Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Żebyś... żyła

Znienacka nadciągnęły cumulonimbusy, tworząc atmosferę mroku. Zerwał się wiatr, zdolny do ograbiania drzew z liści i gałęzi. Niemal przeginał je w pół.

Zniknęły gdzieś koty, które miauczały przez cały dzień. Ptasi świergot stłumiły rozkołysane klony. A fala rzęsistego deszczu centymetr po centymetrze pochłaniała każdy suchy skrawek, tak skrzętnie dobieranego już poprzedniego wieczora, ubioru.

Z rozczapierzonymi od wiatru włosami, gołymi stopami i niewygodnymi trampkami zawieszonymi na sznurówkach przez ramię, Julia nie wyglądała tak jak przedtem, gdy wybierała się do miejsca kultu nauki. Wyglądała jakby stoczyła rozpaczliwą i przegraną w skutkach walkę z całym światem. Ale z muzyką w uszach i przyjemną wonią ozonu w nozdrzach miała to zwyczajnie gdzieś. Szła spacerowym tempem, obserwując, jak zatłoczona dotąd ulica, zamiera.

Tylko parędziesiąt kroków dzieliło Julię od domu, którego białe ściany i brudnoczerwony dach wyłaniały się z oddali.

Paręnaście kroków dzieliło ją od zadzwonienia do ciemno-brązowych drzwi, na których widniał złoty numerek 7.

Kilka kroków dzieliło ją od ponownego zaszycia się w swoim pokoju, gdzie czuła się najbezpieczniej na świecie.

Ale czarny dżip z naprzeciwka zmienił wszystko. Szybkie pchnięcie w bok przez nieznajomego i krótki, ale przeszywający huk wystarczyły, by jej plany o rychłym powrocie do domu rozbryzgnęły się jak krople deszczu o asfalt.

Julia, niczym szmaciana lalka, runęła na ziemię, a tragedia rodem z kryminałów znów położyła swoje macki na jej zatrwożonym jestestwie. Tym razem w brutalnej wersji „live".

Dopiero po trzech, nadzwyczaj długich, minutach, nawiązała kontakt z rzeczywistością. Ulewa trochę osłabła. Na powrót zrobiło się cicho. Wszystko zdawało się wyglądać jak przedtem. Oprócz samej Julii. Kiedy pogładziła ospałymi rękami tył głowy, jej twarz wykrzywił grymas bólu, a dłonie zalały się ohydną czerwienią.

Na chwilę zamarła. Świat dookoła zdawał się nie istnieć, dopóki nie uzmysłowiła sobie, że krwi było zdecydowanie więcej, a jej upiorne, niezmyte przez deszcz, ślady prowadziły do kogoś jeszcze.

— Nie... nie... ja nie potrafię – Stanęła w bezruchu, mentalnie przygotowana na kolejną w tym dniu ucieczkę. – Nie potrafię... Dlaczego tu nikogo nie ma, do cholery? Dlaczego nikt nic nie słyszał? Dlaczego nikt akurat tędy nie przejeżdża? – lamentowała ku pustej, jak nigdy, okolicy. Rozglądała się, analizowała, co powinna zrobić, a nawet, ciągnięta za stopy przez swoją Nieśmiałość, cofała się już nieco w kierunku swojego domu. – Nie dam rady... Na pewno znajdzie się ktoś, kto ci pomoże – wyjęczała na odchodne, lecz nie poruszyła się ani milimetra. Ciągle tkwiła w tym samym miejscu. 

Dopiero wzmagające się z oddali jęki, zdołały ją otrzeźwić. Osłabiły wszelki upór, a impuls samozachowawczy przekuły w pragnienie pomocy. Chociaż Julia nadal drżała, ucieczka nie była już opcją.

Nie zważając na swoje obolałe ciało, zaczęła biec w stronę nieznajomego. Boso pokonywała ścieżkę z krwi, błota i szkła. Potykała się o własne nogi. Zagryzała z bólu zęby. Jednak nie mogła odpuścić. Bo w tamtej chwili liczył się tylko On. 

— He-e-ej! Nie podnoś się – powiedziała opanowanym głosem, pełna upozorowanego spokoju i fałszywego profesjonalizmu. – Spróbuję ci pomóc. 

— Nic mi nie jest – wydusił z trudem chłopak, przed którym jeszcze kilka godzin wcześniej nie zawahała się uciec. Teraz blondyn był jedynie cieniem swojej wersji z poranka. Choć mimo wszystko, nawet przez zaciśnięte z bólu zęby, próbował się uśmiechać. – Poleżę sobie tak chwilę i... mi przejdzie...

— Cholera! – wrzasnęła przerażona, gdy spojrzała na wielki odłamek szkła, który wbił mu się w rękę. Dotychczas tak paskudne rany widziała tylko na ekranie. Ucharakteryzowane farbkami i lateksem, by urealnić widowisko. Ale ta krew była prawdziwa. Cuchnęła żelazem i cierpieniem. – O nie, nie, nie... Co ja mam robić?!

— Zostaw... mnie... Tak... ja...k... rano – wymamrotał słabo.

— Masz to jak w banku – odburknęła gniewnie. – Ale najpierw zadzwonię po pogotowie... Telefon, telefon! Gdzie on jest?! No gdzie jesteś łajzo?! – warknęła, rozglądając się rozpaczliwie po okolicy. – Daj swój telefon! – Popędziła go gestem, a następnie rozprostowała dłoń w oczekiwaniu. – No już! Gdzie...? W kieszeni?

— Prawa...

— Poczekaj tu na mnie. Nie ruszaj się! I nie waż się wyciągać tego szkła! – nakazała wojowniczo i, niesiona krążącą w żyłach adrenaliną, pognała z jego smartfonem do domu, po apteczkę.

Mimo że teraz myśli i obrazy biegały po jej głowie jak wściekłe, kolana zaczęły ją piec jakby zaorała nimi po rozżarzonych węglach, a potylica boleśnie pulsowała, zakrwawionymi rękami zdołała wystukać na ekranie telefonu numer 112 i znaleźć w sobie siłę, by zadzwonić na pogotowie.

Zakończyła błyskawiczny telefon już w drodze powrotnej. Syreny miały rozbrzmieć lada moment. Nadjechać z obietnicą pomocy. Zamienić ciemne i krwiste kałuże na sterylne wnętrza szpitala.

Ale najpierw obydwoje musieli do tego dotrwać.

— Nie, nie wyciągaj tego! – wrzasnęła, ale było za późno.

Przed krwawym strumieniem, który trysnął w jej twarz, zdążyła jedynie przymknąć nieco powieki. Choć widok przeraźliwej czerwieni bez oporów wdarł się i tam. Sparaliżował strachem, niemocą i dotknął echem cudzego bólu.

— Ha... ha... Ale ty śmiesznie... wyglądasz – wysapał cicho, czym zmusił Julię do otwarcia oczu.

Dotąd przerażone, teraz musiały ciskać piorunami.

— Mówiłam ci, żebyś nie wyciągał tego szkła! Teraz nie wiem, czy uda mi się zatamować krwotok – warczała, wiążąc jednocześnie prowizoryczną opaskę uciskową na jego przedramieniu. – Nie zasypiaj, proszę cię!  Widziałam cię dzisiaj w szkole. Kacper, tak? Nie wierz we wszystko, co o mnie mówią. Nie miałam nic wspólnego z tymi durnymi relacjami... Nie ruszaj się. Bandaże i... kabel pomogą zahamować krwotok...  Ej, ej, ej! Patrz na mnie! – ryknęła z furią, widząc jak słabnie coraz bardziej. Blondyn niemal zlewał się już z kałużą, a jedyne, co Julia mogła z tym zrobić, to szturchać go od czasu do czasu w ramię i wyć z bezsilności. – Poświęcam swoje słuchawki, więc lepiej, żebyś przeżył. Ah! Po cholerę mnie ratowałeś! No po co?!

— Żebyś... żyła – szepnął.

— Zostań ze mną! – krzyknęła jeszcze, a potem sama się poddała. Przytknęła policzek do chłodnej wilgotnej ulicy i z ciężkimi powiekami ułożyła się jak do snu.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro