Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

19. Anioł i idiota zaczynają więcej ze sobą rozmawiać

Witam, moi wierni czytelnicy (i ci niewierni też)! Jak pewnie widzieliście (a raczej nie widzieliście), od ponad dwóch miesięcy nic nie pisałam. Jednak dzisiaj i jutro piszę nowe rozdziały, potem mam tydzień przerwy, bo wyjeżdżam, a dalej cały miesiąc (mam nadzieję) ciągłego pisania! Zmieniłam również okładkę, więc nie czujcie się zagubieni, powraca stare "Nie zwalaj winy na blond"! Chciałabym również wspomnieć tu o konkursie "Skrzydlate słowa" organizowanym przez LaylaWheldon , nie krępujcie się i bierzcie udział, bo naprawdę warto :D

Tym razem następuje cud. Wstaję o takiej godzinie, o jakiej zwykle powinienem wstawać. Gdyby to był normalny poranek, mama wyszłaby do pracy wcześniej niż powinna, a ja spałbym w najlepsze. Przygotowywałaby w tej chwili w biurze reportaże, czy artykuły, czy coś (o ile by nie była w delegacji), a ja śniłbym o kamerze i wspólnym nagrywaniu z Harrym. Gdyby to był normalny poranek, pewnie tak właśnie by było. Tyle że trudno byłoby mi nazwać ten poranek normalnym. Mama najwyraźniej po wczorajszych zdarzeniach stwierdziła, że dotąd była dla mnie za miękka, bo potrząsa mną, aż nie wytrzymuję i wstaję, żeby dała mi wreszcie spokój. Ślęczy nade mną również, podczas gdy jem śniadanie, przyglądając mi się spod powiek, jakby wcale nie miała szykować się teraz do pracy. Ja za to uciekam wzrokiem, czując się dość niezręcznie. Cóż, to dla mnie dość nietypowa sytuacja.

– Czemu tak się patrzysz? – odzywam się w końcu z pełnymi ustami. – To trochę dziwne.
– Mogę się chyba patrzeć na własnego syna, prawda? – Krzyżuje ramiona.
– No tak, ale... To i tak dziwne.
Bardzo dziwne. Szczególnie, że zwykle prawie w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. A teraz nagle wpatruje się we mnie, jakby chciała rozwiązać zagadkę wczorajszego zajścia. Przenikliwie i spokojnie. Jak Sherlock Holmes.
– To absolutnie normalne, Seth, że matki patrzą czasem na swoich synów.

Wzruszam ramionami, nie chcąc wszczynać jeszcze jednej bezsensownej dyskusji, a potem unoszę dłonie w geście obrony.
– Okej. Niech będzie. A gdzie w ogóle jest Brenda? – Nie żeby to mnie jakoś szczególnie obchodziło, pytam bardziej z ciekawości.
– Mówiła, że nocuje u jakiejś koleżanki. – Ciekawe. Zostały jej jeszcze jakieś? Przecież w tym, co opublikował Harry, obgadywała chyba wszystkich swoich znajomych!
– Okej. A teraz pójdę odrobić lekcje, dobra? – Kończę jeść i odstawiam naczynia do zmywarki, a ona marszczy brwi.
– Jak to, nie odrobiłeś wczoraj wieczorem?

Uśmiecham się sceptycznie. Halo, mamo, gdzie byłaś przez ostatni rok, no hej? Już chyba matka Harry'ego więcej o mnie wie niż ona.
– Nie, nie odrobiłem. – Zwykle w ogóle ich nie odrabiam, bo uznaję to za stratę czasu. Tak, wiem, zawężam sobie horyzonty i tak dalej, ale ja po prostu od dawna wiem, że chcę być filmowcem, a do tego szkoła nie jest mi w jakimś większym stopniu potrzebna. Chyba że szkołą nazwie się życie.
– Dlaczego? – dopytuje się, wciąż lustrując mnie wzrokiem detektywa znad blatu.
– Bo nie – ucinam i idę do pokoju. Znowu i znowu, ciągle ta sama trasa. Nuda. Czasem mam wrażenie, że całe moje życie tak wygląda: pokój – kuchnia – szkoła – pokój – kuchnia – szkoła, i tak dalej, i tak dalej. Okej, jeszcze rampy w parku, ale wiecie o co chodzi.
– Hej, Seth! Powinieneś brać przykład z Brendy, w twoim wieku zawsze była do szkoły doskonale przygotowana, teraz na pewno też tak jest.

Nie mogę już tego słuchać.

Jasne, oczywiście, przecież Brenda jest perfekcyjna. Brak wad. Nieskazitelna, słodka dziewczynka. Idąc na górę, specjalnie głośno tupię, dając upust emocjom. Dobra, może czasem mam kiepskie oceny, ale Brenda też miała i ma, czy mama w ogóle tego nie zauważa? Kompletnie tego nie rozumiem.

Wchodzę do pokoju i ze złością odwracam plecak do góry nogami, wyrzucając z niego rzeczy. Jeszcze większy hałas. I dobrze. Moja kolejna, impulsywna głupota. Kartkuję zeszyty chociaż wiem, że za Chiny nie zrobię dzisiaj tych lekcji, zresztą te całe Chiny w niczym by mi nie pomogły, bo nie miałbym serca korzystać z taniej siły roboczej, a wszyscy wiedzą, że o to by przecież chodziło. Lekcje są bez sensu. Przecież i tak z nich nie korzystam, bo praktycznie śnię na jawie. Biedny, schizofreniczny Sethek – deszcz szeptał do mnie wczoraj coś w tym stylu. To znaczy wiem, że nie szeptał, ale wydawał mi się jakiś taki ironiczny, nieprzychylny.

Chyba nie mam tej całej schizofrenii, nie? Harry mi kiedyś coś o tym mówił. O rozdwojeniach jaźni, gadaniu do samego siebie i dziwacznych przewidzeniach. Czy to mnie dotyczy? Jego to ekscytowało, ale ja w sumie trochę się boję...

Okej, już zaczynam bredzić.

Wywalam śmieci, które znajduję w plecaku, a potem wrzucam do niego podręczniki. Po namyśle kopię go, co okazuje się niezbyt mądrym pomysłem, bo trafiam prosto w paluch. Siadam z sykiem, opierając się o nogę łóżka i masuję stopę. Powinienem nauczyć się z filmów, że nie należy tak robić, to znaczy kopać czegoś ze złości. Podobno Viggo Mortensen, który grał Aragorna we "Władcy Pierścieni" w jednej ze scen kopnął hełm jakiegoś orca i przez to złamał sobie palec. Cóż, dobrze jest wzorować się na Aragornie, ale w tym przypadku mógłby posłużyć jedynie za przykład, czego nie należy robić. Powinienem wziąć to wcześniej pod uwagę.

Ała, od początku wiedziałem, że te cegły, co każą nam co dzień nosić, mają jakieś ukryte przeznaczenie. Moja biedna stopa, ała, ała, ała...

Podnoszę plecak i oczyszczam go trochę rękoma, bo jest jakiś zakurzony.
– Seth, nie powinieneś robić teraz lekcji, nic się nie stanie przecież, jeśli raz nie odrobisz! Musisz już iść, bo się spóźnisz, za chwilę jest autobus!

Szkoda, że nie mam zegarka na rękę, bo muszę wygrzebać telefon z plecaka, żeby sprawdzić godzinę.

Spóźnię się? No chyba nie. Pół godziny do rozpoczęcia lekcji, autobus za dziesięć minut.

A mógłbym teraz spać.
– Nie spóźnię się! – odkrzykuję.
– Ale za moment masz autobus!

Taa. Moment to bez wątpienia pojęcie względne.

Kiedyś coś słyszałem, że w sporcie można się zatracić (znaczy w takim silniejszym wysiłku fizycznym, nie chodzi mi o deski), więc próbuję robić jakieś pompki i inne ćwiczenia, ale to chyba nie dla mnie, bo udaje mi się wycisnąć tylko kilka, a potem padam na podłogę. Jestem słaby jak nic. W końcu słyszę trąbienie autobusu – właściwie się dziwię, że jeszcze tu się zatrzymuje, ja na miejscu kierowcy zacząłbym omijać przystanek, który znajduje się tuż pod moim domem, oprócz mnie nie ma nikogo, kto by z niego korzystał. To znaczy jak dotąd ja też z niego nie korzystałem.
– Seth, no dalej, co się tak dzisiaj grzebiesz?! Odjedzie ci jeszcze! Chyba nie chcesz iść pieszo do szkoły?!

Już kolejny raz śmieję się dzisiaj w duchu z wyrzutem i ironią.
– Oczywiście, że nie chcę. – Wstaję, zarzucam plecak na ramię i w mgnieniu oka jestem na dole.
– Szybko, szybko. Nie będzie wiecznie czekał!
– Jasne, lecę.

Gdy w końcu wybiegam z domu, autobus zaczyna odjeżdżać, ale kobieta siedząca za kierownicą najwyraźniej mnie dostrzega, bo się zatrzymuje. Wchodzę do środka, a ona tylko kręci głową, ale nie komentuje, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Rozglądam się. Jak dotąd myślałem, że więcej osób korzysta z autobusów, ale się myliłem – jest tu naprawdę mało osób i wiele pustych miejsc.
– Siadasz? Nie mogę ruszyć, zanim nie siądziesz – mówi kobieta znużonym głosem. Dostrzegam Josepha. O, proszę! Nie sądziłem, że gdzieś tutaj mieszka. Bez dłuższego zastanawiania się, siadam obok niego, bo wiem, że nie zaskoczy mnie żadnym chamskim tekstem, jak to pewnie zrobiłaby większość osób znajdujących się tutaj, biorąc pod uwagę, że wspomniana większość jest z liceum. Na ich miejscu wybierałbym samochód, ale jak sobie chcą. Bo przecież, nie oszukujmy się, stać ich na to.

– Hej, Joe.
– Cześć, Seth. – Jak można było się domyślić, szczerzy się od ucha do ucha.
– To kiedy Mary wraca? – W sumie mam nadzieję, że jeszcze trochę minie zanim wróci, bo tak to mam przynajmniej z kim "pogadać", jeśli mogę to tak nazwać. Zwykle bliźniaki trzymają się razem.
– Jeszcze jakiś tydzień, dwa posiedzi w domu. To znaczy po wypisaniu ze szpitala, teraz jeszcze jest w szpitalu.
– Szkoda.
– No. – Chłopak markotnieje, a ja odchrząkuję, próbując znaleźć jakiś temat, który można by rozwinąć i którym nie byłaby pogoda.
– A w ogóle to jak złamała tę nogę? – Lepszego tematu nie mogłem sobie znaleźć, mówiąc sarkastycznie.
– Hm, to dość skomplikowane. – Jego twarz wykrzywia się w dziwnym grymasie. – Ale jak chcesz, mogę ci to wyjaśnić. I pewnie zabrzmi dość głupio, więc się nie śmiej, okej?
– Nie no, jasne, że nie będę się śmiał, tu chodzi przecież o Mary.
– Okej. W takim razie... Jakby tu zacząć. Uparła się, że musimy iść do parku linowego, więc wszyscy poszliśmy, to znaczy nasze rodzeństwo też. Na szczęście nie było za wysoko. Bo wiesz, w parku linowym masz dwa karabińczyki i musisz być przynajmniej jednym podpięty, a u niej jakoś się stało, że w pewnym momencie w ogóle nie była podpięta i spadła – mówi jednym tchem.
– Auć – komentuję. To jedyne, co w tej chwili przychodzi mi do głowy.
– Auć – potwierdza chłopak, wzdychając. – Szczerze mówiąc, dobrze, że to tylko złamana noga. Jahwe ją ocalił.

Milczę, a on razem ze mną. Naprawdę mało jest takich chwil, kiedy on milczy. Teraz widzę, jak bardzo jest tym przejęty, chociaż wczoraj starał się tego po sobie nie pokazywać. Ach, ci Angelstone'owie. Anioły tak pragną pomagać i służyć innym uśmiechem, że często zapominają o sobie. Nie mam pojęcia, jak im się to udaje. Chciałbym tak umieć. Ale może po prostu jestem egoistą, któremu nigdy się to nie uda.
– Aha! A w ogóle to, Seth? Chciałbyś przyjść na moją bar micwę, która jest tego szabatu? Bo mogę zaprosić paru znajomych. – Co? Jaką bar micvę? Szabatu? Jaki to w ogóle jest język? – Bar micwa to taki jakby obrzęd, przejście w dorosłość w judaizmie, teraz ogarniasz? – wyjaśnia. Musiałem mieć naprawdę głupią minę. – Jutro kończę trzynaście lat.

W sumie trochę się boję jakichś obrzędów, i tym podobnym, bo jeszcze każą mi recytować modlitwy do tego całego Jahwe, a ja przecież żadnych nie znam, albo upuszczą mi krew, albo złożą w ofierze, czy coś, ale uśmiech, który powraca na twarz Josepha sprawia, że podejmuję decyzję, mimo że mama nie będzie zadowolona.
– Jasne. Okej.

Autobus zatrzymuje się przed szkołą, a ja przypominam sobie, że pierwszą lekcją jest historia.
– Mamy ciągle zastępstwo z tym, no?
– Z panem Greenem? – Tak, tak się nazywał. Chociaż bardziej pasowałoby mu nazwisko Grey, ale co zrobić? – To ty nie wiesz? – Marszczę brwi na jego słowa. Nie zapowiada się to zbyt dobrze. – Pani Finch odeszła na emeryturę i już nas nie uczy. Pan Green zostaje do czasu, kiedy znajdą nowego nauczyciela, czyli może nawet do końca roku.

Do końca roku są trzy miesiące.

Proszę, zabijcie mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro