Żebyś... żyła
Znienacka nadciągnęły cumulonimbusy, tworząc atmosferę mroku. Zerwał się wiatr, zdolny do ograbiania drzew z liści i gałęzi. Niemal przeginał je w pół.
Zniknęły gdzieś koty, które miauczały przez cały dzień. Ptasi świergot stłumiły rozkołysane klony. A fala rzęsistego deszczu centymetr po centymetrze pochłaniała każdy suchy skrawek, tak skrzętnie dobieranego już poprzedniego wieczora, ubioru.
Z rozczapierzonymi od wiatru włosami, gołymi stopami i niewygodnymi trampkami zawieszonymi na sznurówkach przez ramię, Julia nie wyglądała tak jak przedtem, gdy wybierała się do miejsca kultu nauki. Wyglądała jakby stoczyła rozpaczliwą i przegraną w skutkach walkę z całym światem. Ale z muzyką w uszach i przyjemną wonią ozonu w nozdrzach miała to zwyczajnie gdzieś. Szła spacerowym tempem, obserwując, jak zatłoczona dotąd ulica, zamiera.
Tylko parędziesiąt kroków dzieliło Julię od domu, którego białe ściany i brudnoczerwony dach wyłaniały się z oddali.
Paręnaście kroków dzieliło ją od zadzwonienia do ciemno-brązowych drzwi, na których widniał złoty numerek 7.
Kilka kroków dzieliło ją od ponownego zaszycia się w swoim pokoju, gdzie czuła się najbezpieczniej na świecie.
Ale czarny dżip z naprzeciwka zmienił wszystko. Szybkie pchnięcie w bok przez nieznajomego i krótki, ale przeszywający huk wystarczyły, by jej plany o rychłym powrocie do domu rozbryzgnęły się jak krople deszczu o asfalt.
Julia, niczym szmaciana lalka, runęła na ziemię, a tragedia rodem z kryminałów znów położyła swoje macki na jej zatrwożonym jestestwie. Tym razem w brutalnej wersji „live".
Dopiero po trzech, nadzwyczaj długich, minutach, nawiązała kontakt z rzeczywistością. Ulewa trochę osłabła. Na powrót zrobiło się cicho. Wszystko zdawało się wyglądać jak przedtem. Oprócz samej Julii. Kiedy pogładziła ospałymi rękami tył głowy, jej twarz wykrzywił grymas bólu, a dłonie zalały się ohydną czerwienią.
Na chwilę zamarła. Świat dookoła zdawał się nie istnieć, dopóki nie uzmysłowiła sobie, że krwi było zdecydowanie więcej, a jej upiorne, niezmyte przez deszcz, ślady prowadziły do kogoś jeszcze.
— Nie... nie... ja nie potrafię – Stanęła w bezruchu, mentalnie przygotowana na kolejną w tym dniu ucieczkę. – Nie potrafię... Dlaczego tu nikogo nie ma, do cholery? Dlaczego nikt nic nie słyszał? Dlaczego nikt akurat tędy nie przejeżdża? – lamentowała ku pustej, jak nigdy, okolicy. Rozglądała się, analizowała, co powinna zrobić, a nawet, ciągnięta za stopy przez swoją Nieśmiałość, cofała się już nieco w kierunku swojego domu. – Nie dam rady... Na pewno znajdzie się ktoś, kto ci pomoże – wyjęczała na odchodne, lecz nie poruszyła się ani milimetra. Ciągle tkwiła w tym samym miejscu.
Dopiero wzmagające się z oddali jęki, zdołały ją otrzeźwić. Osłabiły wszelki upór, a impuls samozachowawczy przekuły w pragnienie pomocy. Chociaż Julia nadal drżała, ucieczka nie była już opcją.
Nie zważając na swoje obolałe ciało, zaczęła biec w stronę nieznajomego. Boso pokonywała ścieżkę z krwi, błota i szkła. Potykała się o własne nogi. Zagryzała z bólu zęby. Jednak nie mogła odpuścić. Bo w tamtej chwili liczył się tylko On.
— He-e-ej! Nie podnoś się – powiedziała opanowanym głosem, pełna upozorowanego spokoju i fałszywego profesjonalizmu. – Spróbuję ci pomóc.
— Nic mi nie jest – wydusił z trudem chłopak, przed którym jeszcze kilka godzin wcześniej nie zawahała się uciec. Teraz blondyn był jedynie cieniem swojej wersji z poranka. Choć mimo wszystko, nawet przez zaciśnięte z bólu zęby, próbował się uśmiechać. – Poleżę sobie tak chwilę i... mi przejdzie...
— Cholera! – wrzasnęła przerażona, gdy spojrzała na wielki odłamek szkła, który wbił mu się w rękę. Dotychczas tak paskudne rany widziała tylko na ekranie. Ucharakteryzowane farbkami i lateksem, by urealnić widowisko. Ale ta krew była prawdziwa. Cuchnęła żelazem i cierpieniem. – O nie, nie, nie... Co ja mam robić?!
— Zostaw... mnie... Tak... ja...k... rano – wymamrotał słabo.
— Masz to jak w banku – odburknęła gniewnie. – Ale najpierw zadzwonię po pogotowie... Telefon, telefon! Gdzie on jest?! No gdzie jesteś łajzo?! – warknęła, rozglądając się rozpaczliwie po okolicy. – Daj swój telefon! – Popędziła go gestem, a następnie rozprostowała dłoń w oczekiwaniu. – No już! Gdzie...? W kieszeni?
— Prawa...
— Poczekaj tu na mnie. Nie ruszaj się! I nie waż się wyciągać tego szkła! – nakazała wojowniczo i, niesiona krążącą w żyłach adrenaliną, pognała z jego smartfonem do domu, po apteczkę.
Mimo że teraz myśli i obrazy biegały po jej głowie jak wściekłe, kolana zaczęły ją piec jakby zaorała nimi po rozżarzonych węglach, a potylica boleśnie pulsowała, zakrwawionymi rękami zdołała wystukać na ekranie telefonu numer 112 i znaleźć w sobie siłę, by zadzwonić na pogotowie.
Zakończyła błyskawiczny telefon już w drodze powrotnej. Syreny miały rozbrzmieć lada moment. Nadjechać z obietnicą pomocy. Zamienić ciemne i krwiste kałuże na sterylne wnętrza szpitala.
Ale najpierw obydwoje musieli do tego dotrwać.
— Nie, nie wyciągaj tego! – wrzasnęła, ale było za późno.
Przed krwawym strumieniem, który trysnął w jej twarz, zdążyła jedynie przymknąć nieco powieki. Choć widok przeraźliwej czerwieni bez oporów wdarł się i tam. Sparaliżował strachem, niemocą i dotknął echem cudzego bólu.
— Ha... ha... Ale ty śmiesznie... wyglądasz – wysapał cicho, czym zmusił Julię do otwarcia oczu.
Dotąd przerażone, teraz musiały ciskać piorunami.
— Mówiłam ci, żebyś nie wyciągał tego szkła! Teraz nie wiem, czy uda mi się zatamować krwotok – warczała, wiążąc jednocześnie prowizoryczną opaskę uciskową na jego przedramieniu. – Nie zasypiaj, proszę cię! Widziałam cię dzisiaj w szkole. Kacper, tak? Nie wierz we wszystko, co o mnie mówią. Nie miałam nic wspólnego z tymi durnymi relacjami... Nie ruszaj się. Bandaże i... kabel pomogą zahamować krwotok... Ej, ej, ej! Patrz na mnie! – ryknęła z furią, widząc jak słabnie coraz bardziej. Blondyn niemal zlewał się już z kałużą, a jedyne, co Julia mogła z tym zrobić, to szturchać go od czasu do czasu w ramię i wyć z bezsilności. – Poświęcam swoje słuchawki, więc lepiej, żebyś przeżył. Ah! Po cholerę mnie ratowałeś! No po co?!
— Żebyś... żyła – szepnął.
— Zostań ze mną! – krzyknęła jeszcze, a potem sama się poddała. Przytknęła policzek do chłodnej wilgotnej ulicy i z ciężkimi powiekami ułożyła się jak do snu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro