Warszawska powinna jeździć rowerem
Po półtora dnia ciężkiej harówki przy odsuwaniu masywnych mebli i nadwyrężania sobie absolutnie każdego mięśnia podczas malowania ścian, Julii zostały już tylko ruchy twarzą. Względnie bezbolesne, ale dawno już niewidziane, prawdziwe uśmiechy słała w kierunku obiektywu. Jakby od tego miało zależeć jej życie.
— Żelek, przestań się drzeć! Zaraz wyjdę! – wrzasnęła przez zamknięte drzwi. I choć szczekanie po chwili ustało, wzmogło się za to drapanie niecierpliwych pazurków. – Dobra, Julia. Ostatni raz nagrywasz tę rolkę – Wzięła kilka głębokich wdechów, pociągnęła usta błyszczykiem i upewniwszy się, że na pewno nie wyjechała za żadną z linii warg, na powrót wyszczerzyła się do ekranu. – Wiktoria! Pomalowałam ci pokój! Na kolor wściekłej moreli. Bo wiem, że nienawidzisz absolutnie każdego odcienia pomarańczu! Widzisz, jak ładnie? – Odwróciła kamerę i przespacerowała się z telefonem po sypialni, starannie prezentując swoje dzieło. – O nie, jeszcze łóżko! – napomniała samą siebie i rzuciła się do szybkich poprawek. Począwszy od pacnięcia zaginionej koperty tam, skąd jakiś czas temu sfrunęła, a skończywszy na ustawieniu łóżka siostry tak, by znalazło się idealnie pod oknem, ostatecznie doprowadziła pokój do stanu sprzed tajemniczej demolki. – Wiem, że teraz pewnie cię skręca, dlatego czekam aż wrócisz i mnie ochrzanisz! Do zobaczenia!
Wraz z ekranem, wygasiła i uśmiech. Wyszła z pokoju Wiktorii i w towarzystwie stęsknionej chmurki zajrzała do jeszcze jednej sypialni. Tym razem zamiast pustki, wypełniała ją nadzieja, że niebawem pojawi się tam ktoś jeszcze.
Julia przystanęła w drzwiach, gdzie oparta o futrynę podziwiała kącik dziecięcy. Dopracowany do ostatniej śrubki, kokardki, a nawet pluszowego króliczka był nie tylko przyczyną jej zakwasów i odcisków, ale także okazjonalnych łez wzruszenia.
— Oliwia musiała już urodzić – wspomniała tkliwie. – To wszystko jej się przyda, jak już wróci. Bo wróci, prawda? – Zniżyła swój wzrok na Żelka, by ten choć szczeknął na potwierdzenie. Jednak zamiast tego, zasiał tylko niepewność, kręcąc na prawo i lewo uszami. – A może potrzebujemy czegoś więcej, piesku?
Wyciągnęła ku niemu rękę i próbowała pogłaskać, ale Żelka bardziej niż czułostki, interesował rękaw piżamy, bieg po schodach i wypełniona po brzegi miska.
Będąc już na dole, wgramolił na krzesło, oparł łapy o stół i zawył ponaglająco. Co najmniej jakby nie jadł od trzech dni.
— Żelisław, nie możesz się tak awanturować o wszystko – zganiła go i po tym jak wsypała mu do miski odmierzoną porcję karmy, przysiadła naprzeciw ze swoim śniadaniem. – Ostatnio jesteś nieznośny. I wiem, wiem! Nie byłam z tobą szczera w kwestii Karola...
Warknął z psią frustracją.
— Ale ty też nie wspomniałeś, że twoje kłaki znajdą się nawet w mojej kawie! Dobrze ci radzę, zastanów się nad sobą, futrzaku, bo inaczej... – Próbowała postraszyć go kanapką i srogą miną. Ale nim zdążyła spostrzec, że Żelek zwykł zjadać takie groźby na drugie śniadanie, ten mielił już chleb w swoim pysku. – Brawo! Przez ciebie do szkoły pojadę głodna. O ile, znajdę moją sukienkę – sapnęła, rozglądając się panicznie po salonie. – Widziałeś ją gdzieś?
Szczeknął dwa razy, a następnie zeskoczył z krzesła. Pobiegł za kanapę i po krótkiej chwili wrócił z, udoskonaloną według własnego projektu, granatową szmizjerką.
— Żelisław! Cholera jasna! – wydarła się na widok sukienki z efektownymi wzorkami z sierści i śliny. – Co ty zrobiłeś?! Przecież wiesz, że nie mogę zostawać z tobą w domu. Nie zdążę jej już... – przerwała gwałtownie.
Trzy szybkie, nerwowe uderzenia do drzwi, które u introwertyka zatrzymywały wszystkie procesy życiowe, skutecznie rozproszyły cały jej gniew. Serce zabiło jej echem strachu, a twarz pokolorowała się rumieńcem od policzków, aż po czoło.
— Cicho bądź – szepnęła. – Zrób chociaż tyle.
Zdążyła jeszcze tylko nawiązać kontakt wzrokowy z Żelkiem i posłać mu szereg dyscyplinujących spojrzeń, nim ten, wiedziony psią logiką, postanowił zaprezentować światu swoje zdolności wokalne.
— Jesteś bez kolacji – rzuciła w drodze do drzwi.
Nie tracąc czasu na szybkie poprawki przed lustrem, z ciężkim oddechem otworzyła zamek. Z jeszcze cięższym nacisnęła na klamkę. By w końcu swoim wyćwiczonym uśmiechem przywitać jedynie ozdobne pomarańczowe pudełko.
— Paczka PR? – zapytała, lecz gdy po paru niecierpliwych sekundach nie usłyszała żadnego potwierdzenia, nie czekała już dłużej. Ochoczo wniosła karton do domowego zacisza, by wydobyć odpowiedź sama. – Wygląda na to, że masz szczęście, futrzaku – oznajmiła po rozwiązaniu kokardki i uchyleniu wieka. – Zobacz! Właśnie dostałam nowiutkie ciuchy!
Żelek zwabiony tym nagłym atakiem radości oparł się łapami o kolana swojej tymczasowej pani, by osobiście skontrolować zawartość przesyłki. Powąchał, popatrzył, zostawił kłaczek sierści, a na koniec, zaakceptowawszy fakt, że nie ma tam nic o zapachu wątróbki, uśmiechnął się słodko jak na samojeda przystało.
— Czy to jest jedwab? – wypowiedziała na głos swoje podejrzenia, po czym przyjrzała się charakterystycznemu połyskowi, zdecydowanie innemu niż w syntetycznych tkaninach. Zaintrygowana oglądała go dokładnie pod różnymi kątami, a gdy wciąż nie była pewna, wzięła ten miękki i gładki materiał pomiędzy palce. – To jest stuprocentowy jedwab! – pisnęła z radości i przycisnęła tkaninę do serca tak, jakby stanowiła obietnicę powrotu do starego, opływającego drogimi materiałami życia. – Biegnę się przebrać, Żelek. A ty tu zostań i pilnuj telefonu!
Julia wskoczyła w swój strój ekspresowo, bo już po pięciu minutach była z powrotem na dole, prezentując się futrzanej widowni w czerwonej hiszpance z bufiastymi przezroczystymi rękawkami do łokci oraz w czarnej spódnicy midi z rozcięciem do połowy uda.
— I jak? – zapytała i z zadowoleniem obejrzała się z każdej strony w lustrze. – Chyba nie jest źle.
Nim Żelek zdążył zaaprobować jej kreację choć jednym odgłosem, zza drzwi wybrzmiały aż trzy.
— To mój Uber! – krzyknęła na dźwięk klaksonu. Porzuciła zachwyty przed lustrem i skupiła się szykowaniu do wyjścia. Włożyła trampki. Spryskała się perfumami. Złapała za telefon. Zarzuciła na ramię plecak. Upiła ostatni łyk kawy i przy samym wyjściu pochyliła się jeszcze nad samojedem. – Wrócę o piętnastej, Żelisław! Pilnuj domu!
Zamknęła za drzwiami jego pomruki irytacji, przekręciła klucze w każdym możliwym zamku i w pośpiechu wsiadła do srebrnego Land Rovera.
— Cześć, piękna – Od razu po wejściu przywitał ją niski tembr głosu. Przyjemny, ale z domieszką fałszu. – Ładna spódniczka.
— Co ty... tu... – zaczęła, nie kończąc.
Samochód gwałtownie ruszył, a Julia utkwiła wzrok w tym, którego niegdyś odłożyła na półkę niezałatwionych spraw.
Przez bite sześć miesięcy ozdabiała ją kwiatkami, zakrywała książkami, zagłuszała serialami. Pozwalała, by pochłaniała ją coraz grubsza warstwa nowych, lepszych wspomnień. Aż do teraz.
Obciążona do granic możliwości półka, nagle runęła, odkrywając przy okazji wszystko to, co Julia usilnie starała się zamaskować.
Sylwestrowe mary, dotąd niegroźne, bo udekorowane wróżkowymi skrzydełkami, wypełzły w nowej, znacznie mroczniejszej odsłonie. Zrodzone z lęków, koszmarów i nieprzepracowanych traum, o wyglądzie czarnych, sfatygowanych manekinów, lśniły teraz złowrogą poświatą i samą swoją obecnością obiecywały nieuchronną zgubę.
Pierwsza rozsiadając się u Julii na kolanach, na siłę zaczęła poić ją szampanem. Druga oplotła Julię tak szczelnie, by, w zależności od humoru, jak głośność w radiu, zwiększać i zmniejszać jej dopływ tlenu. Trzecia zaś, zawisła na karku, skąd podszeptywała o rychłej przegranej i, niemal miażdżąc Julii podbródek, nakazywała podziwiać tego, który je wszystkie stworzył.
Filip Strzelecki za dnia poważny student prawa, w nocy zaś ścierwo, które trwoniło pieniądze ojca na marne uciechy i pozorowany old money, mający z cichym luksusem tyle wspólnego, co logowane, pstrokate adidasy z bazaru, z wysokopółkowymi loafersami zakupionymi w mediolańskim butiku.
Teraz miał na sobie błękitną koszulę w monogram Armaniego, beżowe chinosy i wyciągnięte psu z gardła trampki od Balenciagi, które z nogą założoną na nodze, dumnie prezentował Juliannie.
W popłochu cofnęła się, ile mogła. Przykleiła ramię do bocznej szyby. Ale nawet w tak przestronnym samochodzie, Strzelecki cały czas miał ją na wyciągnięcie ręki.
Przez moment tylko patrzyli się na siebie w milczeniu. Julia umierała ze strachu, Filip zaś, siedział wyluzowany jak nigdy i z parszywym uśmiechem skanował całą jej sylwetkę.
— Podwiozę cię do szkoły – zakomunikował nagle i tuż przed twarzą Julii poprawił swoje niesforne kosmyki tak, by mogła w pełni podziwiać jego zielone tęczówki. Przesiąknięte władzą i pożądaniem. – Zapnijmy twoje pasy, kicia. Kicia... mogę tak do ciebie mówić, prawda? Bezpieczeństwo to podstawa.
— Bezpieczeństwo to podstawa? – powtórzyła, prychając. – Zapomniałeś już, hipokryto, jak w sylwestra jechałeś pod wpływem? Powinni ci za to zabrać prawo jazdy! I samochód! – fuknęła ze złości.
— A myślisz, że dlaczego jedziemy z moim kierowcą? Jak to mówi ojciec: albo koks, albo jeżdżenie – warknął z odrazą dla postawionego mu ultimatum. – Ale nie odwracaj mojej uwagi, kicia. Spróbuj tylko dotknąć tego gazu, który masz w plecaku, a gwarantuję ci, że nie dojedziemy dzisiaj do twojej szkoły – zagroził dla zasady. Dobrze wiedząc, że Julianna, zamknięta z nim w samochodzie, nie odważy się na nic więcej jak oddychanie, beztrosko przymknął oczy i wyciągnął się na siedzeniu. Bo w przeciwieństwie do wydarzeń z sylwestra, teraz to on był panem całej sytuacji. – Jak ci się podobał wczorajszy odcinek?
— CO?
Spiorunowała go wzrokiem.
— Oj, chyba kicia znów zarwała nockę – wtrącił z przesadnie pieszczotliwą prozodią. Jak opiekun do swojego zwierzątka. – I co tydzień to samo. W czwartki wychodzi twój ulubiony serial. W piątki rano zawsze zamawiasz Ubera, bo nie możesz się wyrobić na autobus.
— Ale ja wczoraj nie... Skąd ty to wiesz?
— Zwykle bierzesz Rovery, bo przypominają ci samochód Ferro – kontynuował niedbałym, kpiącym tonem. – Tak przy okazji, to ja miałem go pierwszy... Deskarz odgapił. I może jego Range Rover jest droższy i lepszy, ale nie ma go t u t a j.
— Stalkujesz też Karola?! – ryknęła, a szeroko otwarte dotąd oczy, zawęziły jej się z gniewu.
— Tylko ciebie – odpowiedział z nieskrywaną satysfakcją. – I twoje małe życiowe niepowodzenia... Nie masz już rodziny, miłości, ani pieniędzy. A mimo to, nadal gardzisz wszystkim, co fast. Łącznie z fast foodami i fast fashion. Dlatego gotujesz sobie sama, dumnie chodzisz po lumpach i kreujesz się na dbającą o klimat minimalistkę – sprawozdawał z uśmiechem nie mniej bezczelnym niż sama jego obserwacja. – Ale gdy tylko nadarzyła się okazja, by znów błyszczeć, skorzystałaś z niej – zarechotał triumfalnie. – To było takie proste. Wystarczyło poczekać na odpowiedni moment, by ta słodka biedna kicia wskoczyła do luksusowego pudełka – Zachwycony swoim sprytem, klasnął aż w dłonie. – Kto by pomyślał, że Warszawskich wabi się jedwabiem.
— Te ubrania są od ciebie? – zapytała, choć już wiedziała. Chciała potwierdzić tylko fakt, jak koncertowo spieprzyła wszystko to, czego nauczył ją Paweł.
— Zasponsorowałem cały twój dzisiejszy outfit – odparł chełpliwym tonem i zaraz nakierował wzrok na rozporek jej spódnicy, który, podobnie jak wszystko inne, drobiazgowo zaplanował. Rozcięcie było wystarczająco niskie do szkoły, ale też wystarczająco szerokie, by odsłaniało kolano i, co dla Filipa najważniejsze, znajdowało się tuż przy jego prawej ręce. – Ale jak ci się nie podoba, możesz zdjąć – Dorzucił zawadiacki uśmieszek.
— Jakoś się przemęczę – odpowiedziała niepewnie i to właśnie pomiędzy tę „niepewność" Filip wcisnął się ze swoimi odważnymi palcami.
Zrobił kilka kółeczek na jej odkrytym kolanie, na co Julia ani nie drgnęła. Może nie poczuła, a może jej nogi nie były nawet ze stężałej galarety i, wykorzystując jakikolwiek postój dla ucieczki, rozlałaby się na chodniku jak kisiel.
Nie ryzykowała gwałtownymi ruchami. Tylko patrzyła z ohydą.
— Już nie taka waleczna jak w sylwestra – skomentował z zadowoleniem i ostrożnie założył rękę za jej zagłówek. Pomału skracał dystans, z każdym centymetrem irytując i nękając Julię coraz bardziej. – A może zaczęło ci się podobać?
— Nie mam gdzie uciec, debilu.
— A może grzeczniej? Kicia, wykosztowałem się – jęknął z krytyką i wyrzutem wprost do jej ucha. – Nikt cię nie nauczył, że na tym świecie nie ma niczego za darmo? Mogłabyś okazać trochę wdzięczności.
— Jakiej wdzięczności? – obruszyła się.
— Takiej – Pogłaskał ją po kolanie. – I takiej – Przesunął ręką w górę, po jej udzie.
— Zostaw mnie! – Równocześnie z wrzaskiem, nieustraszenie dała mu po łapach. Sądziła, że jeśli raz go pokonała, może z łatwością zrobić to ponownie, i to nawet w pędzącym przez miasto Land Roverze. – Tatuś nie mówił ci, jaka kara grozi za molestowanie?
— Oh... głuptasku – zawołał pobłażliwie. – Nie będzie to ani molestowanie, ani nawet dopuszczenie się innej czynności seksualnej. Jako, że sama wsiadłaś do tego samochodu, moje drobne pieszczoty zakwalifikowaliby jedynie jako naruszenie nietykalności cielesnej – Kiwając z politowaniem głową, nakreślał pojęcia, których łamanie miał w małym paluszku. A nawet w dwóch, bo swoim dotykiem wciąż nie przestawał drażnić się z Julią. Sunął nieśpiesznie w górę jej uda, a później wracał i zaczynał ten zdrożny spacer na nowo. – Ja z kolei powiedziałbym, że mnie sprowokowałaś, a twoje zachowanie było wyzywające. W najgorszym wypadku dostałbym prace społeczne i zakaz zbliżania. W najlepszym... ciebie – Dotknął zaczepialsko czubka jej nosa. – To mówił tatuś.
— Chyba kpisz.
— Wystroiłaś się dokładnie tak, jak lubię – Wzruszył beztrosko ramionami, strzepując z nich winę bezpośrednio na nagie barki Julii. – Prosiłaś się o to.
— Prosiłam się o to?
Spojrzała na Filipa, na swoją spódnicę i znów na Filipa. W kontrze do jego bezczelnie pewnej pozy, jedynie rozdziawiła usta.
— Dokładnie tak – przytaknął z powagą. – Jeszcze te twoje jaśminowe perfumy – Wciągnął powietrze w nozdrza, jak kreskę przed wykładami. – Potęgują tylko pożądanie.
— Wiesz co, Filip... – zaczęła groźnie. – Jednak masz rację. Przepraszam, że cię sprowokowałam – Zagryzła wargi i zmieniła strategię, bo dalsze zaklinanie rzeczywistości nie miało już sensu. Zamknięta w samochodzie była zdana jedynie na łaskę albo niełaskę Strzeleckiego i tylko akceptując ten fakt, mogła pokusić się o fortel. – Ubrania od ciebie są tak świetnie skrojone, że nie mogłam się powstrzymać. Ponoszę pełną odpowiedzialność za moje odsłonięte nogi, ręce i obojczyki. Wybaczysz swojej głupiutkiej kici? – zapytała głosikiem tak uroczym i słodkim, że jej samej musiało się zbierać na wymioty.
— Cieszę się, że przyznałaś się do swojego błędu – zmienił ton głosu na dużo przyjemniejszy. – Może odpuścisz sobie dzisiaj szkołę? – Odgarnął Julii włosy za ucho i przypatrzył się jej z nadzieją. Poczekał chwilę i znów otworzył usta. – To jak będzie?
— Nie mogę, Filip.
Umknęła przed jego nachalnymi palcami i zanurkowała spojrzeniem w telefon. Tylko spojrzeniem, bo jej rozedrgane dłonie, choć smukłe i małe, nie były w stanie trafić w klawisze.
— Kicia, no... czekam na ciebie od tamtego sylwestra.
Podciągnął kilka razy nosem, udając smutek.
— Spotkajmy się o dwudziestej! – wypaliła przyparta do bocznej szyby. – U mnie w domu? Przyjedź sam, bez kierowcy.
— I nagle jesteś taka chętna? – odburknął pobudzony.
— Skoro od dłuższego czasu mnie obserwujesz, wiesz, że zawsze spłacam swoje długi.
— Wiem też, że świetnie kłamiesz – syknął, mrużąc podejrzliwie oczy. – Jeśli w tej chwili robisz ze mnie głupka, znajdę cię tak, czy inaczej. I nie będę już taki miły – Cmoknął powietrze. – A teraz zmykaj do szkoły, kicia.
Julia, nieco speszona, powoli i ostrożnie wydostała się z samochodu. Testując wciąż chwiejne nogi, nie odważyła się na bieg. Zamiast ucieczki, odwróciła się jeszcze na chwilę ku samochodowi. Z uśmiechem poczekała aż odjedzie i dopiero wtedy ruszyła prawie już pustą alejką naprzód.
Z trudem dotarła za róg sali gimnastycznej, który był jedynym ustronnym miejscem bez kamer. A tam, bez oporów pochyliła się nad koszem i wyrzuciła z siebie każdą „kicię" z ostatniego kwadransa.
— Żuliet? – Weronika darowała sobie nieregulaminową przerwę na dymka i dobiegła do Julii szybciej niż niedopałek zdążył dotknąć ziemi. – Dlaczego ty rzygasz? Co ci jest?
— Muszę zadzwonić do Balawajder – wycharczała do chusteczki. – Znajdź mi do niej numer, bo inaczej gnoja ukatrupię i pójdę siedzieć na dłużej niż on. Dlaczego ja tego nie zgłosiłam po sylwestrze?! Jaka ja byłam głupia! – wrzasnęła, oddalając się w kierunku ceglanego gmachu liceum.
Lekcja języka polskiego minęła jej na analizowaniu informacji, wyszukiwaniu właściwych paragrafów oraz na spisywaniu zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa w oparciu o przykłady z Internetu. Sunęła długopisem po kartce z zaangażowaniem większym niż niejeden wzorowy uczeń, czyniący zapiski o prawidłowej argumentacji na przyszłoroczną maturalną rozprawkę. Aż do długiej przerwy.
— Żuliet, powiesz mi wreszcie? Co się takiego stało, że rzygałaś jak kot? – Weronika osaczyła ją pytaniami jeszcze nim zdążyła wyjść z sali.
— Tylko nie kot – syknęła i ruszyła ku swojej szafce.
Weronika także przyspieszyła. Próbowała doścignąć nie tylko napędzaną złością Julię, ale też swoje odpowiedzi, jednak wysokie buty i śliska posadzka nie ułatwiały jej zadania.
— Żuliet! – krzyknęła za nią, na co Julia zwolniła lekko i pozwoliła się dogonić. – Powiedz mi w końcu!
— Filip Strzelecki mnie dotykał.
— I to jest taki problem? – zapytała, przytykając ręką usta, by jej skromny chichot nie przerodził się nagle w gromki śmiech na cały korytarz. – Pewnie mu się podobasz.
Na te słowa Julia trzasnęła drzwiczkami szafki tak mocno, że mało nie odleciały.
— Ty się dobrze czujesz, Czarnecka? – huknęła jej do ucha. – Dlaczego nie zapytasz, czy mi się to podobało? Nie chciałam tego! Na dodatek mnie stalkował i podstępem kupił mi te ciuchy, żeby później żądać za nie zapłaty! – W jej głosie nie wybrzmiewało nic, poza zohydzeniem. – Rozumiesz to?! Ja tego tak nie zostawię!
— Wiesz, kim jest jego ojciec? – Spoważniała nagle.
— W dupie to mam. Masz ten numer czy nie?
Zaś, dwie z rzędu matematyki Julia spędziła na rachowaniu możliwych wyroków, gdzie niewiadomymi były wartość znajomości Strzeleckiego i ilość wybryków, których wcześniej dopuścił się jego syn.
— Przesłuchałaś nagranie, które ci wysłałam? – Julia dopadła Agnieszkę przed szkołą, gdy ta oparta o swój służbowy samochód smaliła się w czerwcowym upale.
— Warszawska, a może tak jakieś „dzień dobry"? – zganiła ją na powitanie. – Ostatecznie może być „cześć". Przecież nie jestem jeszcze taka stara – Uniosła okulary przeciwsłoneczne na dowód jak mało kurzych łapek posiada.
— Do dwudziestej masz złapać Filipa Strzeleckiego – Julia zarządziła władczym, niepodobnym do siebie, tonem. Całkiem, jakby nagle poczuła się wpływową de Villenoix, a nie szarą Warszawską. – Inaczej poskarżę się babci.
— Dobre! – rzuciła ze śmiechem. – A wiesz, kim jest jego stary?
— A wiesz, kim są moi dziadkowie?
— Tak się składa, że wiem i prokurator Strzelecki też wie – odparła ze stoickim spokojem. – Zapewniam cię, Warszawska, że jego syn będzie twoim najmniejszym zmartwieniem, jeśli odwalisz coś na szkodę holdingu.
— Więc moja szkoda się nie liczy?
Balawajder, zamiast zaprzeczyć, tylko uśmiechnęła się bezradnie. Smutno wygięte kąciki ust były wszystkim, co mogła Julii zaproponować.
— Paweł się wybudził? – Po chwili ciszy zmieniła temat na bardziej interesujący. Dla siebie i jej zahibernowanej miłości.
— Złodziejki się znalazły?
— Czy ja ci wyglądam na piekarnię, Warszawska? Takie rzeczy trwają! – żachnęła się i obróciła na pięcie.
— To je przyspiesz!
— Lecę, bo mi kapuczina wystygnie! A Strzałkę to ty zostaw w spokoju!
— Paweł by go pobił – mruknęła, kiedy Balawajder była już wystarczająco daleko. – Wiktoria zhejtowałaby go w necie. Oliwia... prawdopodobnie by go okradła. A ja?
Natomiast chemia minęła Julii na planowaniu, która z białych substancji pomoże jej uzyskać choć gram życiowej sprawiedliwości. Dopóki więc nie wybrzmiał ostatni dzwonek, przykładała się pilnie do narkotykowego researchu.
— Nareszcie weekend! – Weronika niemal nie pisnęła z radości. Spakowana już od pięciu minut, energicznie poderwała się z krzesła i podążyła za Julią. – Co powiesz na imprezę? Tak na poprawę humoru? – pytała, z każdym tanecznym krokiem z przykładnej uczennicy przeskakując w rolę salonowej lwicy. – Otwieramy sezon na wrzucanie gości do basenu.
— Wrzucanie gości do basenu? – powtórzyła z zaciekawieniem Julia. – Nie wpadłam wtedy sama, prawda?
— Adam mógł mieć z tym coś wspólnego – wyznała z zakłopotaną miną. – Będziesz mogła się zemścić, o ile przyjdziesz.
— Będę.
— Żuliet, ty się dobrze czujesz? – Wykonała dwa energiczne kroki w przód i przystanęła, natychmiast grodząc jej drogę i zarazem upatrując w tych szaroniebieskich oczach podstępu. – Cały polski układałam argumenty, żeby cię przekonać. A ty tak po prostu się zgadzasz?! – Potrząsnęła jej ramionami, by wydobyć odpowiedź.
— Czego się nie robi dla zemsty – Uśmiechnęła się łobuzersko. – Nie musicie po mnie przyjeżdżać. Będę o dwudziestej.
— Dopiero?! Liczyłam na jakiś biforek.
— Z nas dwóch, tylko ja jestem matką, a to zobowiązuje – odrzekła z powagą w głosie. – Teraz muszę posiedzieć z Żelkiem, bo i tak za długo jest sam. Wiesz, co to jest lęk separacyjny? Podobno dotyka aż 80% psów!
— A powiedziałaś już Karolowi, że masz jego pchlarza?
— Gdyby odebrał ode mnie choć jeden telefon, wiedziałby już od miesiąca – odpowiedziała na wpół smutna i rozeźlona.
— To on? – Weronika zerknęła ciekawsko na jej smartfon, który raptem się podświetlił i krótko zapikał.
— To moje paczki. Zabawki dla mojego bratanka właśnie przyszły.
— I będziesz to dźwigać? Mogę cię podwieźć do domu.
— Mam większe zaufanie do zbiorkomu. Może czasami się spóźnia, może czasami pełno w nim ludzi, ale przynajmniej... – zrobiła wymowną pauzę. – Autobusy to same plusy. No i zostawiają mniejszy ślad węglowy. Jak wejdę do lasu, sarny będą mi klaskać – Pokiwała zarozumiale głową. – To do zobaczenia! Będę o dwudziestej! – krzyczała i spoglądała jak Czarnecka rozpływa się pośród sznura czarnych aut.
— Warszawska, a od kiedy z ciebie taka aktywistka? – zaczepił ją Ferro, a Julia niemal nie podskoczyła.
Porzuciwszy myśli o szybkim powrocie do domu, przystanęła i przyjrzała mu się z nadzieją.
Miał wzrost Karola. Sylwetkę Karola. Twarz Karola. Fryzurę dokładnie taką jak Karol. Ale nim nie był. Bo przy nim ciarki były jedynie mocną reakcją na stres, a nieodgadnione uczucie w podbrzuszu objawem zatrucia.
Był tylko mniej udaną, ale elegantszą kopią Karola. Z czarnym, pociągającym spojrzeniem, które zamiast unosić Julię kilka centymetrów nad ziemią, chętnie widziałoby ją co najmniej dwa metry pod.
— Kacpuś... – Jednym niepewnie rzuconym słowem przerwała ciszę wypełnioną ciężkimi oddechami. – Autobus mi ucieknie...
— Pojedziesz następnym.
Julia, prychając głośno na ten śmieszny rozkaz, wbiegła do błyszczącego Solarisa linii 166 i zajęła pierwsze z brzegu wolne siedzenie. Ale próg niskopodłogowego pojazdu był dla Kacpra przeszkodą równie marną, co brak biletu.
— Warszawska!
— Odczep się. Nie mam teraz siły na kłótnie – ogłosiła i prześlizgnęła się na bardziej zatłoczony przód autobusu.
Kacper natomiast, kompletnie niezrażony powątpiewającymi spojrzeniami pasażerów, uwiesił się na poręczy, nieopodal Julii, skąd mrokiem swoich oczu zatruwał cały jej spokój.
— Ani mi się waż mówić Karolowi o tym psie – warknął niskim głosem. – Ile on ma lat, co?
— Karol czy pies?
Kacper dwoma palcami zmarszczył sobie czoło. Tak intensywnie starał przywołać się to okropne wspomnienie, że powstała mu wielka bruzda.
— Dziesięć! Ile on jeszcze pożyje, co? – zapytał, a Julia wykorzystała przystanek i nadchodzące starsze panie do ponownej ewakuacji.
Tym razem stanęła w najbardziej zatłoczonej części autobusu, ale i tam Kacper zdołał się przebić.
— Nie rób tego mojemu bratu!
— Samojedy dożywają nawet czternastu lat, Kacpuś – odezwała się przymuszona jego przeszywającym spojrzeniem. – Przy dobrej diecie, ruchu i częstych wizytach u weterynarza.
— Nawet nie wiesz, jaki cyrk był dziesięć lat temu! – huknął, zagłuszając nawet starsze panie, które żywiołowo rozprawiały o tym, dlaczego tak drogo, dlaczego tak źle i o tym, dlaczego je tak łupie w kościach. – Teraz będzie jeszcze gorzej! On już zapomniał o tym psie. Daj mu iść dalej! – ryknął znów, czym skupił na sobie uwagę także stojącej obok blondynki.
Swoim zaniepokojonym ramieniem ukradkiem szturchnęła Julię. Najpierw raz, później drugi, aż nie zebrała się na odwagę, by otworzyć usta.
— Potrzebujesz może pomocy? – szepnęła zza książki.
— Nie, nie... – odpowiedziała szybko, ze złością spojrzała na Kacpra i wróciła do dziewczyny, w sekundę przywdziewając na twarz pozorowany uśmieszek. – On po prostu nie umie normalnie rozmawiać. Ale poradzę sobie, dzięki.
— My się znamy... tak w ogóle – wytłumaczył się Kacper. – Nie wiem, po co się tak drzesz, Warszawska. Tylko siarę sobie robisz u współpasażerów – skomentował zniżonym głosem, na co Julia w odpowiedzi ostentacyjnie pacnęła się otwartą dłonią w czoło.
— I jak sobie to wyobrażasz? – kontynuowała szeptem, tak jak Ferro numer dwa. – Że Karol się nie dowie, jak będę chodziła z Żelkiem po mieście o normalnych porach?
— To nie chodź – poradził krótko. – Po prostu odeślij go tam, skąd przyjechał.
— Przecież to jego ukochany pies!
— A mój jedyny brat. I zrobię dla niego wszystko.
— Nasz przystanek – rzuciła bez emocji.
Wysiadła z autobusu, a Kacper podążył za nią jak cień. Najpierw przez pasy, później w zaułek i do Paczkomatu.
— Mogę coś zrobić, żebyś chociaż się zastanowiła? – zapytał po dłuższej chwili nerwowego chodu. Bo gdy skręcili wreszcie w swoją ulicę, prócz odległości do domów, zmalał i czas na przekonanie Julianny. – Cokolwiek.
— Możesz... – odparła ku jemu zaskoczeniu. Zaraz wychyliła się zza góry pudeł, by złapać z Kacprem kontakt wzrokowy. Ale kiedy wejrzała w jego czarne, dla odmiany łagodne oczy, zgubiła tam siebie i każde kolejne słowo.
— Weź, daj te paczki, bo się ludzie dziwnie patrzą – nakazał i nim zdążyła zaprotestować, capnął wszystkie jej pakunki, w ciągu sekundy awansując na dżentelmena czerwca. – No więc... zdradzisz mi to? – Na złość uraczył Julię najprzyjemniejszą miną z całego swojego zestawu. – Czy mam się domyślić?
— Załatw mi pewien biały proszek.
— Proszek... tak? Do pieczenia?
— Nie.
— Do prania?
— Nie! Kacper! – Zezłościła się, żeby za parę sekund wybuchnąć niekontrolowanym śmiechem. – Nie o taki biały proszek mi chodziło... Bardziej nielegalny?
— Aaa, już wiem! Brokat! Z mikroplastikiem. Będziesz kogoś bombardowała na znak protestu? Karol mi ostatnio opowiadał, że jakaś typiara... a zresztą nieważne.
— Czyli jednak ma czas na pisanie... – zauważyła. Wychyliła się, zatoczyła łuk wokół swojego tragarza z przypadku, a kiedy całkowicie zagrodziła mu drogę, uaktywniła przeszywające spojrzenie. – Więc dlaczego do mnie się nie odzywa?
— To ile chcesz tych worków? – Wyminął najpierw jej pytanie, a później samą Julię, i ruszył nagle do przodu.
— Worków czego?
— B r o k a t u.
— Czy ty coś brałeś?!
— To samo pytanie mógłbym zadać tobie, Warszawska.
Obydwoje przystanęli. Spojrzeli po sobie i unieśli wymownie brwi.
— Tu masz adres kamienicy – Wcisnęła mu w rękę zagryzmoloną kartkę. – Wejdź w bramę, przejdź przez dziedziniec i w tunelu będzie stół z tym gównem. Weź dziesięć deko.
— HAHAHA! – Parsknął śmiechem, mało nie wypuszczając przy tym paczek. – Warszawska, dziesięć deko to ty sobie możesz Sopockiej w mięsnym kupić.
— Za dużo?
— To zależy, czy chcesz wytruć siebie i pół ulicy – Zamyślił się i zmierzył ją wzrokiem, jakby sprawdzał, czy faktycznie byłaby do tego zdolna. – Wezmę ci dychę... Dziesięć działek – wyjaśnił po chwili. – Dziesięć gramów czyli – dodał ku wciąż zdezorientowanej minie Julii.
— Okej... Oddam ci w przyszłym miesiącu.
— Nie kłopocz się, Warszawska – zadrwił. – Powiem Karolowi, że jesteś uzależniona i nie będzie chciał cię znać. A to jest warte każdych pieniędzy – Uśmiechnął się półgębkiem i przyspieszył kroku.
— Doprawdy?
— To mój brat, znam go – wypowiedział bardziej w stronę paczek niż Julii. – Kocha snowboard nawet bardziej niż mnie i zapewniam cię, że po tym całym syfie, który przeszedł, nie zaryzykuje jakichkolwiek kontaktów z narkomanką.
— Żebym ja nią jeszcze była... – prychnęła. – Wymyśl dla mnie jakieś bardziej dopasowane obelgi, Kacpuś.
Znalazłszy się o krok od ich domów, zrobił krótki przystanek na śmiech, wymachując przy tym kartką, którą otrzymał chwilę wcześniej.
— Bardziej dopasowane obelgi? Juluś, to nie ja proszę ludzi o NIELEGALNY BIAŁY PROSZEK – odparł z drwiną w każdej literze. – Tylko się nie przekręć za szybko, bo wtedy Karol nie zdąży cię znienawidzić.
— Osiemnasta, Kacpuś! – Po przejęciu paczek, pożegnała go jadowitym uśmiechem i skupiła się na obcych przed swoim domem. – O co chodzi?
— Dzień dobry, pani Julianno. Nazywam się Jan Majmurek – przedstawił się łysy mężczyzna w garniturze. – Jestem agentem nieruchomości z Czarnecki Development Sp. z o.o. – Przekazał wizytówkę, jakby ten minimalistyczny tekturowy świstek miał skłonić Julię do natychmiastowej akceptacji wszystkich jego działań. – Chciałbym zrobić kilka zdjęć wnętrz. Jest ze mną pani Zosia, która pomoże mi przygotować pomieszczenia – Wskazał na przemile uśmiechającą się kobietę. Miała całą torbę akcesoriów do sprzątania.
— Ale po co?
— Pani Oliwia wystawiła tę nieruchomość na sprzedaż. Mam tutaj wszystkie pełnomocnictwa – Sięgnął do aktówki, pogmerał w niej, a po chwili wymierzył w Julię dokumentami. – Proszę.
— Przecież ja tu mieszkam! – Wybałuszyła oczy.
— Ależ proszę się nie przejmować! Szukanie odpowiedniego nabywcy trochę potrwa. Ma pani jeszcze co najmniej trzy miesiące. To szmat czasu!
— Ona chyba sobie kpi! – fuknęła na całą ulicę.
— To możemy wejść? – zapytał nieco przestraszony. – Dostarczono nam co prawda klucze, ale chciałbym to zrobić w porozumieniu z panią, pani Julianno. Bo przyznaję, że trochę nam to zajmie.
— O dziewiętnastej trzydzieści! Wtedy proszę przyjść! – wykrzyknęła, znikając za drzwiami.
Zignorowała szaleńczą radość Żelka. Zamiast wynagrodzić mu czas spędzony w samotności chociaż rybnym herbatnikiem, z niemocy osunęła się na dół. Choć szczekał i tarzał się obok po podłodze, nie reagowała. Tylko chwyciła za telefon i wykonała serię połączeń, z których każde zakończyło się słowami: „abonent tymczasowo niedostępny".
— Oliwia, ja ci tego domu nie wybaczę – wycedziła przez zęby i pobiegła na górę, do swojego pokoju.
Tam, wyjęła z plecaka książki, a włożyła do niego najbardziej wartościowe rzeczy, jakie tylko udało jej się zmieścić, wliczając w to: biżuterię mamy, książkę do francuskiego z zapiskami taty, pluszowego ślimaka od Pawła, album ze zdjęciami, laptopa, milion kabli, dokumenty, ostatnie ubrania i ostatnie pieniądze.
Z tak zapakowanym plecakiem wytoczyła się na korytarz. W milczeniu minęła sypialnię, nad którą jeszcze rankiem wzruszała się niemal do łez i zajrzała do tej Wiktorii. Wyremontowanej, pięknej i nadal pustej.
Przysiadła na łóżku, pogładziła satynowy materiał kapy i łypnęła od niechcenia po wnętrzu. Na prawo nadzieja, na lewo beznadzieja, na dole zakwasy, na górze ból szyi, a przed nią zdjęcie z siostrą i zarazem powód do łez. Wszystko to, pokolorowane na morelowo, cuchnęło farbą i samotnością.
— Kto w tych czasach pisze listy? – zapytała, zatrzymawszy wzrok na pomiętej kopercie. – A może by tak? – Zaczepiła palcami o rozerwane skrzydełko i nagle, będąc już tak blisko ozdobnej papeterii, zatrzymała się. – Nie... Nie, Julia – Surowym tonem przywołała się do porządku. – Tak nie można.
Zamiast przetrzepać zawartość koperty, wstała z łóżka i skupiła się na komodzie, skąd, po krótkich przeszpiegach, bez żadnych wyrzutów sumienia, capnęła skąpy kawałek materiału.
— Eh, co ja robię z moim życiem, Żelisław... Żelisław?! Żelisław, gdzie ty jesteś?!
Przestraszona, że pies, który nie odstępował jej na krok, teraz został sam na dole, a na dodatek przez ostatnie minuty ani nie zaszczekał, ani nie zawarczał, ani nawet nie zawył z tęsknoty, z ciężkim sercem zbiegła na dół i namierzyła wzrokiem samojeda.
Na dźwięk kroków Julii podniósł się lekko, jednym okiem zarejestrował jej obecność, po czym wrócił do swojej poprzedniej pozycji, w której to, leżąc na kanapie, umierał w męczarniach z niedoboru ciastek.
— Oj, Żelisław. Wiem, wiem... gdybyś nie był tylko słodkim pieskiem, rezerwowałbyś już lot do Włoch. Ale na razie, muszę wystarczyć ci ja... – Uśmiechnęła się ponuro. – Żelek, co powiesz na smaczka pokoju? – wyciągnęła z paczki herbatnika, na co on, ponuro mrucząc, wywinął oczami i odwrócił głowę w drugą stronę. – Okej, uparty futrzaku, położę tę malutką rybkę obok ciebie. Zobaczymy, kiedy wymiękniesz.
Julia zostawiła za sobą obrażonego samojeda i jego ciastkowe dramaty, by zająć się swoim. Takim, od którego zależało, czy w powietrzu, prócz psich herbatników, zapachnie słodką zemstą, czy też bolesną dla psychiki i ciała przegraną.
Udała się do stołu, gdzie, jednym ruchem ręki odsunęła wszystkie niepotrzebne rzeczy i, obok pomarańczowego pudełka od Strzeleckiego, ułożyła cały swój uknuty plan.
— Ten narcystyczny dewiant ma poranione ego po sylwestrze – Przeszła wzdłuż stołu. – Czekał tyle miesięcy, żeby mnie... dopaść – Wróciła na poprzednie miejsce. – A skoro teraz pojawiła się szansa, na bank nie będzie myślał racjonalnie – Przeszła znów. – A skoro nie będzie myślał racjonalnie, mój plan wyjdzie – Wróciła. – I tylko wtedy – westchnęła cicho i usiadła.
Przez kolejne kilkadziesiąt minut tkwiła przy stole, kiwając głową w rytm tykania zegara, podświetlając co rusz ekran telefonu i nasłuchując, z czujnością nawet większą niż ta Żelka, odgłosów za drzwiami. Było cicho i spokojnie.
Aż do osiemnastej.
Wtedy to, zgodnie z umową, Kacper dostarczył Julii przesyłkę, co też było równoznaczne z wejściem w ostatnią fazę przygotowań. Tę decydującą, której od początku się bała.
Nie zwlekając już dłużej, wykonała błyskawiczny skan pomieszczenia i, upewniwszy się że, tak jak przez ostatni miesiąc, nikt nie czaił się w kącie, szybkim, nieco zażenowanym ruchem wsunęła ręce pod swoją spódnicę.
— Nie, nie, czekaj, Julia – powstrzymała się sama, gdy raptem utkwiła spojrzenie we flakonie perfum. – Jak można pomylić wiśnię z jaśminem? Albo ten narkoman tak bardzo nie rozróżnia zapachów... Albo ma już osłabiony węch! – wykrzyczała z nadzieją.
Odpuściła swój pierwotny plan i zamiast uwiarygodnić całą tę zasadzkę swoją bielizną, sięgnęła po tą pożyczoną od Wiktorii. Czarne, koronkowe majtki wypryskała „jaśminem, który tylko potęgował pożądanie", po czym odłożyła je na krzesło do wyschnięcia.
— Żelek, błagam, nie patrz tak na mnie – powiedziała, napotkawszy jego oceniający psi wzrok. – Nietypowe problemy wymagają nietypowych rozwiązań... A te majtki mają tylko uwiarygodnić... to – Pomachała papierowym workiem, po czym ostrożnie wypakowała z niego kokainę.
Rozłożyła wszystkie działki na stole i przyjrzała się z bliska sypkiej zawartości. Wyglądała drogo i niebezpiecznie. Ale równocześnie była także szansą na upragnioną zemstę.
— Jeśli tym go nie załatwię, to nie nazywam się Warszawska – oświadczyła wojowniczo i z narkotyków przeniosła wzrok na pomarańczowe pudełko.
Jeszcze rankiem ten karton jedwabnymi nićmi utkał Julii kłopot w postaci Strzeleckiego. Był cierpieniem, źródłem nieprzepracowanych traum i jej prywatną puszką Pandory.
Teraz otworzyła go ponownie. Tym razem z zapowiedzią triumfu na twarzy.
Strach i niepokój na samym dnie, zakryła dilerkami, a cichutki głosik bezradności, zagłuszyła ich szelestem.
— Jeszcze tylko majtki... – Schyliła się po bieliznę. Jednak na krześle obok nie zobaczyła niczego, poza białym kłaczkiem sierści. – Żelek! Co ty zrobiłeś?! – Z krzykiem na ustach zajrzała do psiego legowiska ale, na widok mokrych majtek, wszystkie dalsze reprymendy uleciały jej z głowy. Milczała przez chwilę, a potem tylko roześmiała się gromko, wprawiając samojeda w jeszcze większe osłupienie.
W dużo lepszym nastroju wpakowała bieliznę do pudełka i zamknęła wieko tak, jak planowała w najbliższej przyszłości Strzeleckiego. Szybko i bezwzględnie.
— I karteczka... – Pochyliła się z długopisem nad różowym świstkiem papieru i zmarszczyła czoło w zamyśleniu. – Zmiana planów, kotku. Będę u Czarneckich na imprezie. Zostawiłam ci coś na drogę! – podyktowała sobie na głos.
Kiedy skończyła z pierwszą kartką i położyła ją na pudełku, skupiła się na drugiej. Pisała, kreśliła i znów pisała. Dopóki nie zapełniła całej i pośpiesznym ruchem nie zwinęła jej do kieszeni plecaka.
— Żelek, chcesz iść na spacer?
Wisła w blasku późnego popołudnia lśniła niczym szmaragd. Swoim lustrem, od dzikich praskich brzegów, aż po lewobrzeżną promenadę, oprószonym złotem słońca i mąconym przez zapalonych wodniaków, tworzyła grę świetlnych refleksów, którą hipnotyzowała wszystkich na wodzie i na lądzie.
W takich okolicznościach, kiedy konturów nabierały, nie smutne tabelki w excelu, a piękno przyrody, spacerowicze na moment zwalniali. Obsiadali leżaki, kamienne ławki i hamaki. Rozkoszując się swoimi zimnymi lemoniadami, wystawiali twarze do słońca. I do obiektywów, ponieważ o tak pięknym czerwcowym dniu musiał dowiedzieć się absolutnie każdy. A przede wszystkim ten, dla którego słońce nie wzeszło.
Julia, znalazłszy się u szczytu schodów, spojrzała przed siebie, na Bulwary i tylko westchnęła. Miała bowiem u stóp prawdziwą trzypasmówkę szczęścia. Uśmiechy płynęły wodą, maszerowały betonowymi dywanami i mknęły ścieżkami rowerowymi, prezentując, jak na pokazie mody, mozaikę kolekcji specjalnie dobranych na piątkowy lans.
Wszyscy poruszali się do przodu. Julia zaś stała w miejscu i tylko to oglądała. Pogodzona z losem, dla lepszego widoku przysiadła wraz z Żelkiem na górnych schodkach, nieopodal Syrenki. Tam słońce nie docierało.
Ale natręci z mikrofonami już tak.
— Cześć, czy możesz mi powiedzieć, czego słuchasz? – zaczepił Julię płomiennorudy mężczyzna.
— Podcastu – skłamała, wyciągnąwszy z ucha jedną słuchawkę. – „Jak być asertywną i nie odpowiadać na debilne pytania."
— Dzięki!
— Przepraszam, co masz na sobie dzisiaj? – Tym razem swoim wścibstwem zaatakowała ją blondynka.
— Hiszpanka jest z „Nie Bierz Paczek Od Nieznajomych", a spódnica z „Nie Wsiadaj Z Nimi Do Auta" – odpowiedziała, nie wysilając się przy tym na choć pół udawanego uśmiechu.
— Aha – wyjąkała i odeszła.
— Zostało mi ostatnie pięć dych, Żelek... To jak dwie i pół paczki twoich smaczków. Nie wiem, co my zrobimy.
Wzięła głęboki oddech i wypuściła ze świstem powietrze. Na tyle głośno, by przez ułamek sekundy nie słyszeć ani swojej pustki, ani pogodnych rechotów, które niósł za sobą ciepły letni wiatr.
— Dzień dobry, zbieram na pomoc dla osób w kryzysie psychicznym – zagadnął miły głosik.
JULIANNIE ZOSTAŁO JESZCZE 40 ZŁOTYCH.
— Cześć, chciałabyś zaadoptować morświna? – zapytał następny.
MINUS JESZCZE DYCHA.
— Hej, chciałabyś wesprzeć dziko żyjące pszczoły? – I jeszcze następny.
MINUS JESZCZE DYCHA.
— Dobry wieczór, czy zechciałaby pani... – I jeszcze następny.
MINUS JESZCZE DYCHA.
— Zbieram na poprawę życia nadwiślańskich fok!
— Mam ostatnią dychę – wymamrotała niechętnie, po czym oparła na swoim ramieniu dłoń z banknotem. Jednak, kiedy żadna puszka nie zadzwoniła monetami, odwróciła się z zaciekawieniem. – A to ty... – Objęła wzrokiem znajomego mężczyznę. – Zdrajca, jakich mało.
— Tak właściwie to Oskar – przedstawił się amator całkiem przypadkowych fotografii.
Niespełna rok temu prezentował się jak każdy inny umęczony mały przedsiębiorca. Teraz porzucił fartuch nadwiślańskiej kawiarenki na rzecz dobrze skrojonego garnituru i stał się bogatszą wersją samego siebie. Zadbał też o formę, o czarną trwałą na głowie, o botoks na czterdziestoletnim czole i o uśmiech, który oślepiał z kilometra.
— Chcesz donieść szmatławcom o moich finansach? – zapytała z bojowym nastawieniem. – Muszę cię zmartwić. Jestem produktem social mediów, który już dawno się przeterminował. Nikt ci już za nic nie zapłaci.
— Chodź na bajaderki – zaproponował wesoło. – Albo na cokolwiek innego z karty mojej restauracji... na tej oto barce – Spojrzał z dumą przez ramię.
— Masz restaurację na barce? – Zaciekawiona zwróciła twarz ku mężczyźnie, który dorobił się na jej nieszczęściu. – No, no! – Pokiwała głową z uznaniem. – Wygląda jak całkiem dobrze zainwestowane pieniądze za zdjęcia.
Barka prezentowała się imponująco. Cała wykonana z drewna, emanowała ciepłem i naturalnym pięknem. Jej wysoka, przystosowana do restauracyjnej działalności, bryła kołysała się delikatnie na falach, a duże okna rozlokowane na dwóch piętrach migotały słonecznym blaskiem przy każdym najmniejszym ruchu wody.
— No chodź, bajaderko! Wiem, że zachowałem się jak ostatni debil – przyznał ze smutno zwieszoną głową. – Dlatego możesz jeść tutaj, ile chcesz, do końca życia. Zapraszam!
Julia zaniemówiła już od wejścia. Bowiem oprócz gwaru dobrze prosperującego biznesu, przywitało ich stylowe, okraszone naturalnymi materiałami wnętrze, gdzie nowoczesność mieszała się z klasycznym, kolonialnym designem.
W sercu tej klimatycznej restauracji, od sufitu po pokład wykończonej teakiem birmańskim, znajdowało się szesnaście prostokątnych stolików z grubymi mahoniowymi blatami, a przy każdym z nich po dwa pikowane siedziska z barwionej na czarno skóry. Wszystko to, ustawione w dwóch rzędach, od dziobu barki aż po rufę, oświetlało miękkie, nastrojowe światło z lamp zawieszonych na grubych łańcuchach.
— Pięknie, prawda? – zagaił, mało nie puchnąc z dumy. – Dzięki tobie i tym zdjęciom spełniłem swoje marzenie!
— Wolałam budę z bajaderkami. Przynajmniej miał kto mi je kupować – zażartowała gorzko. – Zadzwonisz gdzieś dla mnie?
— Najpierw jedzenie – zarządził i nawiązał kontakt wzrokowy ze smukłą brunetką za barem umiejscowionym na dziobie. – Ola, daj mi proszę kartę.
Po tym jak przejął jadłospis w skórzanej okładce, poprowadził Julię do jednego z ostatnich wolnych stolików. Z równie przepięknym widokiem na panoramę Warszawy, co pozostałe.
— Oskar... Wolałabym ci zapłacić – jęknęła pod wpływem doświadczeń z poranka. – Nie masz czegoś po terminie, ale wciąż dobrego, co i tak byś wyrzucił?
— Nie mam, siadaj. Potraktuj to jako zadośćuczynienie i po prostu wybierz coś z menu – odparł niegięty. – Albo ja to zrobię. Trzy... dwa... jeden... Jak chcesz – Wzruszył ramionami i przywołał do siebie kelnera. – Romek, będzie raz łosoś z grilla ze szparagami, raz bajgiel z burakiem, rukolą i kozim serem... Julia, jakieś nietolerancje?
— Na ludzi.
Oskar parsknął śmiechem, a Romek zaraz za nim.
— Czyli pokarmowych brak... Do tego, proszę, podaj nam jeszcze czeburek z jajkiem i szczypiorkiem – kontynuował zamówienie. – A i na początek dwa razy espresso. Dzięki!
— I pustą miskę – szepnęła Julia. – Dla psa.
— I pustą miskę! – powtórzył po szefowemu Oskar. – Julia, jak ci posmakuje, wpadaj kiedy tylko zechcesz.
— Zbankrutujesz.
— Tak dużo jesz? – zapytał przerażony.
— Na tak mało mnie stać.
— Straciłaś pieniądze?
— Wciąż identyfikuję się jako milionerka – oświadczyła i uchyliła się przed kolejnymi pytaniami w lewo i w dół, do Żelka. – Muszę dać mu kolację.
Oskar zaparł się jedną ręką o stół i także wykonał skłon.
— I będziesz tak wisiała przez najbliższą godzinę?
— Nie męcz mnie. Po prostu sama Julianna nie jest już tak atrakcyjna jak z włoskim top sportowcem, który wie, co powiedzieć i kiedy się uśmiechnąć – wyznała, gdy wróciła do stołu i popatrzyła na Oskara. Wielkie pytajniki w jego źrenicach nie zmalały ani trochę. Co więcej, spojrzeniem wywarł na niej taką presję, że nagle poczuła się zobowiązana, by jeśli nie pieniędzmi, to za tę całą górę jedzenia zapłacić mu chociaż prawdą. – Albo z całkiem niebrzydkim rodzeństwem, które urodziło się by błyszczeć – ciągnęła ze smutkiem. – Zostały mi tylko współprace na kremy, które i tak nie działają, i na stroje kąpielowe. No szanujmy się. Aż tak nisko nie upadnę, choćbym miała mieszkać pod mostem.
— A może powinnaś być częściej obecna w Internecie? – olśniło go po przejęciu zamówienia od kelnera. – Tak jak moja modna miejscówka na barce...
— Co masz na myśli? – zapytała, wlewając filiżankę espresso do szklanki w połowie zapełnionej wodą.
— Mogłaś powiedzieć, że chcesz americano! – Westchnął z udawanym wyrzutem.
— Mogłeś zapytać.
— Chodzi mi o to, że może jakbyś nagrywała więcej filmików, miałabyś lepsze propozycje współprac.
— Była też na stroje do ćwiczeń – wspomniała i sięgnąwszy po bajgla z pieczonym burakiem, już pierwszym kęsem próbowała zagryźć całą swoją odrazę do sportu oraz poliestrowych topów.
— O, to chyba brzmi dobrze.
Julia na te słowa nabrała w usta powietrza. Dłońmi jak kurtyną zasłoniła swoją znudzoną twarz i zastygła w tej pozycji przez dłuższą chwilę, budując napięcie.
— Hejka, kochany! – Energicznie opuściła ręce. – Spędź ze mną bardzo aktywny dzień! Wstałam dzisiaj o dziesiątej, zjadłam batatowe brioszki z szarpaną wieprzowiną i bio pikle w bio panierce, które z samego rana z mojego prywatnego ogrodu zebrała i przygotowała moja prywatna kucharka – ciągnęła, szyderczo przeciągając każdą samogłoskę. – Później poszłam na pilates, bo jak to mówią fitnesiary: nie ma to jak pokatować się z samego rana dla kontentu. Przy okazji z moim kodem: BEZNADZIEJA macie minus 10% zniżki na wszystkie zestawy do katowania się z rana dla kontentu. Później...
— Dobra, już dobra, Julia – Ze śmiechem uciął jej przydługi monolog. – Załapałem. Nienawidzisz... wszystkiego? Nie rozumiem tylko, jak możesz być z tym całym Ferro. To znaczy, nie zrozum mnie źle. Ale zastanawiam się, jak wam to działa.
— Nie działa.
— Nie jesteście już razem?
— Nigdy nie byliśmy – sprostowała niechętnie i dzióbnęła łososia. – Nie wszystko, na co patrzysz w Internecie jest prawdziwe.
— A ten pies? – Skinął na samojeda.
— On akurat jest prawdziwy i zjada prawdziwą górę żarcia. To Żelek – Pogłaskała go czule. – Należy do Karola.
— Poczekaj, poczekaj. Więc nigdy nie byliście razem i masz pod opieką jego psa?
— No tak w skrócie. Dlatego nie wyrabiam finansowo.
— A rodzina? Dziadek?
— Nie mogę mu powiedzieć o psie.
— A samochody? – wyskoczył z kolejnym pomysłem, na co Julia tylko uśmiechnęła się pod nosem. – Może sprzedasz jakieś Audi albo Ferrari?
— Oficjalnie należą do Pawła. Mogę na nie tylko popatrzeć.
— A torebki, zegarki? – Z zaangażowaniem szukał dalej. – Na pewno masz coś, co jest dużo warte i pozwoli ci przeżyć.
— Honor – odpowiedziała pewnie. – Mam swój honor. Podobnie, jak mieszkańcy Konstancina, którzy dalej utrzymują tam wille, mimo że ich prywatne korty toną w sosnowych igłach.
— Nie współpracujesz, Julia. Gdzie ty z tym twoim honorem zajdziesz, co? – Pokręcił bezradnie głową i obrócił się w stronę wejścia. – Na całe szczęście zaraz wpadnie tu mój chłopak i może coś razem wymyślimy. Gabryś jest psychoterapeutą, ma swój gabinet na Żoliborzu i zazwyczaj kosi kasę na takich jak ty... Ale tym razem...
— Tym razem... to ja będę się zbierać – zapowiedziała i zaraz poderwała się z krzesła. Bo myśl, że jakiś obcy człowiek będzie chciał grzebać w jej nienawiści, doczepiała do jej trampków wyczynowe wrotki.
— Nie chcesz z nim porozmawiać?
— Nie, muszę już iść.
— Co zamierzasz?
— Nie wiem. Najwyżej skontaktuję się z babcią z Francji – wymyśliła na poczekaniu. – Proszę, zadzwoń pod ten numer za dziesięć minut. To bardzo ważne! Tu masz kartkę, co powiedzieć. Aa jeszcze jedno... Zapakujesz mi to na wynos?
— To i jeszcze więcej. Może dalej będziesz smutna, ale przynajmniej najedzona.
Obładowana torbami wyszła z barki i rozejrzała się po okolicy. Bulwary, zapełnione ludźmi i kolorowymi trunkami, rozświetliły się tysiącem historii, z których ta Julianny zdawała się być najciemniejsza.
— Oj, Żelek... Gdzie my z tym pójdziemy? Boję się wracać do domu... – Przysiadła na swoim, już ulubionym schodku. Przytuliła się lekko do samojeda i załkała mu w futro. – Jak napisać na Instagramie, że nie mamy gdzie mieszkać, ani za co mieszkać? – posłała pytanie ku bulwarom, gdzie strumień smartfonowych zimnych świateł ścigał się zażarcie z rzeką. – O mam! Potrzebuję jakiegoś dobrego, sprawdzonego dewelopera. Ktoś, coś? – napisała na relacji i szybko wygasiła ekran. Bo zamiast odpowiedzi, dostała tylko nowe zdjęcie Karola. – Mam już tego dość. Zadzwonię do niego ostatni raz, Żelisław. I albo twój pan to odbierze, albo...
Już po pierwszym sygnale wybrzmiało jędzowate westchnienie.
— Pronto – odezwał się kobiecy głos.
— Yyy... – wydusiła tylko. Zaskoczona odsunęła smartfon od ucha i spojrzała na numer. Zgadzała się każda z dziewięciu cyferek, oprócz rozmówcy. – Yyy... Mogłabym prosić o przekazanie telefonu Karolowi?
— Jest teraz zajęty.
— Aha... zajęty... A czym? – mruknęła cicho, sama nie będąc pewną, czy chce usłyszeć odpowiedź.
— Ma sesję zdjęciową – odpowiedziała z pretensją, że ktoś ośmielił się nią o to wypytywać. – Julianno... Naprawdę fajnie, że zadzwoniłaś, ale nie rób tego więcej. Nie utrudniaj Karolowi powrotu do snowboardu jeszcze bardziej. I tak ma fatalny PR, że cię zostawił.
Połączenie dobiegło końca. Ale nie tylko ono. Po okładaniu przykrymi słowami prosto w splot słoneczny, pękło coś jeszcze.
— Żelek, może i ja pasuję do jego ramion doskonale – wyrzuciła pociągając nosem. – Ale nie ma go t u t a j. Nie jest ze mną, tylko z n i ą – podsumowała gorzko i mimowolnie zerknęła na zegarek. Dwudziesta zbliżała się nieubłaganie. – Jeśli mój plan nie wyjdzie, wrócimy do domu... Może jakoś to przeżyję – mruknęła, sama nie dając temu wiary. – 19:59. Jeszcze minuta.
— A ty nie miałaś być u nas? – zagadnął człowiek, który dla Warszawskiej zarobił nawet bliznę na łuku brwiowym.
Adam na powitanie pogłaskał i Żelka, i Julię po głowie, po czym zszedł jeszcze kilka schodów w dół i odwrócił się, by mieć ich naprzeciwko.
— Miałam – Podciągnęła do siebie nogi i otuliła się ramionami. Bo nic więcej nie mogła już zrobić. – Tak samo jak ty, Adaś.
— Ja tu z ogłoszenia, droga pani – zakomunikował wesoło. – Widziałem, czytałem. Naprawdę, Żuliet, idzie się domyślić, o co biega. Ale mogłaś po prostu napisać mi wiadomość prywatną.
— Jak mnie tu znalazłeś? – zapytała i spojrzała badawczo na jego strój. Ze splątanymi włosami i niedopiętą koszulą wyglądał jak wyrwany prosto z imprezowych przygotowań, a mimo to wciąż prezentował się o wiele lepiej niż wyszykowana Julia.
— Wiesz, gdzie to się robi, prawda? – ciągnął dalej swoje. – Wybierasz ze spisu swojego najlepszego przyjaciela Adasia i wyznajesz mu, czego pragniesz! To nie jest takie trudne i wierzę, Żuliet, że z czasem to ogarniesz – zaśmiał się pod nosem.
— Adam!
— To moje imię! Zgadza się! A wracając do dobrego i sprawdzonego dewelopera, to wydaję mi się, że... moglibyśmy wykroić u siebie jakiś pokoik dla tak wartościowej influ. No i dla tego słodziaka!
— Czarnecki do jasnej cholery, zadałam ci pytanie! Nie pisałam przecież, że siedzę nad Wisłą. Jestem aż tak przewidywalna?
Otworzył buzię, ale nic nie odpowiedział, bo całą swoją uwagę skupił raptem na brzęczącym telefonie. Grad powiadomień raz za razem podświetlał jego konsternację na odcień zimnej bieli.
— O c h o l e r a! – krzyknął z przerażeniem w oczach. – Psy, dosłownie chwilę temu, zgarnęły Strzałkę!
— Jednak nie jestem przewidywalna. Uff.
— Za prochy! Spod twojego domu!
— Tak! – wyszeptała i zacisnęła dłonie w pięści na znak zwycięstwa. – Tak!
Wstała energicznie ze schodów i na własne oczy przyjrzała się wiadomości w telefonie Adama.
— Ale że tyle? – Zatkał dłonią usta. – Co za idiota! Przecież przez to może pójść siedzieć! Weronika napisała, że podobno jakiś łysy w okolicy zagonił... Tylko, czemu Filip był pod twoim domem? Możesz mi to wytłumaczyć?
— TAK! TAK! TAK! – wrzasnęła na cały głos. Nie hamowała się już więcej przy Adamie. Eksplodowała dziką, niepowstrzymaną radością. Podskakiwała, płakała i śmiała się na zmianę, tak by dowiedzieli się o tym wszyscy w promieniu kilometra. A może i nawet sam Strzelecki.
— Co się z tobą dzieje, Żuliet? Co jest takie zabawne? Brałaś coś?
Poza Czarneckiego ewidentnie domagała się wyjaśnień. Przyglądał się Julii, marszcząc brwi, rozdziawiając buzię i rozkładając ręce, czego sprawczyni całego zamieszania nie omieszkała nie wykorzystać. W dłoń wcisnęła mu smycz Żelka, po czym ekstatycznie zaprezentowała Powiślu swoje wariacje ruchów flamenco. Bo w tym jednym momencie nie widziała na świecie nic, poza swoją radością.
— Jednak te podcasty motywacyjne nie były takie złe – wydusiła w spazmach śmiechu.
— O czym ty mówisz? Z czego się cieszymy? – zapytał, kiedy niekontrolowany chichot udzielił się i jemu. Złapał Julię za przedramiona, swoje szeroko otwarte usta zbliżył do jej uśmiechu i w takiej pozycji oczekiwał na choć słowo wyjaśnienia.
— WYGRAŁAM! – huknęła z dumą, która przepełniała całe jej ciało. – Pierwszy raz w życiu naprawdę wygrałam i będę jechać na tym zwycięstwie do sześćdziesiątki!
— CO TY WYGRAŁAŚ?
Julia zastygła z rozchyloną buzią. Raptem wszystkie słowa, które miała na koniuszku języka, okazały się być zbyt małe, liche i niewystarczające, by opisać choć ułamek jej szczęścia.
Dlatego z tym językiem rzuciła się na Adama, całując go tak euforycznie, intensywnie i władczo, jak nikogo wcześniej.
— Siebie. Wygrałam siebie.
— Co tu się...? – wyjąkał, gdy odzyskał wreszcie kontrolę nad swoimi wargami. Szybko starł z nich rękawem pozostałości błyszczyka, ale oszołomienia nie potrafił. Odchrząknął, rozejrzał się na boki, po czym znów wlepił wzrok w Julię. Nie mniej rozbawioną niż przed pocałunkiem. – Karol dzwoni – Dla rozproszenia uwagi, swojej albo jej, skinął na brzęczący smartfon. – Nie odbierzesz?
— A po co?
— Przecież od miesiąca czekasz na ten telefon...
— Przestałam – Z uśmiechem odrzuciła połączenie. – To jedziemy na tę imprezę czy nie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro