18. Przesłuchiwanie idiotów i błyskawice
Czy nam się dostało? Sam się zdziwiłem, ale nie. Zaczęła wypytywać o najróżniejsze rzeczy, na przykład, czy zachowanie Brendy ma jakiś związek z naszymi rozmowami, które nieudolnie podsłuchiwała, to znaczy ujęła to inaczej – o których nie chcieliśmy jej powiedzieć ("Możliwe, ale nie jestem pewien, to przecież Brenda"), o to, czy wszyscy znajomi Brendy są tacy ("No, tak na stówę"), albo czy to jakaś nowa sprawa, czy już wcześniej zachowywała się nienormalnie ("Hej, mówiłem, to Brenda, ona zawsze zachowuje się nienormalnie!"). Ogólnie to całe przesłuchanie trwało tak długo, że straciłem rachubę czasu. Zresztą kto by w takim momencie patrzył na zegarek? Czas jest ważny, fakt, ale przecież nie zamyka się jedynie w zegarku.
Nie mogę powiedzieć, że to wypytywanie było dla mnie błahostką, bo się nim stresowałem i odpowiadałem wymijająco. Cieszę się, że już mam je za sobą. Co prawda Harry chciał zrelacjonować szczegółowo wszystkie zdarzenia, które ostatnio miały miejsce, ale skutecznie mu przerywałem. No i taki mały szczegół – jego osobiście to wszystko nie dotyczyło, więc mógł sobie mówić swobodnie w przeciwieństwie do mnie. Gdyby miał to samo powiedzieć swojej matce, nie byłoby mu już tak łatwo.
W końcu mama stwierdziła, że jest późno i lepiej będzie, jak Harry wróci do siebie. Pożegnałem się z nim, a ona przez jakiś czas wpatrywała się we mnie wyczekująco, jakbym miał jeszcze coś dodać, a że ja po prostu milczałem, wzruszyła ramionami i sobie poszła. Jednak wiem, że to nie był koniec.
Poszedłem do pokoju i tak oto leżę teraz na łóżku i gapię się na sufit. Wcześniej nie miałem pojęcia, że jego środek przecina takie jedno grube pęknięcie i seria małych. Może dlatego, że wcześniej mogłem spać. Może dlatego, że miałem inne rzeczy do roboty. Albo dlatego, że po prostu nie zwracałem uwagi na to, co mnie otacza, tylko martwiłem się o samego siebie.
Wypuszczam głośno powietrze. Brednie jakieś. Brednie. Sufit? Moje otoczenie? Ha! Kiedy człowiek się nudzi, różne teorie mogą przychodzić do głowy. Szkoda, że większość z nich jest fikcją. Szczególnie jak za dużo się czyta.
Z oddali słyszę grzmot. Burza. Dawno tu takiej nie było. Po kilku sekundach od huku krople zaczynają bić o szybę. Stopniowo pojawia się ich coraz więcej, aż wreszcie leje jak z cebra. Niebo przecinają od czasu do czasu jasne smugi, jestem szczęśliwy, że stąd je widać, są takie piękne i nieposkromione.
Lubię deszcz. I błyskawice. Oczywiście jak jestem w domu, bo nie byłbym tak głupi, żeby wyjść teraz na dwór. Chociaż... Dlaczego nie? Przydałoby mi się trochę orzeźwienia po tych okropnych dniach, podczas których ciało otulało ciężkie powietrze.
Wzruszam ramionami i uśmiecham się wariacko. A co mi tam? Podchodzę do okna i otwieram je, a potem rozkoszuję się dźwiękiem kropel rozbijających się o ulicę. Wsłuchuję się w rytm wystukiwany przez ulewę, niby taki dramatyczny, a uspokajający zarazem. Zaczynam nucić jakąś piosenkę słyszaną niedawno w radiu, co z tego, że ją fałszuję, i tak nikt mnie nie słyszy, więc nie robi mi to różnicy. Niestety nie pamiętam słów, ale pewnie mówi o tym samym, co większość – o miłości. Jakaś starsza kobieta idzie z parasolem chodnikiem i spogląda na mnie jak na szaleńca. Przez chwilę mam ochotę zaszyć się w głębi pokoju ze wstydu, ale w końcu i tak w jej oczach jestem wariatem, więc wybucham śmiechem i wołam do niej: "Dzień dobry!". Kobieta odwraca się, jakby nie chciała się przyznać, że mnie usłyszała i mówi niby do siebie głośno: "Ta dzisiejsza młodzież". Mówi to naprawdę głośno, bo szum na dworze jest donośny. A w ogóle to hej, ja chciałem tylko być miły. To ona zachowała się niekulturalnie, nie ja.
Woda rozpryskuje się na parapecie i trafia w moją twarz, jakby figlarnie mnie zapraszała do wyjścia na dwór, albo nawet do tańca w deszczu.
I może bym nawet wyszedł, gdybym umiał tańczyć. Tyle że nie umiem. Dlatego pozostaje mi jedynie wystawić głowę. Z początku wzdrygam się i dostaję gęsiej skórki, ale deszcz jest, ogólnie rzecz biorąc, ciepły, więc szybko się przyzwyczajam. Woda skleja moje włosy w strąki i spływa po czole do oczu, dlatego muszę bezustannie mrugać. Z jednego kosmyka kolejna strużka zaczyna znaczyć wzdłuż kręgosłupa ścieżkę, co wcale mi nie przeszkadza. Wyciągam dłoń, ale nie udaje mi się złapać w nią wiele tej ulotności, bo wpadające w nią krople rozbryzgują złapaną wodę, przez co jej ilośc nierównomiernie zwiększa się i zmniejsza. Zapach burzy to dla mnie zapach beztroski. Kiedy byłem młodszy, tata często zabierał mnie na spacery w deszczu, oczywiście jedynie wtedy, gdy było ciepło.
Jak widać, nie tylko deszcz jest ulotny. W jednej chwili uczucie radości gdzieś wyparowuje i skrapla się w smutek. Krople łez są cieplejsze niż krople deszczu. Wpadając do moich ust, ich słony smak mieszka się z dziwnym smakiem tych drugich.
Ten cały Jahwe, o którym często mówią Angelstone'owie, pewnie nie byłby ze mnie dumny. Co ja najlepszego zrobiłem? Brenda mnie nienawidzi, wyraźnie to dziś powiedziała, do tego aż trzy razy!
Nie wiem, co mnie do tego nakłania, ale coś przecież musi, bo nie wypowiedziałbym sam z siebie tych słów: – A ja nie nienawidzę cię, Brendo.
To zdanie niknie gdzieś między kroplami, co mnie złości, więc krzyczę dodatkowo na całe gardło: – Nie nienawidzę cię, rozumiesz?!
Mam gdzieś, czy to słyszy, czy nie. Może nawet lepiej, jeśli słyszy, ale wątpię, że tak jest, bo deszcz zagłusza to naprawdę skutecznie.
Nagle czuję ścisk w brzuchu. Głód. No tak, od rana nic nie jadłem, zapomniałem nawet o tym lunchu w plecaku. Pospiesznie zamykam okno i szperam pomiędzy książkami i wreszcie znajduję zdobycz, którą połykam niemalże w całości i zbiegam na dół po więcej jedzenia. Okej, niech będzie to spalone spaghetti. Lepsze niż nic.
Po pierwszym kęsie zmieniam zdanie i opanowuję się, by tego nie wypluć, ale w końcu mama tak się napracowała... Drugi kęs. Odsuwam od siebie talerz i sztućce. Przepraszam, nie zjem tego. Zostanę przy płatkach, płatki zawsze dobre. Wyglądam przez szklane drzwi. No nie, nie zabezpieczyliśmy basenu, teraz ta brudna woda do niego wpada, znowu trzeba będzie filtrować. Wznoszę oczy do góry, tym razem przeklinając deszcz. Gdy ponownie wsłuchuję się w wybijany przez niego rytm, wydaje się ze mnie drwić.
"Biedny Sethek, głupi Sethek, kto tu jest idiotą?"
Zjadam płatki i gwałtownie odkładam miskę do zmywarki. Przestań! Wyobraźnia podsuwa mi myśl, że deszcz rechocze teraz ze mnie jak Rick. Niemal go słyszę.
"Biedny Sethek, głupi Sethek, kto tu jest idiotą?"
Nawet gdy już kładę się spać i nie słychać już burzy, w uszach ciągle pobrzmiewa mi ten jej wyimaginowany głos, nucący z pogardą tamte słowa:
"Biedny Sethek, głupi Sethek, kto tu jest idiotą...?"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro