Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Z nami koniec

W dziennym świetle, bez ogłuszającej muzyki, różnobarwnego dymu w powietrzu i przelewającej się tequili, wszystko prezentowało się jeszcze dostojniej.

Julia zatrzasnęła za sobą potężne dwuskrzydłowe drzwi i od razu skupiła wzrok na zielonej murawie. Trawniki przystrzyżone równiutko na cztery centymetry przeplatały kwietne dywany. Fontanna i poranne zraszacze, pluskały wesoło w złocistych promieniach. A kolejna porcja rzeźb pełniąca rolę ekstrawaganckich krasnali, wytyczała dróżkę do ażurowej altany porośniętej jaśminem.

Dziewczyna minęła boczne kolumny przy wyjściu i gdy przeszła kawałek po ścieżce z kwarcytowych płytek, obróciła się przodem do pałacu. Na pożegnanie chciała uchwycić go w pełnej okazałości.

Budynek był symetryczną białą bryłą jaśniejącą na tle sosnowego lasu. Jego trzy piętra przeplecione gzymsami, wykańczał spadzisty dach z wykuszami.

Natomiast druga strona widoku jak z pocztówki skrywała korty tenisowe i basen, z którym to Warszawska miała okazję poznać się bliżej.

— Nie... nie... było go tu wcześniej – wypowiedziała po chwili zastanowienia Julia.

Gdy zderzyła się z serią wątpiących spojrzeń, wskazała na samochód. Czarny dżip z przyciemnianymi szybami stał na kolistym podjeździe. Prezentował się naprawdę imponująco, jakby dopiero co wyjechał z salonu. Przez słońce padające na maskę, trudno było nie skupić na nim wzroku.

— Nie?

— Zauważyłabym takie cacko.

— Ah, no tak! – wrzasnęła olśniona Weronika. – Długo był w warsztacie. Pewnie jeszcze nie zdążył wjechać do naszego garażu. Albo... się nie zmieścił. Ostatnio kupiliśmy czerwone Lamborghini. To kabriolet – Ucieszyła się na myśl o nowym nabytku. – Może chcesz się przejechać?

— Może... później – Uśmiechnęła się z dystansem. Zachwyt kolejnym samochodem Czarneckich nie był w stanie przeważyć paranoicznej pasji do węszenia. – Mieliście wypadek? Albo nie, uczyłaś się jeździć. Przyznaj, Werkson, że jednak posiadasz słabe strony – powiedziała cała roześmiana, jednocześnie lustrując czarne nadwozie.

— Tata walnął w jakiegoś jelenia albo sarnę – wyznała ze sztucznie wyprodukowanym współczuciem Weronika. 

— W mieście?

— W lesie. Tam, gdzie zwykle można spotkać dzikie zwierzęta, Żuliet. To ma być przesłuchanie? Z tego, co wiem chcesz studiować medycynę, nie prawo.

— Tak tylko... pytam. W imieniu sarny... albo jelenia – powiedziała i zbliżyła się do Czarneckiej.

Chciała sprowokować ją do konfrontacji, ale rudowłosa uciekła spojrzeniem. Z miarowym oddechem i lodowatym spokojem na twarzy podążyła w stronę drogi.

— Dzięki, że wpadłaś! – krzyknęła nagle, ucinając przestrzeń do dalszego ostrzału. – To, co? W szkole się widzimy. Mój kierowca odwiezie cię pod sam dom.

— Nie trzeba.

— Oh, to żaden problem – odparła stanowczo, klepiąc przyjaciółkę na odchodne. Głos Czarneckiej się nie załamał, a ciało nie zadrżało. Prezentowała się wiarygodnie. Nawet, jeśli pod jej rudowłosą czupryną kotłowała się irytacja. – Już do niego dzwonię... Stanisław...

— Daj spokój. Nie uwierzę, że coś potrąci mnie drugi raz. Chyba istnieje jakiś miesięczny limit – Spiorunowała wzrokiem bezchmurne niebo, po czym wróciła na ziemię. Do obserwacji Weroniki i nietypowej dla niej niezdarności.

Kiedy próbowała wybrać numer, jej najnowszy smartfon walczył. Tak zaciekle, że wymsknął jej się z rąk. A gdy przydzwonił w asfalt, Czarnecka strzeliła tylko niedbały uśmieszek. Zbyt niedbały.

— A ten wypadek twojego ojca... Kiedy..., kiedy to się stało? – drążyła Warszawska.

Liczyła na racjonalne wyjaśnienie. Choć dokładna data brzęczała przy uchu, a tożsamość jelenia wspinała się po posiniaczonych jeszcze po plecach.

— To ma jakieś znaczenie?

— Kiedy?

— Oj Żuliet! Nie pamiętam dokładnie – rzuciła przyparta do muru przez przenikliwe spojrzenie Warszawskiej. W międzyczasie podrapała się po głowie, udając że jej opracowany do perfekcji plan wcale nie rozpada się na najdrobniejsze kawałeczki. – Trochę czasu już minęło.

— Kiedy?!

— Jakoś na początku miesiąca – wybąknęła niepewnie.

— Ty... wiedziałaś – stwierdziła ostrożnie, podczas gdy tańczące po karoserii promienie, wysyłały wyraźny sygnał ostrzegawczy. Nie czekając na reakcję zwrotną, Julia okrążyła auto. – Masz mnie za idiotkę?! Jak mogłaś mi nie powiedzieć?! – rzuciła i zderzyła się z zawziętym milczeniem.

Cisza trwała całą wieczność.

Gdy utrzymywanie emocji na wodzy robiło się męczące, rudowłosa zrezygnowała z kamiennej twarzy i zarzuciła Julię bezsilną miną.

— Myślałam, że może będziemy przyjaciółkami! Albo chociaż znajomymi! A tekst: „mój tata prawie cię zabił, ale hej zakumplujmy się!", jakoś mnie nie przekonywał... Posłuchaj...

— Zostaw mnie!

Cofając się, Julia wpadła na samochód, a jej poskładany z trudem świat znów roztrzaskał się o maskę czarnego dżipa.

— Żuliet...

— I jeszcze śmiałaś proponować mi podwózkę?! Czym, do cholery? Samochodem, który chciał mnie zabić?!

— Porozmawiajmy – odparła dyplomatycznie Czarnecka. Jakby przygotowywała się do tego od paru tygodni.– Na pewno uda nam się dojść do porozumienia.

— O, nie, nie, nie... Ta impreza... I to wszystko tylko po to? – Jej ton nabierał na sile. Z każdym następnym słowem stawał się bardziej oskarżycielski. – Dlatego tak bardzo chciałaś, żebym przyszła... Dlatego mnie zauważyłaś! Próbowałaś mnie kupić!

— Zaprosiłam cię, bo...

— Bo czułaś się kurewsko winna.

— Nie, ja...

— Daj spokój, Czarnecka. W mojej historii jest już za dużo miejsca na ból – zakomunikowała beznamiętnie, choć jej zdezelowany układ nerwowy wymagał pilnego restartu. Odwróciła głowę, próbując ukryć narastającą słabość. – A ja uwierzyłam... w całe to pieprzenie o świeżym powietrzu!

— Ale Żuliet!

— Co Żuliet, co Żuliet! Nie mów tak do mnie! Ja mam imię... – Odeszła pół kroku i zaraz potem zbliżyła się znowu. Z wojowniczo wyciągniętym palcem. – Nazywam się Julianna Rita Warszawska... i od dzisiaj... nie mam z tobą nic wspólnego! – ryknęła, dając upust wściekłości.

W tym momencie jej skóry nie przykrywał żaden makijaż, dlatego rumieńce w zawrotnym tempie odnalazły drogę na wolność. Rozpanoszyły się dziko po całej twarzy.

— To był wypadek! Musisz mi zaufać.

— Muszę... to iść do domu – Nerwowo zarzuciła torbę na ramię i naciągnęła irytująco krótką sukienkę. – Albo na komisariat! I nie waż się mnie śledzić! Ani swoim nowym Lamborghini! Ani tym bardziej tym cholernym dżipem!

Mimo chłodu przenikającego ją do kości, nie czekała na jakikolwiek środek transportu. Pognała na przełaj, by jak najszybciej opuścić ten świat.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro