2. Idiotka daje mi w kość
Przerażony patrzę, jak moja ulubiona rzecz roztrzaskuje się na kamiennej, lśniącobiałej posadzce. To wszystko dzieje się zbyt szybko. Czarne i srebrne kawałki obudowy walają się na podłodze, a ja mogę tylko dusić w sobie krzyk. Nie jestem w stanie wypowiedzieć słowa. Gardło zaciska mi się, a serce coraz szybciej pompuje krew. Przez kilka sekund stoję jak sparaliżowany, a potem powoli odwracam głowę ku Brendzie, która krótką chwilę również wygląda na zaskoczoną i wystraszoną, ale gdy spostrzega, że na nią patrzę, na jej twarz wraca maska zimnej obojętności.
– Ojej... – Unosi sarkastycznie brwi. – Ale ze mnie niezdara. No cóż, twoje nagrania i tak były do dupy, więc nie ma czego żałować.
Naprawdę musiała? Ciskam w nią gromami z oczu. Czuję się tak, jak zawsze opisują w książkach. Jakby gołymi rękami rozszarpała moją pierś, wyłamała żebra, wydarła moje serce, a potem je poćwiartowała, chichocząc. Nie sądziłem, że...! Jak ona w ogóle mogła?!
– Ty idiotko! To był prezent od taty! – Nie słyszę już tych wszystkich szyderczych i piskliwych, czy gardłowych głosów jej beznadziejnych "przyjaciół". Pozostaję ja z rozerwanym na strzępy sercem, które leżą w nieładzie, tak jak szczątki mojej kamery. Pozostaje też szyderczy uśmiech mojej siostry.
– Przykro mi, że zniszczyłam twoją zabawkę – mówi przesłodzonym, pseudozmartwionym głosem, jakby zwracała się do przedszkolaka albo niedorozwoja. Nie ma przekleństw, których nie ślę do niej w tym momencie w myślach. Chcę wykrzyczeć je prosto w jej twarz pokrytą tapetą, ale nadal nie potrafię wydusić nic, co brzmiałoby co najmniej groźnie. Przełykam ślinę i niewiele się zastanawiając, po prostu się na nią rzucam. Wiem, że to kompletnie nie ma sensu, biorąc pod uwagę liczebność jej sprzymierzeńców, sto razy ode mnie silniejszych, ale teraz zadowala mnie jej przeciągły wrzask – wrzeszczy jak opętana. Okładam ją na oślep. Zdaję sobie sprawę z tego, że moje uderzenia są całkiem silne – furia wypełnia całe moje ciało – ale i tak w pełni nie oddają tego, co w tej chwili czuję.
Nie wiem, ile czasu mija, zanim udaje im się mnie odciągnąć. Nadal się szamoczę, nie przestaję nawet wtedy, kiedy czuję kogoś pięść na oku – jakby ktoś chciał mi wepchnąć gałkę oczną wgłąb czaszki. Boli, ale nie aż tak, jak strata prezentu od taty. Wywalają mnie za próg pokoju i na dodatek ktoś daje mi z liścia.
Słysząc dźwięk drzwi zamykanych na klucz i towarzyszących niemu podnieconych krzyków i rechotów, rezygnuję z powrotu i dodatkowego odwdzięczenia się tej idiotce i czołgam się pod ścianę. Przez jakiś czas widzę jedynie czarne plamy.
Może dla rozluźnienia sytuacji – albo nie, bo dla nich to był przecież niezły ubaw – podkręcają również muzykę tak, że aż bębenki w uszach pękają.
Łzy strugami spływają mi po policzkach, a moje ramiona drżą. W ustach czuję stalowy posmak krwi – pewnie bijąc się, przygryzłem mocno język, bo nieziemsko piecze. No i wiem, że pod okiem będę miał śliwę. W najbliższym czasie odpada uwiecznianie się na jakimkolwiek zdjęciu, czy filmie. Poza tym filmy i tak przecież odpadają.
Ból i upokorzenie, które właśnie czuję są niczym w porównaniu z bezbrzeżnym smutkiem i płomienną złością przetaczającymi się przez moje ciało jak fale tsunami, niszcząc wszystkie napotkane przed sobą budowle i twierdze, które trwały w miejscu przez tyle lat.
Chcę targać się za włosy i bić głową w ścianę, najlepiej wyrwać je wszystkie, zedrzeć z głowy skórę, a łysą potem czaszkę rozłupać na pół. By czerwona maź obluzgała ściany i wlała się strumieniami do tego okropnego pokoju; by oni wszyscy zostali oskarżeni o morderstwo i zgnili w więzieniu. By ich ciała stały się przysmakiem dla robaków – chociaż tu akurat wątpię, myślę, że żaden robak nie zniżyłby się do poziomu takich debili, nawet jeśli miałby ich po prostu zjeść.
Chcę bezsilnie leżeć i płakać do końca swoich dni. Wpatrywać się w sufit w pokoju z zasłoniętymi oknami i nic konkretnego nie robiąc lub w ogóle nic nie robiąc, umrzeć śmiercią głodową. Wysuszyć się w ciemnościach z braku światła i wody, a potem z powodu tego nieszczęścia, straszyć przyszłych mieszkańców tego miasta. Zabijałbym wszystkie wredne dziewczyny. I zdegradowanych tępaków. Skoro i tak są zepsuci, prawie nic to nie zmieni.
Chcę coś zniszczyć.
Noga za nogą, wracam na górę, do pokoju. Padam na łóżko, wciąż się trzęsąc. Leżę. Leżę. Dalej leżę.
Leżę. Leżę, wciąż snując chaotycznie wijące się demoniczne marzenia, które czasem dorównują tym psychopatów z horrorów.
Unoszę powieki, praktycznie nic nie widząc na jedno oko.
I nagle wiem, co mam robić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro