Rozdział 1
Był późny wieczór. Szłam właśnie ulicami dość znanego miasta, czyli Nowego Jorku, ubrana jedynie w czarne rurki, sweter i już lekko podniszczoną kurtkę oraz czerwone trampki na stopach.
Wszędzie były już wywieszone ozdoby świąteczne. Światełka na ulicach i witrynach sklepowych aż raziły w oczy. Wystawy sklepowe zachęcały do wejścia do środka i zakupu, choćby najmniejszej rzeczy. Śnieg znajdował się w każdym zakamarku jezdni i chodnika. Temperatura była poniżej zera, więc moje poliki były mocno zaróżowione, a mi samej było zimno, nawet w kurtce.
Nienawidzę świąt. Są bezsensu. Ludzie kupują rzeczy, które zapewne nie przydadzą się w przyszłości, a dzieciaki dostają zabawki, których i tak kiedyś się pozbędą. Wszyscy zjeżdżają się do jednego domu i udają jedną, wielką, szczęśliwą rodzinkę. Wszystkie konflikty gdzieś wylatują, a zastępuje je głupie, niepotrzebne szczęście i radość. W każdym domu stoi przynajmniej jedna choinka zawalona bombkami, piernikami, cukierkami, łańcuchami i Bóg wie jeszcze czym. Cała rodzina uśmiecha się jakby zjedli wcześniej kilo sera. Na stołach stoi te znane dwanaście dań, a małe dzieci ślepo wierzą, że prezenty, które stoją pod choinką, przyniósł Święty Mikołaj. Ale spójrzmy prawdzie w oczy. Święty Mikołaj, jego sanie i renifery nie istnieją. To tylko wymysł dorosłych ludzi, aby zaspokoić wiedzę dzieci, skąd się wzięły prezenty, bądź tradycja, która nakazuje tak mówić.
Stanęłam przed wystawą sklepu z zabawkami, która jak co roku przyciągała wzrokiem setki dzieci. Mimo, że mam szesnaście lat czasami zachowuję się jak takie małe dziecko.
Zauważyłam piękną lalkę, która była podobna do mojej, choć wykonana ze zwykłego materiału. Teraz jest ciężko dostać porcelanowe lalki. Nikt już takich nie kupuje, bo szybko mogą się zepsuć. A te, co zostały są poszukiwane przez kolekcjonerów i sięgają najwyższych cen.
Westchnęłam i rzuciłam jeszcze raz okiem na lalkę po czym odeszłam i ruszyłam dalej. Nie wiem, gdzie szłam. Rozglądałam się dookoła jakby czegoś szukając, ale nie wiedziałam czego.
Wkrótce dotarłam na osiedle domków jednorodzinnych. Na podwórkach stały bałwany. Jedne większe, drugie mniejsze. Każdy miał na sobie szalik oraz garnek na głowie. Za guziki, oczy i usta oczywiście robił węgiel. Nos to marchewka, bo jakżeby inaczej.
Kąciki moich ust lekko uniosły się ku górze na ten widok. Kiedyś uwielbiałam lepić bałwany. Teraz już raczej tego nie robię i nigdy nie zrobię.
Jeden dom przykuł moją uwagę, a raczej próba zbudowania igloo. Podeszłam do tego domu, aby bardziej się przyjrzeć. Podstawy igloo były dobrze zbudowane, choć możnało kilka rzeczy poprawić. Natomiast ścian w ogóle nie zaczęto.
Skąd tyle wiem o budowie igloo? Co roku, jak nadeszła zima, budowałam je z tatą. Ale teraz on nie chce mnie znać. Postanowiłam rzucić okiem na dom.
Dom był w kolorze jasnego beżu. Na brązowym dachu znajdował się biały, puchowy śnieg. Z przodu widać było cztery okna na których wisiały białe firanki. Dwa okna były dość sporych rozmiarów. Przez jeden widziałam salon w którym krzatała się trójka uśmiechniętych ludzi. Dwóch mężczyzn i jedna dziewczyna. Mogłam dojrzeć również bogato przystrojoną choinkę. Widać, że panowała tam miła i świąteczna atmosfera od której chciało mi się rzygać. W drugim oknie zauważyłam kobietę, która gotowała w kuchni. Na kuchence stały cztery garnki z których unosiła się para. Piekarnik był pewnie cały czas włączony. A sama kobieta nie mogła nadążyć w przygotowaniu dań na wigilię.
Wróciłam wzrokiem do salonu. Z mojego oka spadła samotna łza, którą natychmiast wytarłam. Nagle dziewczyna z salonu wskazała moją osobę. Mężczyźni spojrzeli na mnie, a ja natychmiast się ulotniłam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro