#7
Mijała kolejna godzina moich bezowocnych poszukiwań. Zmęczony opadłem na parkową ławkę.
- Jak tylko Cię dopadnę Shoyo... Bój się. - warknąłem do siebie. Schowałem twarz we dłoniach. Ja nie chciałem... Nie chciałem by to wszystko tak się potoczyło.
- A co mi zrobisz?
Poderwałem się na równe nogi. Spojrzałem na rudowłosą osóbkę, które siedziała na oparciu ławki i wpatrywała się we mnie z bladym uśmiechem.
- Hinata! - podbiegłem do niego i zamknąłem w silnym uścisku. Chłopak syknął przeraźliwie. Natychmiast odsunąłem się od niego. - Idioto! Coś ty robił przez cały ten czas?! Stało się coś? Jesteś ranny?
- Obiecałem, że przez dwa dni... - zaśmiał się. Odetchnąłem z ulgą. - Dwa dni... skończyły się.
- Co? - zamrugałem kilka razy powiekami.
- Pomóż mi Tobio. - chłopak wyciągnął w moją stronę ręce. Chwyciłem je i ucałowałem dłonie. - Boli.. mnie..
- Co zrobiłeś? - zacząłem go dokładnie oglądać ze wszystkich stron.
W plecach miał wbite odłamki szkła. Cholera, cholera, cholera... Co zrobić?!
Szpital kretynie. Właśnie! Tylko jak mam go chwycić? Na pannę młodą.. To nie jest za dobry pomysł. Tylko szkło się głębiej wbije. A jak będę z nim szedł na plecach... Ludzie nie będą się dziwnie gapić?
- Boli.. Tobio nie chce umierać. - bolesny jęk wybudził mnie z rozmyśleń. Pieprzyć ludzi.
Rudowłosy zawiesił ręce wokół mojej szyi, a sam chwyciłem go pod kolanami i uniosłem. Zacząłem biec w kierunku najbliższego szpitala. Już nigdy więcej nie zostawię Cię samego. Chamie.
- Co Ci strzeliło do głowy?! Co tym razem zrobiłem? Oświeć mnie, bo już sam nie mam pomysłów! - krzyknąłem biegnąc ile fabryka dała.
- Nie kochasz mnie...
- No przecież... - mruknąłem. - Czy ja coś takiego powiedziałem?
- Czyli jednak mnie kochasz, pobierzemy się i będziemy mieć dwójkę dzieci? - zapytał z nadzieją.
- Tego też nie powiedziałem. - prychnąłem. - Chcesz urodzić dzieci? Wiesz, że to jest praktycznie niemożliwe? Obaj jesteśmy facetami, więc nawet na to nie licz.
- A dzieci nie rodzą się z miłości?
Nawet nie chcę niszczyć Ci Twojego dzieciństwa. Kiedyś Ci powiem, że do tego potrzeba macicy. Teraz żyj sobie w swoim chorym przekonaniu o męskiej ciąży.
- Co ja mam zrobić byś w końcu przestał? Szpital załatwić Ci kartę stałego klienta. Gwarantuję to. - powiedziałem na co zaśmiał się cicho. - Tu nie ma z czego się śmiać!
- Chciałbym tylko żebyś mnie pokochał. Dał mi swoje serce. - no chyba Cię pojebało. Ja nie chce jeszcze odchodzić z tego świata. - Chciałbym być dla Ciebie oparciem na trudne dni, Twoim zbawieniem i pomocną dłonią. Ja tylko chcę.. Odwzajemnienia moich uczuć... Nie proszę o tak dużo.
- Może gdybyś powstrzymał swoje zapędy samobójcze... To może i bym powiedział to co tak bardzo chcesz usłyszeć. - mruknąłem. I tak bym Ci powiedział, że Cię kocham... Przeszkodą jest moja nieśmiałość i brak wiedzy na temat par homoseksualnych. - Musisz na mnie poczekać..
- Zrobię wszystko Kags.. Tylko mnie nie zostawiaj więcej samego.
- Sam uciekłeś. - warknąłem na co chłopak cicho westchnął. - Nie rozgrzebujmy.. Bardzo boli?
- Cholernie.
***
Hey!
No to ten.. Dobranoc? xD
Dziękuję Wam za wszystko i cierpliwość ^^
Do napisania,
Sashy ;3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro