Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

W maju ślub...


— Gdzie ty byłaś dwa dni? – zapytał Paweł, gdy Julia wbiegła niespodziewanie do domu. Zdumienie odwróciło jego uwagę od zapinania guzików śnieżnobiałej koszuli, od malującej się na twarzy złości, a nawet od oddechu. Bo na chwilę go zatkało.

— Zwiedzałam. Głównie dworce i poczekalnie.

Julia wyminęła brata i skupiła się na zastawionym przekąskami stole. Były na nim sushi, kanapeczki koktajlowe, mini croissanty i jeszcze twarz Pawła, która odbijała się w szkle.

— Możesz jaśniej?

— Z gotówką nie mogłam kupić biletu przez apkę – mówiła i nakładała na talerz wszystkiego po trochu. – A przez to, że musiałam stać w kolejce do kasy, nie zdążyłam na pociąg. Czekałam więc na kolejny – opóźniony o 120 minut. Później, gdy przyjechał, maszynista zdecydował się na objazd przez Częstochowę, bo tory od Krakowa były zablokowane. Za co PKP dało mi na pocieszenie trzy darmowe lury... I kiedy myślałam już, że dotrę w spokoju do Warszawy, zepsuł się pociąg. W zastępstwie przyjechał taki z klamkami, więc przed wysiadką na Centralnej strategicznie puściłam przodem jakiegoś dresa. Myślałam, hej, wygląda na silnego, na pewno sobie poradzi. Cóż... Koniec końców to ja mu otworzyłam te drzwi – dodała na koniec, obrzucając spojrzeniem Pawła i jego słaby entuzjazm, na który nawet nie mogła dzisiaj ponarzekać.

— Skąd ty miałaś gotówkę? – zapytał nagle.

— Ukradłam.

— Ile mam mu przelać?

— Trzysta.

Westchnął ciężko.

— Chcę, żebyś wiedziała, że po ślubie nic się nie zmieni – Zrobił pauzę i wziął głęboki wdech. – To będzie nadal twój dom. A my dalej będziemy twoją nienormalną rodziną. Tyle, że trochę większą.

— Więcej niż trochę – wydukała ponuro i opadła na kanapę. – Mamy jeszcze czas. Żeby uciec. Do Barcelony – Pomasowała kark. – Moja szyja!

— Zbyt wyczynowo jeździsz polskimi kolejami – stwierdził ze słabym uśmiechem. – Mieszko przyjdzie później, to cię naprawi.

— Ten twój fizoterapeuta? Zresztą, nieważne! Wytrzymam ból, a nawet twoje towarzystwo – zapowiedziała. – Olej ten ślub! Jeszcze zdąż... – urwała w pół słowa i wlepiła wzrok w ekran. – Co to jest? Rozbito gang narkotykowy? Dyrektor kreatywny La Rivestire zginął w swoim domu podczas policyjnej akcji. Jego brat trafił do szpitala w stanie ciężkim. Widziałeś to?

— Trzeba było nie owijać mi gabinetu tym szajsowym brokatowym papierem.

— Serio?

— Tylko im nie współczuj. Wiedzieli, na co się piszą. Wiedzieli też, że kiedyś przestaną być potrzebni – odpowiedział nad wyraz spokojny, a nawet senny.

— To Balawajder?

— Potrzebowała jakiejś grubej akcji do statystyk – odparł, ziewając. – Od wczoraj policja jest szczęśliwa, media są szczęśliwe, a La Rivestire jest wolne. Przynajmniej od narkotyków... Teraz wszystko, zgodnie z planem, przeniesie się na Cypr.

Julia błyskawicznie zerwała się z kanapy i stanęła bliżej Pawła. Liczyła, że wywrze presję tak wielką, że brat bez oporów uraczy ją najdrobniejszymi szczegółami.

— Na górze masz sukienki – powiedział tylko i spojrzał na zegarek. – Lepiej się pośpiesz. Do ślubu zostały cztery godziny.

— Paweł, zadbałeś nawet o sukienki? Jest gorzej niż myślałam. Już wiem! Papier, kamień i nożyce. Do trzech! Jeśli wygram, to uciekamy.

— Nie wygrasz – rzucił, szybko gasząc jej entuzjazm. – W pierwszej rundzie zawsze dajesz kamień, licząc że wybiorę nożyce. W drugiej znowu daję papier, ty nożyce. W trzeciej mamy remis...

— Papierowy remis.

— Dlatego w czwartej twoje nożyce zostają pokonane przez mój kamień. Gratuluję przegranej.

Posłał siostrze wątły uśmieszek, a potem skupił się na swoim lustrzanym odbiciu. Przyglądał mężczyźnie w jedwabnej koszuli i garniturowych spodniach, jakby widział go pierwszy raz w życiu.

— Moja przegrana to nic w porównaniu z twoją przegraną... Co się stało z Pawłem, który co tydzień spędzał noc gdzieindziej, nigdy nie chciał się żenić i przezywał mnie od odklejeńców?! Jak ty zmiękłeś!

Ziewając, wyminął Julię i złapał za spinki do mankietów.

— Moja wymarzona siostra właśnie teraz powinna mierzyć sukienki – powiedział, nasączając ironią każdą głoskę.

— Doprawdy?

— Widziałaś ją gdzieś?! – Wyciągnął szyję i rozejrzał się po wnętrzu. – Zrobiłaby wszystko, żeby dzień mojego ślubu był najszczęśliwszym dniem w moim życiu. Oh, jakie szczęście, że ją mam. Prawda? Kurde! – krzyknął na widok wymykających mu się z rąk spinek. – Widzisz je gdzieś?

— Mam, Mam! „P" i „V"? – spytała, pochwyciwszy w dłoń srebrne litery.

— Prezent od babci – Ze smutną miną podsunął siostrze mankiety. – Pomożesz?

— Jak nie będziesz się tak trząsł...

— Dzień dobry, kochani! Paweł, prostuj się! – krzyknął u progu energiczny męski głos. – Dzień dobry, dzień dobry! – Przybysz otworzył drzwi na oścież i, nie czekając na zaproszenie, wtargnął do domu Warszawskich jak do siebie.

Elegancki kruczoczarny mężczyzna o piwnych oczach i wyprostowanej jak struna sylwetce zatrzymał się dopiero przy wyspie kuchennej. Chwycił za jedną z wystawionych filiżanek, zawisł nad ekspresem do kawy i pełnym skupieniu zastanawiał się, czy zadowoli go zwykłe Americano, czy może lepiej od razu skręcić w stronę barku.

— Mieszko! – zawołała Julia. – Rozmasujesz mi kark?

— Mieszko! Wzorze abstynencji, propagatorze zdrowego odżywiania, czy ty piłeś?

— Moje imię padło stanowczo za dużo razy. Świętowałem, okej? – odparł, lustrując zawartość ich lodówki. – Czyżbyście nie słyszeli radosnej nowiny?

— Radośniejszej niż mój ślub?

— Akurat twój ślub to tragedia... Niejaki Karol Ferro zaproponował mi dołączenie do swojego teamu – wyjawił ze skrywanym dotąd entuzjazmem. – Po weekendzie, moi drodzy, to ja wylatuję do Bergamo. B e r g a m o.

— To w całych Włoszech nie ma już fizjoterapeutów?

— Nie tak dobrych i wykształconych, jak ja – odpowiedział i ze swoją dumą, alkoholową krówką oraz filiżanką soku z ogórków rozsiadł się na kanapie. – Wiem, wiem. Zostawiam ciebie i te pół Warszawy, któremu zachciało się grać w tenisa, ale to moja szansa, żeby się rozwinąć... A jak Ferro odniesie sukces, to może nawet powiedzą o mnie w wiadomościach! Co prawda włoskich, ale...

— Wyjeżdżasz? – zapytała słabo Julia.

— A jak inaczej mam go przygotować do sezonu? Zdalnie?! No Warszawska... ACL mu się ładnie wygoiło i to jest najwyższa pora, żeby zintensyfikować plan treningowy. A jeśli Karol chce zawalczyć, nie będzie miał już czasu na wycieczki do Warszawy.

— To znaczy, że on tu nie wraca – Z niemocy przysiadła aż na kanapie obok Mieszka, a on poklepał ją niezręcznie po wierzchu dłoni. – Nigdy nie zamierzał tu wracać.

— A po co? – prychnął. – Wszystkie najważniejsze osoby będzie miał pod ręką. Trenera motorycznego, osteopatę, dietetyka... i oczywiście mnie – dodał z zarozumiale uniesionym podbródkiem. – Dobrze, że dałaś mu mój numer.

— Tak – potwierdziła z uśmiechem, pod którym krył się smutek, fałsz i nienawiść do uczynnej siebie z przeszłości. – Pójdę się przygotować.

— A kark?

— Poradzę sobie!

— Tak na przyszłość, Julianno... – Paweł zaczepił ją już u szczytu schodów. – Strzelaj w cudze kolana! Bo nikt cię przez życie nie poniesie.

Po godzinie, w której krople pod prysznicem przeplatały się z łzami, rozmyślanie nad sensem życia z ćwiczeniem najbardziej fotogenicznych uśmiechów, a wybór sukienki z możliwą odmową udziału w tym arcyważnym dniu, Julia zeszła po schodach. W sam środek psychologicznej dysputy na temat ślubnych przesądów.

— Nie, nie, Paweł. To właśnie rozsądni ludzie dmuchają na zimne – stwierdził Mieszko. – A skoro to ty zaprojektowałeś kieckę Oliwii, siłą rzeczy ją widziałeś!

— Widziałem tylko projekt – odpowiedział, motając się przed lustrem z muszką. – Poza tym, Oliwia ma kilka sukienek do wyboru. Nie musi decydować się akurat na tę z moich bazgrołów – Podał mu swój telefon ze zdjęciem sukni.

— Poczekaj, Warszawski – Pokiwał głową z niedowierzaniem. – Od kiedy ty rysujesz?

— Od studiów. Nudziłem się na prawie rzymskim – odparł, wzruszając ramionami. – A teraz do konkretów... Potrafisz zawiązać muszkę?

— Zawiążę ci to – zgłosiła się Julia. – Za warkocza francuskiego z kucykiem.

— Stoi. Wiedziałem, że pewnego dnia mi się przydasz – Skierował wzrok na zręczne palce siostry. – Pamiętaj – Położył ręce na jej ramionach, gdy skończyła. – Dzisiaj jesteśmy szczęśliwi. Dzisiaj się bawimy. Powtórz – powiedział pełen entuzjazmu.

— Dzisiaj jesteśmy szczęśliwi. Dzisiaj się bawimy. Powtórz – zasylabizowali chórem Julia, Mieszko i jeszcze Remek u wejścia.

— Ten to jak zwykle NIE W CZAS – Paweł powitał przyjaciela swoim zwyczajowym żartem, który przestał być śmieszny jakieś 577 żartów temu. – Dlaczego twój brat może przyjść punktualnie, a ty nie?

— Nie wiem, może jest adoptowany...

— Chyba wychowany. W przeciwieństwie do ciebie – odpowiedział z uśmiechem Mieszko. – Julia, chodź z tym karkiem do mnie. Też mam muszkę do zawiązania.

— Tak masuje, takie palce ma wyćwiczone, a muszki biedactwo nie potrafi zawiązać? – zapytał kpiąco Remek.

— Braciszku, tak ładnie dzisiaj wyglądamy. Naprawdę, chcesz to niszczyć?

— Masz rację, przełóżmy to na po weselu... Bez dla pana – Remigiusz przekazał Pawłowi gałązkę. – To do tej całej brustaszy.

— Nie bez, tylko lilak – wtrącił Mieszko, nie przerywając masażu ani na moment. – I nie do brustaszy, tylko do butonierki. Bu-to-nier-ki! – zasylabizował z wyższością.

— Jestem prawie pewien, że przeczytałeś to przed chwilą – wygłosił Remek, a Julia potaknęła dyskretnie na potwierdzenie.

— Nieruchomo tę czaszkę trzymaj, Warszawska – zganił ją Mieszko. – Ja się po prostu przygotowałem. Mówiłem ci, Paweł, że byłbym lepszym świadkiem. Nie słuchałeś.

— Dziękuję za BEZ! – odparł prześmiewczo Warszawski. – A to kto? Remigiuszu, kogo ty mi tu przyprowadziłeś? – Skinął głową na niziutkiego chłopca obok swojego przyjaciela. Przyklejony do nogi Remka, spozierał nieśmiało a to na Pawła, Julię i Mieszka, a to w podłogę. – Kim jesteś?

— Przecież to... ja. Mikołaj. Twój chrze...ś... Tato, pomóż!

— Chrześniak.

— Chciałbyś – prychnął Paweł. – Mój chrześniak był niższy. Jako pierwsze słowo powiedział „Pawlito", czym wku... wkurzył swoich starych i... niestety wymyślił mi ksywkę. Bardzo lubił samochody i kapibary – Zmrużył podejrzliwie oczy. – To na pewno ty?

— Urosłem aż pięć centymetrów! I dalej lubię samochody! I kapibary też.

— Powiedzmy, że ci wierzę – burknął pod nosem i odszedł na chwilę. – Zwierząt nie będziemy męczyć. Ale uszy twojego ojca już tak – Wrócił z zabawkowym autem i ustawił je przed chłopcem. – Mercedes Gelenda dla pana Mikołaja Pawła Niewczasa z okazji nadchodzących czwartych urodzin! – obwieścił podniosłym tonem.

— Wow!

— Klakson to ma taki, że wkurzysz pół Wawra.

— Dziękuję, wujku! – Uściskał go najmocniej jak tylko potrafił.

— Może wody, Remigiuszu? Bo coś zbladłeś.

— Zrewanżuję ci się kiedyś, Warszawski. Możesz być tego pewien – zapowiedział mu. – Niech tylko Théo zacznie chodzić.

— Yhym – wymruczał, zerując Staropolankę.

— Pianino mu nawet kupię! – wykrzyczał, złośliwie się uśmiechając. – A ciebie co tak suszy? Nie gadaj, że jeszcze cię trzyma po kawalerskim!

Paweł, zwabiony trąbieniem, zostawił Remka bez odpowiedzi i wyszedł na zewnątrz. Tam przywitał go nowy, krwistoczerwony samochód z Tymoteuszem za kierownicą.

— Co za auto! – krzyknął Remek.

— Ile to ma koni? – ekscytował się Mieszko.

— A bo ja wiem? – mruknął Paweł.

— Czerwone to pewnie szybkie – odpowiedział Remek.

— Nie patrz tak na mnie, Mikołaj – Zaśmiał się cicho Paweł. – Nie wymienię się.

— Prezent ślubny? – zapytała Julia, kiedy dołączyła do wszystkich przed domem.

— Ferrari Purosangue? Raczej powitalny – odpowiedział siostrze bez cienia uśmiechu. – To o tym mówiła Marta Edevane z domu Ferro... – dodał sucho, kątem oka obserwując jak wystrojona Wiktoria wysiada z taksówki i stanowczym krokiem zmierza w ich stronę. – Wolałbym odzyskać mój czołg, ale... O, Wiki! Właśnie wspominałem mojego pickupa. Był piękny. Choć strasznie łatwopalny... Prawda?

— Braciszku, siostrzyczko... – Ukłoniła się teatralnie. – Zabiorę tylko coś z mojego pokoju i znikam.

Wiktoria, tak jak zapowiedziała, tak zrobiła. Po krótkiej chwili wybiegła z domu, jeszcze bardziej zdenerwowana niż przedtem i, nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia Julii, Pawła, Mieszka, Remka i małego Mikołaja, od razu skierowała się do oczekującej cierpliwie taksówki.

— Czekaj, świadkowo! Którą sukienkę wybrała? – zagaił Paweł z nadzieją na uchylenie rąbka tiulowej, jedwabnej, a może atłasowej tajemnicy. Ale wszystkim, co dostał były mordercze spojrzenie, trzaśnięcie drzwiami i cichnący w oddali warkot silnika.

— Coś ty jej zrobił?! – Szturchnęła go Julia.

— Kiedyś zrozumiesz. Jedziemy?

— A moje włosy?

— W samochodzie.

Kiedy pierwsi goście powoli wydostawali się ze swoich chłodnych aut, od razu witało ich mocne, majowe słońce. Od parkingu aż do miejsca, gdzie niebawem miała rozpocząć się ceremonia zaślubin, składało marchewkowe pocałunki na nagich ramionach kobiet i prażyło barki mężczyzn, skrywane pod garniturowymi osłonami.

— Zwieźliście tu bez z całego województwa? – zapytała Julia, po tym jak wysiadła z Ferrari i omiotła wzrokiem dwie przeogromne pierzynki śnieżnobiałych kwiatów. Wraz z ustawionymi w rzędach krzesłami, wytyczały drogę do ołtarza pod kamienną altaną.

— L i l a k i – poprawił kpiąco Remek. – Ja tam bym stawiał na cały kraj. Pewnie ograbili nawet moją mamę, babcię i prababcię. Prawda, panie młody?

— Daj dla mnie spokój z tym bzem – odparł zirytowany. – Zofia i Vincent de Villenoix się na nas czają – zakomunikował na widok miło wyglądających dziadków. Jak zwykle eleganckich i jak zwykle dla utrzymania pozorów uśmiechniętych. – Błagam, tylko nie pytajcie ich o wino. Bo nie wyjdziemy stąd do jutra.

— To ja z Mikołajem pójdziemy sprawdzić, czy mi miejsca świadka nie zajęli! – wrzasnął Remek. – Do zobaczonka!

— Paweł! Julia! – krzyknęła Zofia, obcałowując ich na powitanie. – Nareszcie jesteście! Wnusiu, wszystko dobrze? Co ty taki blady?

— Wizażysta mi zginął – zażartował, przez co zarobił od siostry kuksańca w bok.

— Babciu, dziadku, miło was widzieć! – odezwała się Julia. Z wyuczoną kurtuazją, ale też z lekko drżącym głosem. – Paweł, możesz przetłumaczyć dziadkowi.

— Nie mogliśmy się już doczekać – wydukał łamaną polszczyzną Vincent, a Warszawska od razu spojrzała na niego jak na ducha. – Coś źle wy...mówiłem?

— Absolutnie wszystko. Fatalny akcent, dziadku – odpowiedział mu z satysfakcją Paweł. – Lepiej przejdźcie na angielski. Co nie, Julianno?

— Wiecie co... Ja to się przejdę napić wody. Albo w i n a! – rzuciła prowokacyjnie. – Przepraszam! – krzyknęła jeszcze i pobiegła po schodach do pałacu, gdzie trwały ostatnie przygotowania do wesela.

Pędem minęła starannie naszykowane stoły i wszystkie idealnie wkomponowane w klasycystyczne wnętrza dekoracje. Zatrzymała się dopiero przy barze. Pochwyciła w dłoń losową butelkę wody i opróżniając ją leniwie, przespacerowała się po sali przepełnionej zapachem bzu, szykowanych potraw i... dymu papierosowego, który uparcie wdzierał się do środka przez uchylony lufcik.

W przypływie gniewu skoczyła, by go zamknąć. Najlepiej z ogromnym hukiem, by owy palacz uciekł w popłochu. Ale gdy zobaczyła, że było ich więcej, sama uciekła.

Ukryła się za zasłoną, skąd mogła obserwować Pawła, dziadków z Le Mans, a nawet Karola, i przysłuchiwać się jak na polsko-francusko-włoskiej fajce beztrosko uskuteczniają small talk.

Tkwiła tam w absolutnej ciszy, dopóki Ferro nie wygasił niedopałka na stalowej popielnicy i po grzecznościowym uśmiechu, nie podążył ku rzędom białym krzeseł.

— Marta też wpadnie? – syknęła, zajmując miejsce tuż za Karolem. – Dawno nie czułam na łopatkach karabinu – dodała gorzko do jego garniturowych pleców.

— Jeśli się stęskniłaś, do Nottingham kursują też pociągi – rzucił przez ramię.

— Kto cię tu zaprosił, Ferro? A nie, zapomniałam! – Teatralnie pacnęła się w czoło. – Teraz wszyscy jesteśmy paczką kochających się przyjaciół. Czy to nie wspaniałe?

— Tylko do zimy – odpowiedział, znów przez ramię.

Nie spojrzał w jej oczy nawet przez sekundę.

— A co, gwarancja na przyjaźń się skończy? Ułatwię ci to.

Bez słowa więcej pochyliła się nad Karolem. Najpierw oplotła ramionami jego szyję, żeby za chwilę po koszulowym materiale zsunąć się niżej, na obojczyki i jeszcze niżej, na umięśniony tors. Zostawiała ciepłe i czułe ślady aż do serca. Tam, zatrzymawszy się, oderwała dłonie, ściągnęła pierścionek i wrzuciła go do brustaszy, nim Karol zdążył zaprotestować.

— „Zaburzenia rytmu"? – wyczytała z jego smartwatcha. Wyprostowała się i nieco oddaliła. – Ferro, wygląda na to, że popsuł ci się zegarek. Albo serce.

— Co?

— Przepraszam! – wtrąciła się nieznajoma kobieta. – To chyba nasze miejsca. Możemy?

— Oczywiście – odpowiedziała jej Julia. Uśmiechnęła się na odchodne i namierzyła wzrokiem brata, który jak gdyby nigdy nic gawędził sobie z księdzem.

— Pawełku, a nie dało się tego jakoś kolorowiej? – zagadnął duchowny w białej szacie. – Wszyscy goście są na czarno! To wasz ślub, macie się radować!

— Taki dress code, proszę księdza. Oliwia wymyśliła, a ja poszedłem na kompromis i... to poparłem – wyznał z ręką na sercu. – Bo jak wiadomo „Lepsza kromka suchego chleba i przy tym spokój, niż dom pełen mięsa, a przy tym kłótnia".

— Przypowieść Salomona. Ktoś tu się przygotował – Zaśmiał się pod nosem. – Gotowy? – zapytał, na co Paweł wyprostował się i poprawił gałązkę bzu wetkniętą w butonierkę swojej butelkowozielonej marynarki.

— Gotowy. Oby tylko Oliwia nie padła z wrażenia.

Punktualnie o godzinie piętnastej panna młoda zjawiła się u początku udekorowanej białym bzem dróżki, czym wprawiła w ruch nie tylko smyczki kwintetu do wygrywania Ave Maria, ale i zebranych gości.

Wszystkie twarze jak na zawołanie zwróciły się do tyłu, ku Oliwii, jej perfekcyjnie ułożonym hollywoodzkim falom, diamentowej kolii oraz sukni o klasycznym kroju księżniczki, którą zaprojektował jej przyszły mąż.

Przy chóralnych zachwytach delikatnym tiulowym dołem, misternymi haftami na gorsecie i romantycznymi błyszczącymi rękawkami, Oliwia wraz ze swoim ojcem udała się lustrzaną alejką prosto do ołtarza.

Tam czekał już Paweł, niemniej wniebowzięty niż reszta gości. Z rosnącą ekscytacją obserwował każdy ruch swojej przyszłej żony. Jak rytmicznie i z gracją stąpała pośród bzów. Jak w bajecznie pięknej sukni ustawiała się naprzeciw niego. Jak obdarzała go tym jednym promiennym, emanującym urokiem uśmiechem, który miał oglądać nie tylko w czasie rozpoczętej właśnie ceremonii, ale już do końca życia.

Na początku, spoglądając na siebie twarzą w twarz, złączyli się radością. Podczas żywiołowej przemowy kapłana, łzami. A w chwili przysięgania sobie miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej, czułym dotykiem dłoni.

Później przyszedł czas na wymienienie się obrączkami. Przypieczętowali nimi wcześniejsze obietnice wspólnej przyszłości. Przyszłości, która okazała się być zgoła odmienną od zakładanej.

Po sakramentalnym „tak" nie było pocałunku. Poznikały szerokie uśmiechy gości i łzy wzruszenia. Nawet niebo zaciągnęło się smutkiem, choć w prognozach miało być słonecznie.

Cała ceremonia, dotąd okazała i pełna przepychu, raptem ograniczyła się tylko do pana młodego, którego bezwładne ciało Remigiusz właśnie układał na trawie.

— Paweł, Paweł, Paweł... Słyszysz mnie? Paweł? – pytał, jednocześnie sprawdzając mu puls. – To jeszcze nie czas na odpoczynek, stary.

— Co się dzieje?! – wydarła się Oliwia. – Powiedz mi!

Z kieszeni marynarki Pawła wydostał dodatkową dawkę insuliny. Z kieszeni jego spodni pompę insulinową. A kiedy sprawdził monitoring glikemii, skrzywił się wyraźnie.

— Kurwa.

Pośpiesznie rozpiął guziki jego koszuli i odsłoniwszy brzuch, wstrzyknął zdecydowanym, ale precyzyjnym ruchem insulinę szybko działającą. Poczekał chwilę. I skrzywił się jeszcze bardziej.

— CO SIĘ Z NIM DZIEJE?! Powiedz mi! BŁAGAM!

— Zabierzcie ją stąd. Bo porodu w tym samym czasie nie odbiorę! – wykrzyczał stanowczo.

— Ale Remek!

— Oliwia! Albo ty, albo on!

— Ratuj go! – wrzasnęła jeszcze.

Ale Remigiusz już nawet na nią nie spojrzał. W całości skupił się tylko na Pawle. Wciąż nieprzytomnym i bezwładnym.

— Julia, załóż mu zegarek – Podał jej swój smartwatch. – Ty, Mieszko, unieś mu nogi – wydawał polecenia z wyuczonym opanowaniem, w międzyczasie świecąc Pawłowi latarką po oczach, kontrolując jego odruchy i dzwoniąc po pomoc. – Kubuś, podjedź mi na ślub Warszawskiego – wypowiedział do telefonu. – Wiesz gdzie. Tylko ruchy, ruchy, ruchy!

— Kogo zmiotło? – odezwał się nieznajomy głos.

— Słodki mi padł. Cukier mu wywaliło poza skalę.

— Insulina?

— Ile miałem, tyle dałem – odpowiedział kwaśno. – Ale zanim to zacznie działać, może mi przestać oddychać. Od minuty poza zasięgiem, bradykardia z niemiarowością, brak reakcji na światło – rzucał hasłami do załogi karetki, kontrolując jednocześnie pomiar tętna na smartwatchu.

— Kwasica ketonowa? – zapytał jeden z ratowników.

— Być może. Kubuś, długo jeszcze ci zejdzie?

— Remik, dwie minuty i jesteśmy. Jak sytuacja?

Przyłożył palce do szyi Warszawskiego.

Cisza.

Pochylił się nad jego bladą twarzą.

Znów cisza.

— Zatrzymał się! – krzyknął w odpowiedzi.

Tłum zaszlochał. Załoga karetki zamilkła. A Remigiusz ustawił ramiona prostopadle do klatki piersiowej Pawła i splecionymi dłońmi zaczął uciskać mostek.

Rytmicznie, z precyzją i siłą naciskał jego ciało, próbując za wszelką cenę ściągnąć go z powrotem. Choćby miał go reanimować do utraty tchu.

— Nie... nie... Paweł! – wyjąkała zapłakana Julia. – Nie możesz nam tego zrobić...

— Kogo nie wymienię, wypad! – ryknął Remigiusz. – Julia i Mieszko – masaż serca! Wiktoria i Karol – defibrylator! Tymek – brama, muszą jakoś wjechać! – rozdzielał zadania, ani na sekundę nie przerywając walki. W czasie, gdy tłum lamentował, on ratował. Z zaangażowaniem i zawziętością godnymi ratownika i najlepszego przyjaciela. – Reszta won!

Po skończonej serii uciśnięć szybko odchylił głowę Pawła. Uniósł mu żuchwę. Zacisnął nos. Rozchylił usta. Po czym tchnął w jego płuca całe powietrze i chęci do życia, jakie tylko udało mu się zgromadzić.

Ale pożyczony tlen nie wystarczył.

Warszawski uparcie tkwił w stanie zawieszenia.

Mimo to, Remek ani myślał odpuścić. Nieustępliwie odwrócił twarz, zaczerpnął powietrza i powtórzył wdech ratowniczy. Klatka piersiowa Pawła ponownie uniosła się do góry, ponownie opadła i w takiej pozycji już została.

Nie oddychał nadal. A czas, by odwrócić nieodwracalne kurczył się brutalnie szybko.

Rozpadało się szczęście, a nawet i niebo.

Lekka mżawka spływała po czołach perlących się od potu i oczach od łez i łączyła każdą malutką kropelkę w ogromny potok żalu.

— Julia, masaż! – wrzasnął Remigiusz na 3 minuty do śmierci mózgu.

30 uciśnięć nadziei.

2 wdechy szansy.

Chwila zawieszenia.

0 reakcji Pawła.

— Mieszko, zmień ją! – nakazał na 2 i pół minuty do śmierci mózgu.

30 uciśnięć wiary.

2 wdechy determinacji.

Moment niepewności.

0 reakcji Pawła.

— Warszawski! Została ci ostatnia minuta! – jęknął z rozpaczy na myśl, że z każdą chwilą wymyka im się coraz bardziej. – Mieszko, wysuwaj stąd!

Remigiusz sam zajął się kolejną pętlą RKO.

30 uciśnięć wkurwienia.

2 wdechy desperacji.

Ostatnie sekundy...

— Wrócił! – wrzasnęła Julia, gdy tylko wyczuła pod palcami słabe pulsowanie. – Chyba wrócił!

Na tym jej rola się kończyła. Jako że to już od tylko od Pawła zależało, czy „chyba" zamieni w „na pewno", odsunęła się i opadła z sił na trawę, która zamiast tonąć w płatkach bzu, zalewała się łzami, cierpieniem i nerwowym oczekiwaniem.

Dopóki nie wjechał ambulans, a wraz z nim obietnica pomocy.

Natychmiast wyskoczyli z niego ratownicy. Pędem pokonali lustrzany dywan, przejęli na nosze Pawła i odjechali, zostawiając za sobą tylko niebieską dramatyczną poświatę i chaos.

Po niespełna czterdziestu minutach przebijania się przez warszawskie korki, Julia dotarła na oddział diabetologiczny jednego ze stołecznych szpitali. To właśnie tam przypadła połowa drogi Pawła, skąd do życia i śmierci miał tak samo blisko, jak i daleko.

Wpadła do sali brata jak strzała. Przystanęła i przypatrzyła mu się. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała miarowo. Rysy twarzy złagodniały mu jak we śnie. Wyglądał jakby zaraz miał się obudzić i pogrzebać grobowe nastroje jakimś śmiesznym żartem. Gdyby nie ten respirator. Pikanie kardiomonitora. Czujnik saturacji. Wenflon. Kroplówki. SZPITAL.

— Co ty tu robisz, Agnieszka?! – wrzasnęła nagle. Mimo, że Balawajder siedziała przy samym łóżku Pawła, Julia zauważyła ją dopiero po jakimś czasie. – Odsuń się od niego. Przypominam ci, że on ma żonę – Jednym ruchem przepędziła ją z krzesła.

— Tak? I gdzie ta kochająca żona teraz jest? – zapytała z odrazą w głosie. – Dopóki nie przyszliśmy leżał tu całkiem sam!

— Paweł, weź się nie wygłupiaj – Julia szturchnęła go lekko w ramię z nadzieją, że zaraz się ocknie i jej odda. – Możesz już wstać. Powiedz, że żartowałeś, pośmiejemy się i pojedziemy do domu. No dawaj! Trzy, czte-ry. Polecimy sobie do Barcelony... Albo jak chcesz, to nawet do Madrytu! Akurat na finał Madrid Open. Tylko musisz się obudzić...

— On się nie obudzi, Julia – wtrącił słabym głosem Remigiusz. – Na pewno nie w najbliższym czasie. Przez niedobór insuliny pochrzaniło mu się z glukozą w wątrobie. Odwodnił się. Zjebały mu się nerki. Zjebał mu się układ krążeniowy. To wszystko doprowadziło do niedotlenienia mózgu – powiedział na jednym wdechu, byle jak najszybciej wyrzucić to z siebie. – Starają się go teraz wyrównać. Dostaje wlewy z solanki i insuliny. Później dojdzie jeszcze glukoza, potas... I zobaczymy.

— Wyjdzie z tego?

— Spróbowałby nie.

Uśmiechnął się gorzko.

— A ile on miał cukru?

— TYSIĄC KURWA PIĘĆSET.

— CO?! Przecież on nie ma tej cukrzycy od wczoraj! Ma pompę, aplikację, sensor... Remek, do cholery! Zobaczyłby to! Usłyszałby! Czemu nie zadzwonił mu alarm?!

— Ktoś mógł mu to zhakować? – zapytała Agnieszka.

— Nie węsz spisku, Balawajder. To mogła być zwykła awaria pompy. Ten nieodpowiedzialny idiota pewnie jeszcze coś zeżarł. Do tego stres. Wszystko się nałożyło.

— Może dał komuś dostęp do aplikacji? – ciągnęła niestrudzenie Agnieszka. – Tej blond wywłoce na przykład...

— Paweł, obudź się, proszę – wyszeptała Julia.

Podniosła jego dłoń, pragnąc przekazać mu swoje ciepło, gdziekolwiek się teraz znajdował. Ściskała ją mocno, nim na łóżku nie spostrzegła obrączki.

Drobnej. Kobiecej. Z grawerem „I że cię nie opuszczę aż do śmierci". Dotąd schowanej pod bezwładną, zimną ręką z tatuażem oliwki, która już nie podskakiwała.

— Chodź, Julia. Musimy już stąd iść – wyszeptał Remigiusz i spokojnie poczekał na jej reakcję.

Wiedziała, że nie powinna tam być. Wiedziała też, że jeśli teraz wyjdzie, być może nie będzie miała już do kogo wracać. Ale nie miała siły protestować.

Zostawiając nieprzytomnego i bezbronnego brata tylko na pastwę szpitalnej aparatury, bez szlochu więcej powlokła się na korytarz. Tam, z niemocy opadła na krzesło.

Mimo że zaskrzypiało dość głośno i przeraźliwie, żadna z gawędzących nieopodal pielęgniarek nawet nie odwróciła głowy. Ich rozmowa toczyła się dalej.

— Szkoda chłopaka... – żaliła się jedna drugiej. – Ale to jednak prawda, co mówią.

— A co mówią?

— W maju ślub, szybki grób. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro