13. Kiedy idiota staje twarzą w twarz z idiotą
Do szkoły mam co prawda blisko, ale i tak prawie zawsze się spóźniam. Brenda wychodzi wcześniej, mimo że mamy lekcje w tym samym budynku. Co dzień budzi mnie mama – o ile oczywiście nie wyjeżdża na jakąś delegację – tyle że po tej pobudce nadal śpię i nikt nie zwraca na to specjalnie uwagi. Wygląda to mniej więcej tak, że wstaję około godzinę po pobudce, więc zostają mi jakieś trzy minuty na dotarcie na miejsce, żeby zdążyć na pierwszą lekcję. Zwykle przegapiam szkolny autobus – temu dziwić się nikt raczej nie powinien. Zależnie od chęci sprintuję lub jadę na desce, no i spóźniam się. Takie życie.
Tak samo jest i dziś. Jakbym nie miał dość rzeczy na głowie. Pośpiesznie wpycham pogniecione książki do plecaka i zaczynam siłować się z zamkiem, niestety przeszkadza mi w tym kant podręcznika do angielskiego. Wreszcie udaje mi się z nim uporać, więc zarzucam plecak na ramię i dosłownie lecę na dół (dla ciekawskich: okej, przyznam, wypieprzam się przy okazji na tym durnym czerwonym dywanie. Mówiłem, że go nie lubię. Po prostu się na mnie uwziął!).
W kuchni na szczęście znajduję lunch, ale na śniadanie nie chcę tracić czasu, mimo że aż burczy mi w brzuchu. Porywam go i przeklinam w duchu, że nie wziąłem z góry deski, chociaż wciąż trochę boję się na nią wejść, żeby niczego (albo nikogo), przypadkiem (albo i nie przypadkiem) nie rozwalić. Dlatego też decyduję się tym razem na sprint.
Co do biegania, szczęśliwy ten, który nie widział mnie podczas wykonywania tej cholernej aktywności. Mogę pobiec normalnie z dwieście metrów, a potem zaczynam dyszeć jakbym miał astmę (testy jej u mnie nie wykazały, ale kto wie?).
Wybiegam na brukowany chodnik i już po chwili mijam domy moich sąsiadów – niektórych znanych mi bardzo dobrze, a niektórych tajemniczo ukrywających się za wyblakłymi firankami. Mieszkam tu od zawsze, a znam tak niewiele osób! Czy to ich wina, czy moja? A może leży ona po obu stronach? Nie, żeby byli mi jakoś szczególnie do życia potrzebni...
Różne myśli przewijają mi się przez głowę podczas tego zwykłego, kalifornijskiego poranku, który nie jest tak gorący, jak mogłoby się zdawać mieszkańcom pozostałych stanów (głównie to paru moim znajomym, którzy zwykle lecą po stereotypach). Chociaż może się po prostu przyzwyczaiłem. Mimo niezbyt ciepłych poranków muszę przyznać, że popołudnia rzeczywiście są nie do wytrzymania – wszyscy wolą się wtedy schować przed bezlitosnym słońcem, które w mgnieniu oka mogłoby wysuszyć na wiór. Dobrze, że mamy w szkole wiatraki wentylujące to ospałe powietrze.
Nie sądziłem, że kiedyś tak pomyślę, ale kolejny poniedziałek i kolejny bieg do szkoły jest dla mnie niczym orzeźwienie po tym okropnym weekendzie. Przynajmniej będę mógł zaraz trochę odpocząć, usypiany monotonnym głosem faceta od algebry. To znaczy nie zaraz. Na trzeciej lekcji. Ale i tak.
Wydaje mi się, że Harry nie wykonał mojego polecenia, ale cierpliwie czekam na jakiś sygnał – jeżeli nawet nie przeczytał wiadomości, przypomnę mu dziś po południu, kiedy się spotkamy. Niestety chodzi do innej szkoły. Jest moim najlepszym kumplem, w klasie nie mam jakichś wielkich przyjaciół. Znaczy ludzie są okej. Nie ma tu nikogo typu Brenda, Rick, czy Johnny (chociaż to oczywiście może się kiedyś zmienić), ale po prostu z nikim nie gada mi się tu szczególnie dobrze. Ludzie tutaj są dość nietypowi. Dziwni jak na szkołę prywatną, tak mi się przynajmniej wydaje. Mimo różnic rasowych, nie ma wielkich hejtów, no, może małe docinki.
Docieram na miejsce i przykładam identyfikator do czytnika (bez niego woźne by nie wpuściły), a drzwi automatycznie rozsuwają się przede mną. Kobiety w dyżurce przyglądają mi się zdegustowane, gdy cały zasapany i spocony przechodzę przez hol, więc staram się jak najszybciej przemknąć do klasy. Na szczęście jest ona dość blisko, skręcam w prawy korytarz i od razu znajduję się praktycznie przed nią.
Gdy wchodzę, ludzie zatrzymują na mnie swój wzrok, patrzą z dziwnym niepokojem. Jakby wiedzieli o wszystkim, co zaszło przez ostatnie dni. Jakby byli w pomieszczeniu z chorym psychicznie. Jakbym ich odrażał. Jedyną osobą, która się do mnie uśmiecha, nie ze współczuciem, ale szczerze, jest Joseph.
No tak, kto by się temu dziwił? To w końcu Angelstone. Wydaje mi się, że nigdy nie widziałem go bez tego uśmiechu zajmującego pół twarzy i odsłaniającego dosłownie wszystkie zęby.
Zrzucam plecak na podłogę, siadam na swoim miejscu i zaczynam się wpatrywać w nudny krajobraz złożony z suchych traw i palem za oknem, mając złudną nadzieję, że tak naprawdę moje wejście nikogo nie ruszyło. Dalej myślę o Angelstone'ach. Zawsze intrygowało mnie to rodzeństwo (do naszej klasy chodzi również jego siostra bliźniaczka, Mary). Ich niezwykle trafne nazwisko doskonale odzwierciedla ich stosunek do ludzi.
Tak między nami, myślę, że to powinno rozjaśnić niektórym umysły – Mary i Joseph są Żydami. Nie mam na myśli jedynie wyglądu – chociaż przyznam, te korzenie mieszkańców Azji Mniejszej widać na pierwszy rzut oka – ale i praktykowanie religii.
Nawet osobie, która chamsko by się do nich odezwała, pomogłyby te nasze klasowe anioły. Lubię ich, bo ten optymizm, którym promieniują rownież i mnie nakręca.
Ktoś odchrząkuje.
– Williams – odzywa się. – Nie powinieneś przeprosić za spóźnienie i podać jego powodu? – Odwracam głowę w kierunku, z którego dochodzi głos. No nie! To jakiś żart? Ktoś mnie wkręca? Gdzie są ukryte kamery?
To ten dupek. Uczniowie powinni zwać go starym oblechem, a nie nauczycielem. Te okulary w drucianych oprawkach. Pikowane polo założone na brunatny sweter. No i oczywiście słynna łysina i bokobrody.
To właśnie ten nieudacznik życiowy pieprzył moją siostrę.
Łysa Pała.
Kiedyś mieliśmy z nim zastępstwo i już wtedy mnie zraził do siebie do tego stopnia, że gdy wróciłem do domu, Harry musiał przez całe popołudnie słuchać moich narzekań na niego. Może i czasem pyskuję, ale ten belfer przesadza. Wyolbrzymia. Czepia się. Wydaje się ideałem sztywności i opanowania, a tu Brenda dostarcza nam na papierze takie wiadomości...
A niespodziewanie kolejne zastępstwo z nim. Ale że akurat teraz? Ironia losu. Los lubi się ze mnie śmiać i to donośnie.
– Czy zamiast bezsensownego gapienia się na mnie, mógłbyś odpowiedzieć na zadane przeze mnie pytanie? – Jego głos zdaje się przeciekać jadem, kiedy syczy te słowa jak wąż. Jeżeli by się przyjrzeć to w sumie wygląda jak gad (bardziej żółw niż wąż) a jego charakter również temu odpowiada.
– Jakie... pytanie?
Zwilża sobie językiem usta, co jeszcze bardziej mnie do niego zraża. Ciekawe, ile razy tak obśliniał się na widok mojej siostry? Aż mi się rzygać chce.
– Williams. – Dociera do mnie, że ten facet pamięta moje nazwisko, co mnie trochę przeraża. Byłoby lepiej, gdyby nie kojarzył tak szybko faktów. – Powód twojego spóźnienia i przeprosiny za przerwanie lekcji, teraz.
Chciałbym splunąć, ale w klasie wyszłoby to pewnie dość obrzydliwie. Zamiast tego robię coś zupełnie innego. Biorę przykład z Harry'ego. Jestem szczery, mimo że zaraz sam się wkopię do grobu.
– Wolałem spać niż tu być. To moje usprawiedliwienie. I myślę, że nie muszę nikogo przepraszać za przerwanie lekcji, i tak nikt pana nie słuchał. – Ktoś się z tego śmieje. Naprawdę, niezwykle śmieszne. Mężczyzna prycha z pogardą.
– Współczuję twojej siostrze, chłopcze, że musi się z tobą użerać.
– Też jej współczuję, że musi się użerać z tobą w łóżku, ty dupku. – Facet patrzy na mnie z zaskoczeniem, a potem czerwienieje na twarzy. Boże. Ja tego nie powiedziałem na głos, prawda? Ja tylko to pomyślałem! Nie mogłem tego powiedzieć!
Niech ktoś powie, że tego nie zrobiłem!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro