Rozdział 11
Nagle ktoś stuknął mnie w ramię. Obróciłam się. To był Tyler z wyciągniętą ręką do przodu w której znajdowała się jego kurtka.
— Załóż — powiedział i dał mi okrycie.
— A ty? — Zapytałam.
— Mam drugą w pokoju — powiedział Tyler.
Chłopak poszedł na górę, zapewne do swojego pokoju. Po tym jak wróciłam wsiedliśmy do dwóch aut i pojechaliśmy do wspomnianego przez Gracie centrum handlowego.
Dziewczyna ciągała mnie po wszystkich sklepach i kupiła sobie oraz mi, chyba tonę ubrań. Gdy wychodziłyśmy z kolejnego już nie mogłam. Ta dziewczyna to istne zło na zakupach.
— Ratunku, zabierzcie ją ode mnie — powiedziałam do braci Gracie. — Ona mnie zabije.
— Hope, chodź jeszcze do tego z butami — oznajmiła Gracie.
— Powiedzcie, że mnie tu nie ma — rzekłam do braci chowając się za jednym z nich.
— Gracie, dziecko, starczy już. Wracamy — powiedziała mama dziewczyny.
— No dobrze — westchnęła Gracie.
— Chwała Bogu — powiedziałam trochę za głośno, na co wszyscy się zaśmiali.
Po trzydziestu minutach byliśmy z powrotem w domu. Dom. Czy mogę go nazwać swoim? Raczej nie. Ja tu tylko pomieszkuje.
— O osiemnastej kolacja — oznajmiła Tina.
Westchnęłam. Poszłam do pokoju, który mi przydzielili. Schowałam wszystkie ubrania do szafy. Praktycznie nie zostało miejsca. Rozejrzałam się po pokoju. Nie wiedziałam, co robić. Zeszłam na dół do kuchni, gdzie Tina krzątała się.
— Mogę pomóc? Bo nie mam co robić, a nie chcę siedzieć bezczynnie — powiedziałam.
— Akurat jest mi potrzebna pomoc. Usiądź przy stole i nałóż brzoskwinie na ciasto — odpowiedziała Tina.
Zrobiłam to o co poprosiła mnie kobieta. Pomagałam jej do siedemnastej. Potem wygoniła mnie do pokoju, abym przygotowała się do kolacji. Wykąpałam się i musiałam wybrać coś do ubrania. Przejrzałam szafę i zdecydowałam się na czarne rurki i czerwoną koszulę. Wyrobiłam się idealnie na godzinę siedemnastą pięćdziesiąt pięć. Zeszłam na dół. Brakowało tylko Gracie, która przybiegła po chwili ubrana w fioletową sukienkę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro