawda. Wkrótce zobaczysz. Jeżeli się dostaniesz. – Obie patrzą na mnie z wyższością. Hej, nie moja wina, że jestem młodszy. I tak mam lepsze oceny niż Brenda w moim wieku, wiem to, bo kiedyś sprawdziłem na jej świadectwie, gdy był u mnie Harry. Nie było zbyt imponujące.
Do moich nozdrzy dociera drażniący zapach spalenizny.
– Chyba coś się spaliło – stwierdzam. Mama patrzy w stronę kuchenki, po czym z głuchym okrzykiem zrywa się z miejsca i wyłącza zapalniki.
– No świetnie, cholera jasna! – warczy w stronę jedzenia, ze złości zaciska mocniej szczęki. – Przepraszam.
– Nie szkodzi. I tak wolałem zjeść jakieś płatki w pokoju.
– Nie, nie. Zjemy razem. Mogą być nawet te twoje płatki. Chcę się choć trochę wami nacieszyć. Aha! Co do pokoju, mam pomysł, Brenda, co by pasowało do twojego. – Po chwili dociera do mnie, co ona właśnie powiedziała. Przełykam ślinę. No tak, przecież siostra zawsze uwielbiała dekorować i dosładzać wnętrza. Przemeblowania, dekoracje robione własnoręcznie – i tak dalej, i tak dalej. Ale biorąc pod uwagę obecny stan jej pokoju, dość niezręcznie by się zrobiło, gdyby mama go zobaczyła. Oboje mielibyśmy przerąbane.
– Brenny aktualnie ma lekki bałagan. – Szczerzę się w nadziei, że porzuci plan obejrzenia tego pomieszczenia.
– Nie szkodzi, muszę teraz zobaczyć pokój, bo później zapomnę, czego chciałam.
– Naprawdę nie warto. Straszny syf. – Nadal próbuję coś wskórać. Patrzę na Brendę, która jest ni to opanowana, ni zaniepokojona. Nie umiem tego określić. Raczej nie byłbym dobrym psychologiem.
– Oj, tam. Brenda zawsze ma u siebie dość czysto. Chodźmy. – Wskazuje gestem, żebyśmy weszli na górę. – Nowy Jork naprawdę potrafi być inspiracją. I te wszystkie hotele... – Zaczyna gadać o luksusach panujących w wielkim mieście, gestykulując przy tym jak Włoszka i akurat wtedy, kiedy myślę, że zapomniała o poprzednim temacie, zaczyna kierować się w stronę schodów. Idę za nią, sam nie wiem po co, może po prostu jestem masochistą.
Już jest przed pokojem Brendy. Już ma nacisnąć klamkę. Nie przerywa jej w tej czynności dźwięk dzwonka w telefonie, ani pukanie do drzwi frontowych, chociaż się w duchu modlę o tego typu cud.
– Nie otwieraj... – próbuję jeszcze.
Otwiera. Zawsze była buntowniczką. Poza tym, kto by słuchał jakiegoś dzieciaka? Moim oczom ukazuje się pokój Brendy i nie jestem pewny, co czuję. Z jednej strony to ulga, a z drugiej złość, bo wygląda tak, jakby nic nigdy w nim nie zaszło, jakby nie mieszkała tu zołza, której ktoś wreszcie dokazał, tylko grzeczna dziewczynka, którą wszyscy lubią. Poduszki na swoim miejscu, dywan czysty, wszystko tak samo, no, może nie licząc tego, że na półkach znajduje się o wiele mniej przedmiotów, bo przecież większość z nich zbiłem, albo po prostu zniszczyłem. Mama odwraca się i patrzy na mnie sceptycznie.
– Co ja z tobą mam, Seth...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro