Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Roślinny skład surowcowy

— Tu jesteś! – wrzasnął Adam, gdy tanecznym krokiem wślizgnął się do ostatniej z 45 sypialni we wschodnim skrzydle. – Wszędzie cię szukałem! Żuliet, dawaj! Będziemy opijać pełen obrót Ziemi wokół Słońca!

— Moja bateria społeczna jest na wyczerpaniu – Naciągnęła na siebie kołdrę, by choć na chwilę skryć się przed całym światem. Chciała znów być szara, niewidzialna i bez spierzchniętych warg. – Ziemia to zrozumie.

— Byłaś na dole ledwie pięć minut!

— Sześć z kawałkiem – odburknęła, wyściubiając nos spod pierzyny. – Chyba mam zakwasy – Z zaciekawieniem rozmasowała policzki i żuchwę. Ale zamiast przywrócić uniesione kąciki ust do swoich ponurych ustawień fabrycznych, tylko jęknęła z bólu.

— Potrzebujesz ambulansu?!

— Jedynie spokoju, Adaś – mruknęła kąśliwie, a Czarnecki w reakcji na jej wybitny żart, tylko zgiął się w pół ze śmiechu. – Jak zamilkniesz, wystarczy dla nas wszystkich.

— Żeś się nadziabała już, czy co? Nie wiesz, że jaki sylwester, taki cały nowy rok?

— Błagam, nie.

— Chodź na dół! – rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Wiedziała już, że Adam nie odpuści. I będzie ją napastował wyćwiczonym uśmiechem ciacha, dopóki nie spełni jego życzenia. Ale mimo to, opatuliła się kołdrą jeszcze szczelniej.

— W takim razie... położę się obok. Przesuń się! – Wykonał trzy pewne kroki, zatrzymał się i poczekał na jej reakcję.

Zgodnie z przewidywaniami Julia błyskawicznie poderwała się z łóżka. Zabrała telefon, wywinęła usta w sztuczny uśmiech i w ślad za Adamem wytoczyła się z cichej sypialni.

Pokonali długi korytarz, gdzie błyszczące serpentyny zwisały z wysokich sufitów, a złote girlandy balonów przykrywały wnętrza jak z katalogu. Minęli kameralne schadzki, dla których zbyt tłoczne były dolne rozhasane posadzki. Przemknęli obok tych, co mieli już dość i tych, co wiecznie mieli mało. I szli powoli w stronę narastającego hałasu. Aż nie wleźli prosto w paszczę imprezowej gawiedzi.

— O Żuliet! – krzyknęła Weronika, jakimś cudem przebijając się przez huk basów. – I Adaś?!

Muzyka ucichła. Jak na zawołanie.

Wszyscy z bastionu chillery i utopii zastygli w bezruchu. Z ustami ułożonymi w okrągłe „o" powędrowali wzrokiem po marmurowych schodach. I wspięli się... aż na szczyt nieporozumień.

W ułamku sekundy widok Julii i Adama stał się ciekawszy od euforii w płynie, w proszku i w drażetkach.

Zza złotej balustrady spoglądali na rzekę ludzi. Góra – Dół. Dół – Góra. Góra – Dół. Wymieniali się pustymi spojrzeniami.

Po twarzach na dole migotały ledowe cętki. Po ciałach na górze wspinały się ciarki żenady. A niezręczna cisza zdawała się nie mieć końca.

Dopiero gdy Czarnecka gestem przywołała didżeja do porządku, cała banda znów skupiła się na zabawie. Nabuzowani hormonami, promilami i całą tablicą Mendelejewa, oddawali się nieokiełznanym tańcom na każdym wolnym skrawku salonu.

— Julia, ty tutaj? – wybełkotał pierwszy głos, gdy tylko zeszła po schodach.

— Warszawska, mogę zdjęcie? – zapytał drugi, kiedy przeciskała się brodząc po dywanie z dilerek, papierowych kubków i innych śmieci.

— Napij się z nami! – wrzasnął trzeci.

— Aperolka? – zaproponował czwarty.

— Tylko nie mów, że wracasz na chatę przed północą! – zażartował piąty, a wściekłość i zażenowanie Julii zaczęły górować nad chmurą alkoholowych oparów.

Próbowała ukryć wzburzenie. Ale jej słaba konstrukcja psychiczna miała się nijak do zachowania kamiennej twarzy. Z trudem zdołała przebić się przez mur dobrej zabawy, wzmocniony szeptami drwin, stertą butelek i wieżami z kartonów po pizzy.

— Co ty masz z tymi włosami? – Wiktoria zmierzyła jej roztrzepane kosmyki, które jeszcze przed godziną potraktowała garścią wsuwek i trzema warstwami lakieru.

— Jak to z tymi? Nie mam innych.

— Co tam robiliście? – Widząc jak z siostry powolutku przepoczwarza się w bezwzględną konkurentkę, wczepiła się w jej ramię z bólem swoich niespełnionych marzeń. O Adamie. O miliardach na koncie. I o władaniu rezydencją Czarneckich.

Julia otworzyła usta, ale nie wydobyła żadnego dźwięku. Darowała sobie pokrętne, wyjęte spod kołdry tłumaczenia. Ominęła wrogie spojrzenie siostry, złapała za swój płaszcz i skierowała się do wyjścia.

A kiedy masywne drzwi zatrzasnęły się za nią, wreszcie nastała cisza. Mogła usłyszeć własne myśli, szelest zawodzącego wiatru, odgłosy ginące podczas codziennego zgiełku... i kroki z tyłu. Szybkie, intensywne i zdecydowane.

Ktoś wyszedł za nią, ale nie odwróciła się ani na moment.

Zrezygnowała z telefonu do Tymoteusza i mimo słabej kondycji, podbiegła.

Śnieg zachrupał pod jej butami. Płaszcz zaszeleścił. A brokat z sukienki osypał się tworząc ścieżkę dyskretnego blasku.

Zatrzymała się dopiero, gdy opuściła teren rezydencji. Odetchnęła głęboko i pozwoliła, by mroźne powietrze wbijało jej się do nozdrzy.

Rzuciła okiem po wyludnionych chodnikach. Pustka na ulicach dodawała odwagi. Przyjemne uczucie braku kontroli i krytycznych spojrzeń było budujące. Samotność, Nieśmiałość i Desperacja nagle przestały istnieć. Jakby skryły się pod powierzchnią zimowego mroku.

Poczuła się wolna do tego stopnia, by zaprezentować swoje pokraczne ruchy. Bawiła się w swoim towarzystwie tak, jakby nikt nie patrzył.

Zapomniała o słuchawkach. Chwyciła za telefon i włączyła ulubioną muzykę najgłośniej jak się tylko dało. A popowe piosenki zaczęły wdzierać się w każdy zakamarek jej ciała, dając miłe uczucie ciepła.

— Szczęśliwego nowego roku! – Nieznajomy z auta zakłócił idealną do dzikich pląsów przestrzeń. – Podwieźć cię? Wskakuj! – Z okna machnął nieporadnie butelką, a Moët chlupnął na wszystkie strony.

— A dokąd jedziesz? – Zmierzyła krótko ściętego szatyna za kierownicą Chevroleta.

— Dokądkolwiek chcesz.

— Przejdę się, stalkerze – odparła stanowczo. Zamiast przystać na propozycję nieznajomego, zapomniała o niewygodnych imprezowych butach i ruszyła pędem do przodu.

— Może jednak... Julka?

Zatrzymał się i wysiadł z samochodu. A odór szampana podążył za nim.

— Skąd ty znasz moje imię? Tymek, czy to twoje kolejne głupie żarty? Tymek, nie chowaj się. Wiem, że tam jesteś – Próbowała zajrzeć do wnętrza auta, ale przyciemniane szyby nie ułatwiały zadania. – Oh, jesteś sam.

W sekundę zastawił jej drogę.

— Mogę przejść? – Zrobiła krok w bok.

Próbowała go wyminąć. Bezskutecznie.

— Daj spokój, Czarnecki mnie wysłał.

Znajome nazwisko sprawiło, że Julia choć trochę się uspokoiła. Zrezygnowała z obronnej postawy, odłożyła na bok podejrzliwość i zdobyła się nawet na półuśmiech.

— Adam?

— No a kto? Nie chciał, żebyś wracała na piechotę.

Spojrzała na szarego suva, rozważając opcje. Jej zziębnięte stopy aż paliły się do wejścia.

— Dlaczego sam nie przyjechał?

— Czarneccy mają ludzi od wszystkiego – rzucił od niechcenia. – Poza tym nie zdążyliśmy się poznać. Uciekłaś tak szybko – Przy ostatnim słowie chwycił za jej nadgarstek. A gdy próbowała się wyrwać, tylko zacisnął swoje łapsko mocniej.

— Wiesz co... mój brat na mnie czeka. Za chwilę tu będzie! Będzie się martwił, jeśli nie wrócę z sylwestra przed północą – chlapnęła bez zastanowienia, naiwnie licząc, że chłopak odjedzie tak szybko, jak się pojawił.

— Ah, tak? – Pokiwał głową z zaciekawieniem. – Tak szybko przyleci z Dubaju? – Wymierzył w nią telefonem, uśmiechniętym Pawłem i jego relacją z kolacji na 122 piętrze Burj Khalify. – Oj, Julka. Gdyby tylko twój brat potrafił wsiąść do samolotu bez wrzucania wszystkiego na Instagrama... – Odłożył smartfon na siedzenie auta. – A teraz chodź! Zabawimy się!

— Przecież ty jesteś nawalony! – Naiwnie próbowała przemówić mu do rozsądku. – Jeśli nie chcesz bulić za jazdę pod wpływem, radziłabym spieprzać. Zgodnie z artykułem 178b. kodeksu karne...

— 178a. Spokojnie... – wychrypiał bezczelnie, tuż przy jej uchu. – Mój ojciec jest prokuratorem, coś tam wiem – Z udawaną troską w oczach pogładził ją po twarzy. – Julka, cała jesteś zimna. Wejdź, ogrzejesz się chociaż – Zachęcił ją gestem, by skryła się w aucie. – Śmiało, nie gryzę.

— Nie! Przepuść mnie! – wrzasnęła na cały głos, próbując przebić się przez huk fajerwerków.

Oszołomiony, rozejrzał się po najbliższej okolicy. Jak na złość dla Julii, świeciła pustkami. Nikt nie wyruszył na pomoc. Nikt nawet nie wyjrzał zza okna.

Wszyscy byli zajęci łapaniem nieuchwytnego w szotach czystej. „Skończę z alkoholem". Seta. „Rzucę fajki". Meta. „Schudnę". Galareta. I tak w kółko. Co najmniej do północy postanowienia, disko trzaski i podniebny spektakl miały wygrywać kakofoniczną melodię nowych początków.

Kiedy Julia go odepchnęła i próbowała ruszyć przed siebie, nie wytrzymał. Aż kipiało w nim od dzikiego gniewu. Rzucił się na nią. Chwycił oburącz tułów przyciskając jej ramiona.

Po chwili miotania się, osłabła. Myśli o szybkim wyswobodzeniu zeszły na dalszy plan. Poddała się, a szczelny ucisk agresora nieznacznie się poluzował.

Ze świadomością, że jego promile we krwi to jej przewaga wyczekała odpowiedniego momentu. Wykonała gwałtowny skłon w przód i złapała za prawą, bardziej wysuniętą do przodu nogę napastnika.

Wypychając biodra do tyłu, powaliła go na ziemię. Otumanionego uderzeniem impulsywnie przewróciła na brzuch. Przycisnęła kolanem jego plecy, a kablem od słuchawek tymczasowo unieruchomiła nadgarstki.

— Ałaaa! – zawył z bólu, gdy jego policzki zaryły po kryształkach lodu.

— Człowieku, nie musisz mi dokładać! – warknęła, przyciskając go coraz mocniej do asfaltu. – Moi rodzice zginęli w wypadku. Słyszysz?! – Gniew w niej buzował. A adrenalina sprawiała, że przez ten jeden moment była zdolna do wszystkiego. – Mam na głowie firmę. Wrogów, których muszę się pozbyć. Ale już teraz nie wiem, czy tego chcę... Nie wiem już, kto jest zły.

— Puść mnie! – Tym razem to jego ślepia błagały o pomoc. – Nie jestem twoim terapeutą.

— O co chodzi?! Przecież chciałeś się zabawić!

— Skończyłaś?! – wycedził przez zęby.

— To po policję dzwonimy, co? – zapytała milutkim głosikiem. W międzyczasie spojrzała na smartfon. 3% baterii mogło nie wystarczyć nawet na podanie adresu. – Czy od razu po ojca?

— Może... mnie puścisz? – zasugerował niepewnie. – Nic ci nie zrobię. Poza tym... to moje słowo przeciwko twojemu.

— I co z tego?

— Kto ci uwierzy?

— Prawda zwycięży.

— Nie, jeśli zrobię z ciebie wariatkę. Wyciągnę wszystko!

— Wiem, jak wyglądasz... – wykrzyczała z wściekłością. Wymierzyła w niego urządzeniem, choć wiedziała, że wątpliwa bateria lepiej sprawdzi się jako straszak. Nie zaryzykowała telefonu na policję. Zamiast tego sięgnęła do kieszeni jego marynarki po dokumenty. – ...i jak się nazywasz, Filipie Strzelecki! Więc uważaj! Opowiem ci więcej, jak spotkamy się następnym razem. O ile... będzie następny raz – Śmiałym ruchem złapała za srebrny scyzoryk i przejrzała się w nim jak w lusterku.

Nagle role się odwróciły.

— Niee! – Jego ryk przeciął lodowate powietrze.

— Też krzyczałam „nie"! – Ścisnęła nóż, że aż zbielały jej palce.

— Nie rób tego, błagam! – zaniósł się desperackim krzykiem. – Julka! Przecież mówiłaś, że mnie puścisz! Proszę!

— Naprawdę? Tak mówiłam? – Zaśmiała się. – A może ci się przesłyszało?

— Nie, nie, nie! Nie zabijaj mnie!

Miała gdzieś jego krzyki, piski i pojękiwania, bo fajerwerki były tym razem po jej stronie.

Gotowa do ataku, zbliżyła się do jego zaciśniętej ze strachu krtani. Zamachnęła się z całej siły i zrobiła głębokie nacięcie... w oponie. Tak, by już nigdzie tej nocy nie pojechał.

— No to... szczęśliwego nowego roku! – Znów użyła swojego dziewczęcego głosiku, by zamaskować fakt jak bardzo nie panowała nad sytuacją.

— Pozwę cię, Warszawska – wydarł się na odchodne, czym skutecznie wypłoszył z jej twarzy resztki udawanego uśmiechu. – Słyszysz?!

Przestraszona podniosła ostrożnie kopertówkę i rzuciła mu na odczepnego kilka banknotów. A potem, z adrenaliną w żyłach, pognała przed siebie.

Wyczerpana do cna, wsiadła w wesoły, podchmielony autobus. Ujechała kilka przystanków. Przesiadła się na kolejny – jeszcze bardziej upojony zabawą. A potem na jeszcze kolejny – tym razem śpiący i skacowany.

Wysiadła, ruszyła naprzód pustą ulicą i zatrzymała się dopiero pod swoim domem. Szykowała się do wejścia, ale nagle zrezygnowała. Uderzyła głową w drzwi i wydała jęk bezsilności.

Odeszła kawałek. Spojrzała na zegarek w telefonie. Było za siedem dwunasta. Zaczęła kręcić się w koło po okolicy tworząc rozmaite wzory na śniegowej pierzynce. Robiła to przez kilkadziesiąt sekund, aż dały o sobie znać zaróżowiałe z zimna policzki i drętwiejące kończyny.

W końcu Desperacja przejęła kontrolę. Widząc marne światło w jednym z okien, postanowiła zabawić się we włamywaczkę.

Otworzyła po cichu drzwi. Nawet nie zaskrzypiały. Gdy jej oczy oswoiły się z mrokiem, rozejrzała się po ciemnym pomieszczeniu. Wydawało się, że nikogo tam nie było.

Weszła w głąb domu.

Wspięła się po schodach.

Wślizgnęła się przez białe drzwi do rozświetlonego pokoju i poczuła ulgę na widok znajomej twarzy. Przez chwilę wpatrywała się w jego drgające powieki i policzki błyszczące się od potu. Wyglądał, jakby wszystkie siły witalne oddał ze śliną Warszawskiej, a jemu zostały same zarazki.

— Dlaczego wyglądasz jakbyś się z kimś biła? – zapytał nagle Karol.

Zmierzył ją od góry do dołu. Podejrzliwie i oceniająco. Chociaż sam nie prezentował się lepiej. Bo na swoją sylwestrową kreację wybrał piżamę z Pikachu, stos chusteczek i posypkę z kolorowych tabletek.

— Biłam się – potwierdziła bez zawahania. – Z myślami. Nie uwierzysz, przed jakim stanęłam dylematem. Zamarznąć czy wejść do domu rodziny, która mnie nienawidzi – Wykonywała gesty, jakby ważyła te dwie czynności. – Zapomniałam kluczy – wyjaśniła po chwili.

— Wiem. Długo ci to zajęło, Warszawska – Wskazał słabo na tablet, na którym mógł obserwować okolicę pod budynkiem. – Nie do wiary, że rozważałaś noc na tym mrozie.

— Wpuściłeś mnie?

— No a po co cię ratowałem, ragazza?

— Kurczę, byłam pewna, że się włamuję – mruknęła pod nosem. – Jesteś sam?

— Dla ciebie, Warszawska, zawsze – Uśmiechnął się, jakby pocałunek w parku zdołał magicznie anulować wszystkie jego dotychczasowe krzywdy.

— Poczekaj tu – puściła jego zapewnienia mimo uszu i zeszła z powrotem na dół, tym razem rzucając tylko spojrzenie na okazale urządzone wnętrza art deco.

Sylwestrowy nastrój udzielił jej się na tyle, by skierować się do kuchni po coś do picia. Pośpiesznie chwyciła za czajnik i postawiła go na gazie. Zabrała się za otwieranie wszystkich szafek w poszukiwaniu kubków, herbaty, cukru i łyżeczek.

Gdy zagwizdał, szybko uwinęła się z ciemno-brązowym naparem i pognała na górę mało co go nie rozlewając.

— Wznieśmy toast!

— Toast wznosi się szampanem... Albo winem – odparł, przewracając swoimi czarnymi oczami. – Nie Earl Greyem.

— No co ty nie powiesz... – Po serii przedrzeźniających min, podała Karolowi kubek z herbatą i umościła się na wielkim szarym fotelu. Zatonęła w nim, jakby był najbezpieczniejszym miejscem na świecie. – Masz jakiś koc? Chyba odmroziłam sobie stopy – Sylwestrowy jogging nie był dobrym pomysłem – wyjaśniła, czując na sobie ciekawski wzrok. A potem kierowana gestami Karola wyjęła z szafki czerwony pled.

— Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt dziewięć – Spojrzał na telefon. – Dlaczego wracałaś do domu o tej porze? – zapytał, z jakiegoś powodu uznając, że będzie to najlepszy czas na przesłuchanie. – Co z twoim świętowaniem?

Julia wyraźnie przygotowywała się, by coś odpowiedzieć, ale szczęśliwie przerwał jej rozwrzeszczany tłum z ulicy. Huk przedwczesnych fajerwerków, który wcześniej zagłuszył jej krzyk, teraz przyniósł ulgę.

Nagle na zewnątrz rozpoczęło się dźwięczne odliczanie. „Pięć". „Cztery". „Trzy". „Dwa". „Jeden"!

— Szczęśliwego...– zaczął z udawanym entuzjazmem Karol.

— Nie całuj mnie, Ferro! Nie ma tu kamer! – wyterkotała jednym haustem i natychmiast zakryła usta dłonią.

— Nowego roku... – dokończył, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Warszawska, za ten pocałunek możesz winić tylko siebie. Ubrałaś się na czerwono! W sylwestra! A we Włoszech to jak talizman szczęścia!

— I niby ty jesteś tym szczęściem?

— Ty to powiedziałaś.

Po tym jak stuknęli się kubkami, Julia zamieszała herbatę zgodnie ze wskazówkami zegara i natychmiast wzięła łyk napoju. Zatopiła usta, licząc na słodki posmak i przyjemne uczucie gorąca. Ale się przeliczyła.

— Niech zgadnę... – zaczął zachrypniętym głosem – ...posoliłaś sobie herbatę?

— Nie, Ferro. Zamiast cukru, użyłam moich łez.

— Dziwne, bo moja jest dobra.

— Widocznie lubujesz się w cierpieniu innych – odburknęła. – Nie do wiary, że w tym domu, w każdym najmniejszym ziarenku znajdzie się pułapka na Warszawskich – Odstawiła kubek na szarą ażurową komódkę stojącą pod oknem i aż wzdrygnęła się z odrazy do przyprawionego solą płynu.

— Przestań kręcić, Warszawska. Pomyliłaś się, prawda? Ta słona miała być moja.

— Albo się zakochałam... – zasugerowała znienacka sztucznym uwodzicielskim głosikiem. – W soli. A w podróż poślubną wybiorę się do Wieliczki.

Wieli... co? Gdzie? – Zmarszczył czoło na myśl, że w Polsce zdążył poznać tylko Warszawę i... Warszawską. – Julianno, przestań udawać, że to się nie wydarzyło. Kiedy cię pocałowałem...

— Grałeś rolę swojego życia.

— A co jeśli nie?

— Wtedy będę musiała uznać, że coś ci się przemieszało w tej chorej główce – odparła pewnie, nie dopuszczając do siebie myśli, że ktoś mógłby chcieć ją całować z własnej nieprzymuszonej woli. – A właśnie brałeś już jakieś leki? – Spojrzała badawczo na Karola. Człowiek, który nie rumienił się nawet przed kamerami, właśnie pokolorował się na czerwono. – Coś na zbicie temperatury? Bo pewnie masz wysoką.

— Dlaczego to robisz? – Zatrzymał rękę, która wędrowała powolutku w stronę jego czoła.

— Ale co? Mam nadzieję, że pilnujesz czasu.

— Co może jeszcze zrobisz mi rosołek?! – warknął. Narastająca złość nie pozwalała mu czekać, aż Julia odbębni rolę przyszłej pani doktor. Albo zabawi się z nim w dom.

— Dlaczego taki jesteś, Ferro? – Zrzuciła z siebie pled i wstała, gotowa do wyjścia. – Już nie wiem, kiedy rozmawiam z prawdziwym tobą, a kiedy z twoją marną podróbką.

— Poradzę sobie.

— Więc mam sobie iść? – zapytała naburmuszona. Mimo, że do wyboru miała jedynie wyjście na siarczysty mróz, wykonała kilka kroków w stronę drzwi.

— Nie, o ile skończysz z tym spojrzeniem. Nie musisz się nade mną litować.

— To moje normalne spojrzenie – Wzruszyła ramionami.

— Przełam je obojętnością. Tak jak moi starzy – Podał jej zdjęcie z szafki.

— Numer 1 – wszystko jest bez sensu. – Zaprezentowała mu swój najbardziej obojętny wzrok. – Spojrzenie numer 2 – nie obchodzi mnie nikt ani nic. Może być? Bo mam tego więcej.

Obydwoje stracili kontrolę nad ponurymi minami i wybuchli trudnym do powstrzymania śmiechem. Wzajemne spojrzenia powodowały, że chichot tylko narastał. Aż zaczynało im brakować tchu.

— Odpocznij, Ferro.

— Nie udusisz mnie na spaniu? – spytał i przymknął powieki na zdecydowanie dłużej niż tylko mrugnięcie.

— Nie, poczekam aż się obudzisz. Mam tylko nadzieję, że nie macie tu żadnych innych pułapek na nieproszonych gości – powiedziała, mimo że nie miała zamiaru wynurzać się poza bezpieczną przystań.

Wiedziała, że nie będzie jej stać na odwagę, by wyjść nigdzie dalej niż do kuchni. Choć, dom poza ich dwójką, był całkowicie pusty. Jednak, ciekawskie przechadzki w towarzystwie nienawistnych spojrzeń rzucanych z fotografii, były ostatnim czego potrzebowała.

Przyglądała się Karolowi, stojąc nad łóżkiem. A kiedy po dłuższej chwili usnął, złapała za jego laptopa.

Okno wyszukiwarki długo pozostawało puste, aż w końcu Julia niepewnie zaczęła wpisywać kolejne litery nazwiska Ferro. Po 0,37 sekundy jej oczom ukazały się zdjęcia uśmiechniętego chłopaka u progu kariery. Im więcej się w to zagłębiała, tym odkrywała co raz więcej artykułów i wywiadów, gdzie najczęściej powtarzającym się słowem było „scandalo".

W końcu natrafiła na artykuł w języku polskim. Jej oczy poruszały się nerwowo od lewej do prawej z niewiarygodną prędkością. Błądziły po setkach czarnych znaczków, wyłapując tylko najważniejsze zdania. „Włoski snowboardzista przyłapany na dopingu." „Skandal...". „Wyrzucony z reprezentacji...". „Był największą włoską nadzieją na medal...". „W winę nie chcą wierzyć koledzy z reprezentacji. Mógł to wziąć nieświadomie...". „Sam zawodnik nie przyznaje się do winy. Zapowiedział, że odwoła się do sądu arbitrażowego do spraw sportu. Natomiast wedle tego, co wykazała próbka a i próbka b sportowiec w boju o dobre imię jest na przegranej pozycji."

Zamknęła komputer. Przez chwilę siedziała w ciszy i słuchała tykania zegara. Dopiero teraz, kiedy cała jej uwaga nie skupiała się na Karolu, mogła rozejrzeć się po jego sypialni.

W zasięgu wzroku nie błyszczała ani jedna statuetka, puchar czy inna pamiątka. Nie wisiał żaden medal. Nie było śladu deski, która do nie tak dawna jawiła się jako całe życie Karola. Tylko meble, telewizor i łóżko. Na białomatowych ścianach nic nie znaczące obrazki zawieszone z pedantyczną dokładnością co do milimetra. Na parapetach rzędem poustawiane sztuczne sukulenty. Cała aranżacja jak wyjęta z magazynu wnętrzarskiego.

Kiedy Julia wróciła z butelką Chianti pod pachą, Karol siedział już na łóżku. Opatulony pod samą szyję patrzył na ekran laptopa.

— Mogłeś jeszcze pospać, Ferro.

— Nie zamknęłaś... – Przełknął głośno ślinę – ...stron nie zamknęłaś.

— Przepraszam! Przepraszam! Głupio wyszło. Wspominałam już, że jestem królową fejlu? – Usiadła na łóżku i łagodnym ruchem przymknęła komputer.

— Na razie jestem zawieszony – wytłumaczył łamiącym głosem. – Ale mają mnie zdyskwalifikować na trzy lata. NADO – włoska organizacja antydopingowa niedługo podejmie decyzję w mojej sprawie.

— Oj, zostaw to – Spojrzała smutno przez rozczapierzone palce, gotowa ułaskawić go za wszystko in blanco na pięć lat do przodu. – Nie rozmawiajmy o tym teraz.

— Wierzysz, że tego nie zrobiłem?

— Moje spojrzenie numer 3 cię nie przekonuje? Gdybym nie wierzyła, nie robiłabym ci grilanki mocy – Ucieszona podała mu talerz z czymś, co przypominało grzanki.

— To coś, jak tost?

— Nie. I uprzedzam, opiekaczanka też nie. Masz w kuchni grilla, prawda? – Skinął głową na potwierdzenie. – Więc to jest grilanka. Tost jest z tostera, a opiekaczanka z opiekacza.

— Skoro oszczędziłaś mi keczupu, muszę wyglądać naprawdę fatalnie.

— Skąd ten pomysł, Ferro? – zaśmiała się. – Dałam do środka, żebyś się nie połapał. Pomiędzy tą waszą włoską szynką, której nazwy boję się wymówić i mozzarellą.

— A poza twoim uroczym sosem...

— Nie są zatrute, jeśli o to pytasz – odparła z uśmiechem. – Ale, przyznaję, mogłam dodać szczyptę mojej negatywnej energii.

— I dlatego to grilanki mocy? – zakpił. – Tej złej?

— Nie, Ferro – Westchnęła, prychnęła i przewróciła oczami. – Mama mi je zawsze robiła, gdy byłam chora – wyjaśniła. – To było miłe z jej strony... Ja też chcę być miła... chociaż dzisiaj. Dzięki tobie nie zamienię się w kostkę lodu. Ale gdyby tak się głębiej zastanowić... już nie wiem, czego chcę – ni stąd, ni zowąd, natchniona chwilą, głośno podzieliła się wątpliwościami. – A co z twoją mamą? Co ci szykowała jak umierałeś przy 38 stopniach gorączki?

— Moja mama nie jest typem kucharki – oznajmił pomiędzy jednym a drugim kęsem.

— Nie dawali ci jeść, Ferro? Nawet grilanek? Biedaczek.

— Właściwie to od ósmego roku życia trenuję, a od trzynastego mieszkam w internacie. To nie oni tak naprawdę mnie wychowali. Może dlatego cię nie nienawidzę. Przynajmniej na razie...

— Jak grilanka? – Zmieniła temat widząc, że rozmowa o rodzinie go męczy, a może nawet psuje smak posiłku.

— Nie wiem, jak mogłem żyć bez grilanek mocy.

— W ramach podziękowań możesz opowiedzieć mi coś o sobie. Coś, o czym nie przeczytam w necie – powiedziała, nieporadnie próbując obrócić poprzednią sytuację w żart.

— Jeśli masz na myśli stalkowanie mojej osoby na portalach plotkarskich... – zaczął groźnie – ...to w ramach zadośćuczynienia... to ty opowiesz mi coś o sobie, Warszawska – polecił z łobuzerskim uśmieszkiem.

— Nie umiem – Odwróciła wzrok i skupiła się na winie. Zręcznie je odkorkowała, a potem upiła łyk. – Zresztą i tak nie ma o czym.

— Dopiero cię poznałem, ale już wiem, że jesteś stworzona do kłamstwa... No więc, Warszawska? Potrzebujesz werbli?

— Jestem typem kucharki – odparła z zachwytem w głosie. Naiwnie liczyła, że marną przystawką uda jej się uśpić głód jego wiedzy. – No, to by było na tyle. Dziękuję za uwagę, Ferro.

— Nie czuję się usatysfakcjonowany – rzucił beznamiętnie i oparł policzek na dłoni. – Opowiedz mi coś, czego nie wiem.

— Coś, o czym nie przeczytasz w necie? – Zakpiła na myśl, że mimo rosnących cyferek na social mediach, ktoś mógłby chcieć szukać o niej informacji.

— Coś, czego nie wyczytam z twojej twarzy.

— Jeśli to ma być wesoła historia to uprzedzam, że nie mam takiej w repertuarze.

— W takim razie, rzuć czymś dołującym.

— Jesteś pewien, że tego teraz potrzebujesz?

Skinął tylko głową na potwierdzenie.

— W dzień naszych siódmych urodzin – moich i Wiktorii, jak co roku miałyśmy mieć przyjęcie – Wzięła duży haust wina z butelki. Przerwała. Potem przechyliła butelkę ponownie i sięgnęła po jeszcze kilka łyków.

— Zaczyna się całkiem miło...

— Wstałam rano z uśmiechem – ciągnęła. – Nie wiedziałam tylko, że będzie to ostatni taki uśmiech w moim życiu. Upiekłam z gosposią babeczki i tort. Przez następnych kilka godzin wszystko przygotowywałam. Cała chata była w balonach i w urodzinowych ozdobach – Spojrzała rozmarzonym wzrokiem w sufit.

— Jeśli nie chcesz... – zabrał głos, gdy tylko zorientował się jakiego wydarzenia będzie dotyczyć historia.

Mimo że nie znali się za dobrze, o tej sprawie wiedzieli wszyscy. Media trąbiły o tym non stop.

— Chcę – rzuciła krótko. – Zadośćuczynienie, nie pamiętasz? Chciałam spędzić ten dzień z moją rodziną. Tylko oni byli jakąś stałą w moim dziecięcym życiu. Rodzice zawsze brali tego dnia wolne... Tym razem wybrali firmę. Jakieś ważne sprawy. Ważniejsze od... nas. Mieliśmy wszystko nadrobić po południu. Zamiast nich, w drzwiach zobaczyłam Pawła i zapłakanych dziadków. A zamiast życzeń, dostałam wyrazy współczucia – Wzięła ostatni łyk z butelki i odstawiła ją koło łóżka. – A co z tobą?

— Kiedy stało się to wszystko, ten wypadek... rodzice nagle ogłosili, że wyjeżdżamy z kraju – powiedział, z żalem nakreślając swoją perspektywę. – Mama, tata, Kacper, ja i Żelek mieliśmy zamieszkać we Włoszech. Tak przynajmniej myślałem. Okazało się, że ojciec nie bardzo chciał zabierać Żelka i...

— Poczekaj, Ferro. Kim w tej historii jest Żelek?

— Mój pies, Samojed – wytłumaczył zdziwiony. – Myślałem, że wystalkowałaś.

— Aż tak daleko nie dotarłam.

— Żelek to zdrobnienie od Żelisław – napomknął dumnie. – Dostałem go od babci, bo nie mogła znieść tego, że nie miałem przyjaciół. Nie patrz tak na mnie, Warszawska – Oburzył się jej zdumionym oczom. – Po prostu nikt nie spełniał moich oczekiwań.

— A Kacper? – Podparła brodę dłonią. – Wygląda całkiem jak ty. I wydaje mi się, że nawet jesteście w podobnym wieku...

— No właśnie. Z nim toczyłem wojnę chyba od urodzenia, a Franek... jak jeszcze żył... zadawał się z Pawłem. Wiecznie gdzieś razem łazili i nigdy nie chcieli mnie zabrać ze sobą. Jeździli nawet na motocyklach. I mieli takie fajne kaski. Mój brat Pikachu, a twój Sida z Epoki Lodowcowej. Ale o tym pewnie wiedziałaś – Uśmiechnął się lekko. – Tego feralnego dnia zabrałem Frankowi ten kask. Bo mi się podobał. Stwierdziłem, że jak chce go odzyskać, to musi mnie przewieźć. Ale to go nie zatrzymało. I tak pojechał. Paweł pożyczył mu swój – ciągnął coraz bardziej przygnębiony. – Resztę już znasz. Po pogrzebie mojego brata rodzice zapakowali nas do samochodu. Zasnąłem i kiedy się obudziłem, został mi tylko mój klon. A Żelek zniknął.

— Co się z nim stało?

— Nie wiem. Ojciec powiedział, że tylko by nas spowalniał. Od tamtej pory go nienawidzę – przyznał ze smutkiem i spojrzał na Julię, która była już bliska płaczu. – Warszawska... moglibyśmy pić, bawić się i tańczyć.

— Sam wybrałeś taki sposób spędzania wieczoru. Możesz winić tylko siebie.

Popatrzyli po sobie i uśmiechnęli się ponuro.

— W co gramy? – Zamachnął talią kart.

— Karolu, czy ty tak serio pytasz? Pomyśl, w co mogą grać Warszawscy i Ferro.

— A więc wojna, panno Julianno.

O poranku słońce ozłociło białomatowe ściany. Pierwszy dzień nowego roku wdarł się z nowymi nadziejami, celami, marzeniami... i ze starymi irytującymi budzikami.

Smartfon brzęczał i brzęczał.

— Dziesiąta... zero... zero... – Karol powtórzył na głos to, co zdążył przeczytać. Ekran zaświecił się tylko na chwilę, a potem zgasł. – Dziesiąta!

Wstał z łóżka i w sekundę znalazł się przy oknie, skąd wypatrywał niespokojnie znajomej iks szóstki.

— Warszawska, co ty tu robisz? Przecież ja cię wyniosłem do innego pokoju – powiedział mniej więcej w kierunku Julii i znów powrócił do bacznej obserwacji ulicy. – Nie możesz tu zostać. Słyszysz?!

— Daj mi spać, Ferro – odparła zachrypniętym głosem. – Nie bez powodu ranko rymuje się ze spanko.

— Julia... – wyszeptał i zawisł nad jej twarzą wpatrzony jak w obrazek.

Nie narzekała. Nie mroziła spojrzeniem. Nie nienawidziła.

Wyglądała tak słodko, beztrosko i promiennie. Bo spała.

W przeciwieństwie do Karola, myślami tkwiła ciągle w sylwestrowej nocy. Imprezowego nastroju nie zdołał wyrwać jej nawet poranek. Bo dopóki nie rozchyliła powiek, była tam gdzie chciała być.

Sei perfetta – mruknął pod nosem.

— Jeszcze pięć minut, Ferro.

— Rodzice mogą tu być w każdej chwili! – krzyknął, kiedy się otrząsnął. – Jak cię zobaczą... to powiem, że się włamałaś!

— Że co?! Nigdy się nigdzie nie włamałam! Ile mamy czasu?

— Za późno. Moja mama właśnie przyjechała.

— Co? – zapytała, niedowierzając w swojego noworocznego pecha. – Dlaczego tak wcześnie?

Nagle zamilkli. Wiedzieli, że ich wycieńczone ciała i przebodźcowane umysły nie były gotowe na serię przesłuchań i potępiających spojrzeń. Dlatego, by obmyślić wyjście awaryjne zaprzęgli do pracy każdą szarą komórkę.

— Szafa! – wrzasnął Karol. – Jest jeszcze pusta.

— Co za banał. Ty się ciesz, że cofnęłam te zdjęcia.

— Właź! – Pośpieszał ją, jednocześnie chowając wszelkie dowody obecności Julianny Rity Warszawskiej.

Buty wrzucił do szafki nocnej. Butelkę po winie kopnął tak, że wtoczyła się pod łóżko. A kubek z talerzem ulokował tymczasowo w komodzie. Na stercie czystych koszulek.

— Telefon! Podaj mi go, no już!

— Masz! To wszystko?

— Jeszcze płaszcz!

— Mamy jakieś trzydzieści sekund – Pośpiesznie rzucił w Julię materiałem.

— Synku!

— Albo mniej – syknął szeptem.

Jedynym, czego nie zdołał ukryć był promienny uśmiech. Sytuacja, mimo całej nerwowości niezmiernie go bawiła.

— Coś mówiłeś, synku? – zapytała blondynka w eleganckim cekinowym garniturze.

— Nie. Ja? Nic. To... szafa... piszczy... Pomyślałem, że się wypakuję. Ale... nie czuję się jeszcze najlepiej – Zakasłał demonstracyjnie i domknął drzwiczki. – To może poczekać. Gdzie ojciec?

— Pojechał na chwilę do firmy. Ale znasz go... pewnie wróci wczesną nocą. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, synku! Jak się czujesz? – Pogładziła po jego czole. – Czekaj, czekaj, czekaj. Co jest z twoją twarzą? – zapytała zszokowana. – Czy mój ukochany syn się uśmiecha? Byłam pewna, że zapomniałeś jak to się robi. Karolu Krystianie Ferro, czy coś się stało?

— Nie.

— Na pewno?

— Absolutnie nic się nie wydarzyło – próbował przekonać matkę, choć rozbawiony głos i mina nie ułatwiały mu zadania.

— Poczekaj, synku! Chcę się na ciebie napatrzyć – Ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała rozmarzona. – Nie widziałam cię takiego szczęśliwego od... wypadku. A po tym, co ci powiem...

— Rozmawiałaś z nimi?

— To szminka czy keczup? – zagadnęła, kierowana zwykłą matczyną ciekawością. Wytężała wzrok, choć każda z możliwych odpowiedzi wydawała się równie niewiarygodna.

— Co?

— To na twojej twarzy... Zresztą nieważne. Chyba nie chcę wiedzieć. Wydrukowałam twoje oświadczenie – Odłożyła na bok czułości i przekazała mu kartki. – Naucz się go na pamięć, synku. Później przećwiczymy.

— Wyciągnęłaś coś z nich, czy nie?

— Jeśli się przyznasz... są gotowi wyciszyć temat. Będziesz mógł trenować, ale nie startować. Przynajmniej na razie. Dopóki sytuacja się nie uspokoi.

— Że co?!

Nastrój Karola zmienił się diametralnie. Cały entuzjazm zgasł. A blade dotąd policzki zapłonęły czerwienią.

— A na razie, nie powinieneś obciążać nogi – Wstała i splotła palce obu dłoni. Mimo narastających emocji, chciała przekazać mu to w najbardziej dyplomatyczny sposób. – Do treningów wrócisz najwcześniej za miesiąc albo dwa.

Jeśli wcześniej krew w nim się gotowała, słowa matki doprowadziły ją do wrzenia. Dostałby gogle, kask i elektroniczny stempelek w paszporcie biologicznym, ale nie deskę.

— Co?! Ty chyba żartujesz! – darł się w niebogłosy.

Poza walecznego sportowca nie pozwalała mu ustąpić. Co innego choroba. Zakasłał raz. Potem drugi. A każda następna tura kaszlu obnażała jego kruchość i bezbronność.

— To jedyne wyjście, synku – próbowała przekonać go swoim najsłodszym tonem. – Jesteś młody, cała kariera jeszcze przed tobą.

— A jeśli... tego... nie zrobię?

— Trzy lata dyskwalifikacji – potwierdziła cierpko tylko to, co już wiedział. – Zrozum, synku... twoja konferencja to był błąd. Te warszawskie hieny tylko czekają, żeby na nowo rozgrzebać sprawę wypadku. Tego wypadku – Przeszyła syna spojrzeniem. Tak, by na pewno zrozumiał, o którym nieszczęściu mówiła. – Dobrze wiesz, że gdyby połączyli to w mediach, już w ogóle nie miałbyś żadnych szans... Inhalator! Gdzie jest twój inhalator?

— Ojciec... wozi jeden... w samochodzie – wydusił z trudem.

— Jadę do niego.

— Nie, mamo. Zaraz... mi... przejdzie... Widzisz? Już mi lepiej.

— I tak pojadę. Na wypadek, gdyby to się powtórzyło. Od razu skoczę do firmy po twój garnitur na konferencję. Miasto jest w miarę puste. Myślę, że pół godzinki i będę z powrotem.

— Oddychaj spokojnie, Ferro! – krzyknęła Julia, wybiegając z szafy. Od razu otworzyła okno i przełączyła się na swoje troskliwe spojrzenie numer 4.– Spokojnie. Wdech, wydech. Nie do wiary, że palacz i astmatyk w jednym nie pamięta o takich rzeczach jak inhalator. Co ty sobie wyobrażasz, Ferro?

Popatrzyli po sobie.

— Warszawska, ty tak serio? – zapytał, na zmianę śmiejąc się i kaszląc.

— Udawałeś?

— Udawałem – Pokiwał głową z politowaniem. – A wszystko to dla nieznajomej dziewczyny, którą wszyscy każą mi nienawidzić.

— Więc mnie nienawidź – rzuciła oschle. – Wszystko będzie prostsze.

— Może powinienem – odgryzł się.

— To droga wolna!

— Dla ciebie owszem – Wychylił się przez okno. – Lepiej się pośpiesz, Warszawska.

— Z przyjemnością! Nie będę tkwiła w jaskini wroga... Co to? – Odwróciła się zwabiona szelestem. Nienawiść ustąpiła ciekawości.

— Moja szansa. Na odzyskanie dawnego życia.

— Więc dzięki temu nie będę musiała cię już oglądać? – Wskazała na świstki papieru.

— Chyba, że lubisz snowboard.

— Nienawidzę. Tak jak każdego innego sportu.

— Więc nie będziesz musiała mnie już oglądać.

— Pożegnamy się raz na zawsze?

— Dokładnie tak.

— Skończymy ze sobą?

— Niczego nie pragnę bardziej.

— A twoja rodzina zniknie z mojego życia?

— Miejmy nadzieję.

Julia rozprostowała zwinięte kartki. Rzuciła okiem na zapiski i jednym zwinnym ruchem przedarła je na pół.

— Warszawska, no! Nie będę tego czwarty raz drukował!

— Nie przyznasz się, Ferro.

— Dlaczego?

— Bo z jakichś irracjonalnych powodów wierzę, że tego nie zrobiłeś – powiedziała szybko, byle tylko nie zdążyło do niej dojść, że być może daje Karolowi tylko złudną nadzieję. – Czytałam, że doping można zażyć nawet przez pocałunek. W 2017 była taka sprawa, że partnerka biegacza brała probenecyd na infekcję zatok. A jeśli ty całujesz, kogo popadnie, to ma to sens, Ferro. Byłeś wtedy całkiem popularny. Może jakaś fanka się na ciebie rzuciła. Albo ty na nią.

— Fanka, mówisz? – zagadnął z resztkami swojej uwagi, która właśnie wybierała się na wycieczkę do Włoch po dawkę przypominającą największy mrok w jego życiu. – Fanka...

— Poza tym twoja matka kłamała.

— Co? – wyrwał się z zamyślenia. – Posuwasz się za daleko, Warszawska.

— Nie zamierzają dopuścić cię nawet do treningów.

— Co?!

— Pstro.

— Co ty mówisz?! Dlaczego nie zamierzają?! Co?! Warszawska! Powiedz, że się przesłyszałem – Przyłożył dłoń do czoła. Bardziej ufał nagłej gorączce niż jej słowom.

— Twoja matka miała ci powiedzieć... w dniu, w którym mieliśmy wypadek... Miała ci wtedy powiedzieć, że... to koniec. Słyszałam w szpitalu.

— I mam ci zaufać, bo?

— Nie mam powodu, żeby kłamać?

— Warszawscy zawsze mają powód.

— Więc mnie nie słuchaj – odburknęła. – Ani swojej matki. Dla nikogo, a już na pewno nie dla mnie, nie będziesz tak ważny, jak powinieneś być dla siebie. Posłuchaj Karola Krystiana Ferro i tego, co czujesz. A potem zrób, jak uważasz.

— Warszawska, poczekaj!

— Na co mam czekać, Ferro? – Wyrzuciła nerwowo ręce. – Aż mnie znienawidzisz? Proszę bardzo! Wiesz co? Mam już tego dość. Ciebie mam dość, Ferro!

— Aż cię... przeproszę. Może źle cię oceniłem.

— Nagrasz mi to?

— Zapomnij.

— Szkoda... A i zostawiłam ci numer telefonu...

— Po co? – wszedł jej w słowo. – Nie zamierzam do ciebie dzwonić. Poza tym, mieszkamy obok. Zawsze możesz rzucić w szybę kamieniem.

— Zostawiłam ci numer... do Mieszka, najlepszego fizjoterapeuty, jakiego znam. Nawet nie wiesz, ile razy składał Pawła po tenisie jak mu backhand nie wyszedł. Naprawi twoją nogę, wrócisz do startów na swoich warunkach, sprzedacie nam udziały bez żadnego „ale" i już nigdy więcej się nie spotkamy.

— Brawo, Warszawska – Klasnął ironicznie dłońmi. – Pięknie to zaplanowałaś. Ale nie podjąłem jeszcze decyzji.

— Podjąłeś właśnie teraz.

— Nie podjąłem.

— Podjąłeś, Karolu.

— Julianno, nie mogę się doczekać, aż znikniesz z mojego życia.

— Czyli jednak! – wrzasnęła.

— Co jednak?

— Uwierzyłeś mi, a nie własnej matce. Ha! W jedną noc zrobiłam z ciebie człowieka, Karolu Krystianie Ferro! – Prawie podskoczyła z radości. – Ej, a co wy macie z tym „K"? To jakiś program „Z kamerą u klonów" czy... – zamilkła, gdy w uszy wbił jej się niespodziewany trzask. Wesołość przygasła. Bo przykryło ją widmo dekonspiracji. – Słyszałeś to? Mówiłeś, że już wyszła!

— Bo wyszła – Zerknął na tablet. – Nie ma samochodu.

— Co ja mam robić?! Jakieś rady?

— Jeśli to mój brat, nie wspominaj o mozzarelli. I o tym, że spałaś w jego pokoju.

— Brawo! – Zaklaskała prześmiewczo. – No brawo, Ferro! Może ty poradniki pisz!

W odpowiedzi na narastający stukot, Julia rozejrzała się nerwowo po sypialni. Nie zdążyła objąć wzrokiem poprzedniej kryjówki, a głośne dotąd kroki umilkły przed drzwiami. Było za późno na zabawę w chowanego. Przymknęła oczy i z gęsią skórką na ramionach zastygła w bezruchu.

Buongiorno! Felice Anno Nuovo! – wrzasnęła na wejściu postać w czarnej bluzie z kapturem.

Do pokoju wszedł Kacper. Jak gdyby nigdy nic minął Julię i potoczył się w stronę brata. Szybkim ruchem złapał za rękę Karola i przyłożył ją do swojego czoła.

— Nie masz gorączki.

— Fu! Ale ty śmierdzisz fajami – Dramatycznie odkaszlnął, a po chwili szturchnął brata w ramię. – Ty... Bo ja widzę Warszawską i tak... się zastanawiam, czy ja coś ćpałem.

— Ja tu jestem, głąbie – oświadczyła stanowczo Julia. A jej surowy ton zdołał w mig go otrzeźwić.

— W takim razie, co ty ćpałaś? – zapytał z bezpiecznej odległości. Odruchowo złapał się za tył swojej głowy, przejechał po szwach i westchnął bezradnie. Normalnie skoczyliby sobie do gardeł. Normalnie już by ją wyjaśnił, spłakałaby się jak bóbr i zniknęłaby im z oczu raz na zawsze. Ale przy Karolu i z traumą, którą zafundował mu Paweł, Julia zdawała się być nietykalna. Kacper bał się nawet podnieść na nią głos. – Coś musiałaś, skoro znalazłaś się w tym domu. Nienawidzimy się, zapomniałaś? I żadne udawane pocałunki tego nie zmienią.

— Klonie, to nie jest rozmowa na teraz – zakasłał Karol, gotowy upozorować kolejny atak astmy.

— Jesteś coraz lepszy... w udawaniu! Chociaż na mnie to nie działa. Ale wiem już, czemu kazałeś mamie ganiać za inhalatorem. Ona? Serio? To wszystko dla durnej Warszawskiej? Jesteś Karolem Ferro! Trzykrotnym mistrzem świata juniorów i medalistą olimpijskim. Nie możesz zadawać się z takim szarym pospólstwem!

— Ja tu jestem. Głąbie.

— Uwierz mi, wolałbym, żeby to były omamy.

— A i przy okazji zjadłam twoją mozzarellę. Z keczupem – wtrąciła Julia, nasączając każdą samogłoskę błogą satysfakcją. A gdy Kacper skierował w jej stronę morderczy wzrok, cmoknęła tylko powietrze.

— Ona bredzi, sam ją zjadłem.

— Co?! – Utopił twarz w dłoniach. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że wy... wy... nawet nie przejdzie mi to przez gardło.

— Spaliśmy ze sobą? – dokończył z wahaniem Karol.

— W twoim łóżku, Kacpuś! – przyznała radośnie Julia. – No co? Po coś te czerwone majtki ubierałam.

Non fare la scema! Braciszku, mój drogi... Czy ciebie powaliło? – Złapał się za głowę i przymknął na chwilę oczy. – Oto, co teraz zrobimy. Położę się na tutaj, na tym wyrze, przykryjesz mnie kołderką, a kiedy się obudzę powiesz mi, że to się nie wydarzyło! Że to, co zobaczyłem to zwykły koszmar. Capisci? A później pójdziemy zjeść nasz tort – zakomunikował i zgodnie z zapowiedzią wgramolił się do łóżka.

Karol przewrócił tylko oczami.

— I pamiętaj: to się nie wydarzyło, Ferro – wyszeptała Julia. – Byłam tylko koszmarem, który skosił cię w karty. A teraz zniknę, zanim zjawi się twój ojciec. Albo ktoś jeszcze z twojej rodziny...

— Mamy też starszą siostrę... Ale ona jest za granicą. Zresztą nieważne. O Martę nie musisz się martwić.

— Marta? Stawiałabym na Krzesisławę. Albo Klotyldę...

— Zawiozę cię do tej... jak ona tam miała? A już wiem! Weronika „utopię ci telefon w fontannie" Czarnecka – wycedził, siląc się na uśmiech. – Warszawska, a nie domyślasz się może, o co z tym chodziło?

— Pewnie chciała się pokazać.

Quella testa rossa sta cercando di distruggerci – burknął do poduszki Kacper.

— To była ona? I mówisz mi to dopiero teraz?! Ho fatto una cazzata! – syknął i na chwilę ukrył twarz w dłoniach. – Warszawska... – Zwlekł się z łóżka, i z potulnie zwieszoną głową podszedł do Julii. Skruszony, co najmniej jakby bez powodu wytoczył jej medialną wojenkę, oskarżył o nabijanie zasięgów, a na koniec jeszcze skradł pierwszy pocałunek. – Przepraszam cię. Za tę konferencję. Za to w parku. Za wszystko. Nie powinienem był... Wybacz mi. Myślałem, że to ty chcesz mnie zniszczyć.

— Ależ oczywiście, że chcę, Ferro – potwierdziła bez wahania. – Wpiszę sobie to nawet w noworoczne postanowienia. Ale na razie... muszę jechać do firmy po klucze. Paweł trzyma je w biurku. Mam nadzieję, że się tam dostanę.

— To się zbieraj... Czuję się już lepiej. Podwiozę cię.

— Wezwij mi taksę, Romeo – zaprotestowała i zamiast noworocznych eskapad, wskazała mu łóżko. – I jeszcze jakbyś mógł pożyczyć jakieś buty. Najlepiej trampki. Potrzebuję stabilizacji w życiu...

— Idź już Warszawska, bo uszy mi krwawią – wydusił do poduszki Kacper.

Julia otworzyła usta w oczekiwaniu aż jej kąśliwa riposta wygra ten noworoczny pojedynek, sprowadzając wszystkich do parteru. Jednak, po całej nocy była zbyt wyczerpana, by wdawać się w żarliwe dyskusje. Jedyne na co się zdecydowała to ciche oburzenie i środkowy palec wymierzony w bardziej wrogiego Ferro.

Gdy Kacper zza kołdry próbował pokusić się o ten sam gest, Karol bez wahania pacnął go w rękę.

— Ała!

— Zachowuj się.

Warszawska skrzywiła się tylko, zdziwiona niespodziewanym rentgenem w oczach Kacpra. Wzięła przydzielone jej obuwie i udała się bezszelestnie do wyjścia.

— Jeszcze jedno... – Wychyliła się po chwili zza framugi drzwi.

— Warszawska, zabieraj stąd te odnóża.

— Cicho bądź, klonie – rozkazał Karol, przygniatając brata jaśkiem. – Czego jeszcze ci brakuje? Cieplejszego płaszcza? Czapki? – pytał z łokciem opartym na jego głowie. – Ja się jeszcze nie rozpakowałem, ale mój brat Kacpuś służy pomocą.

— Nie trzeba. Chyba, że chcesz żeby wypaliło mi skórę... Powiedz mi tylko, kto normalny nastawia budzik na nowy rok?

— Dzwonił twój telefon, słońce.

Plan był prosty. Wsiąść do taksówki, w drodze do firmy poudawać trochę grę w smutnym teledysku, zabrać klucze z biurka, wrócić i zakończyć ten wędrowniczy tryb życia pod swoją własną kołdrą.

Ale najpierw Julia musiała wydostać się ze spokojnego osiedla i liczyć, że reszta miasta będzie równie cicha i bez życia jak ona.

— Należy się 110zł, szanowna pani – powiedział donośnym głosem sędziwy taksówkarz, czym wyrwał Julię z zadumy.

Czując na sobie wzrok kierowcy, gorączkowo zabrała się za szukanie w kopertówce portfela. A gdy go wreszcie znalazła, zadzwoniły tylko monety. Przetrzepała wszystkie zakamarki. Zajrzała do najróżniejszych kieszonek, o których istnieniu wcześniej nie miała pojęcia. Nic.

Kiedy zatopiła spojrzenie w jego znikomej zawartości, cała zapłonęła. Twarz Julii momentalnie zabarwiła się na buraczkowy kolor. Ręce zaczęły trząść się jak oszalałe. A jej smutny teledysk nabrał dramatycznego wydźwięku.

— Halo! Proszę pani, budzimy się! Koniec kursu. Karta czy gotówka? – Gdy odpowiedź długo nie nadchodziła, zmarszczył nerwowo brwi.

— Nie mam... Nie mam karty.

— To blikiem pani zapłaci.

— Tak! Jasne! – Wyjęła telefon. Drżącymi palcami próbowała wpisać pin, ale za każdym razem spotykała się z odmową dostępu.

— Swojego smartfona też pani nie wzięła?

— Cholera! Czy... czy mógłby pan tu chwilkę poczekać? – wydusiła cichutkim głosikiem.

— Kursy mam kolejne.

— Dosłownie momencik. Bo niestety nie mam takiej kwoty przy sobie – Wyszła powoli z taksówki, bacznie rejestrując ruchy kierowcy.

— To chyba jakieś żarty! – Wybiegł za nią jak oparzony. – Już widziałem takie numery! Nie dam się drugi raz oszukać.

— Dosłownie pięć minut, proszę – rzuciła z błagalnym spojrzeniem. – Pójdę tylko tutaj do firmy. Zaraz panu przyniosę te pieniądze! – Jej spojrzenie nabrało błagalnego charakteru.

— Wzywam policję!

— Nie, nie! Ja mam pieniądze! Tylko nie przy sobie. Akurat wczoraj zdarzyła mi się taka nieprzyjemna sytuacja – wyterkotała jednym haustem, próbując wziąć mężczyznę na litość. – Zostałam okradziona.

— No skoro została pani okradziona... to tym bardziej wezwiemy policję! – Taksówkarz pozostawał nieugięty.

— To znaczy tak nie do końca okradziona... W każdym razie straciłam kilka stów. I to były właśnie te stówy, które bym panu zapłaciła, gdybym je miała – Strzeliła uśmiechem zażenowania, gotowa poszerzyć swój rejestr dram. – Ale nie mam... Niestety – Zrobiła smutną minę licząc na zrozumienie z jego strony. – Mogę zostawić panu mój dowód. Albo telefon! Pod zastaw! Albo i to, i to! Proszę.

— Oj dziewczyno, będziesz się gęsto tłumaczyła z tego na policji. Pakuj się – Wskazał na swojego czerwonego Mercedesa klasy E i podążył w kierunku drzwi.

— To nie będzie konieczne. Zapłacę za tą panią – powiedział nagle starszy, bardzo elegancki pan ubrany w beżowy wełniany płaszcz i wzorzysty szalik z jedwabiu. Spod cynamonowego kapelusza wystawała uśmiechnięta twarz i oczy, wokół których tańczyły tysiące małych zmarszczek.

— Dziadek! – krzyknęła uradowana na widok wybawienia.

— 110 złotych – wydukał taksówkarz.

Wyciągnął zza pazuchy portfel i przekazał kipiącemu ze złości kierowcy dwa banknoty stuzłotowe.

— Reszty nie trzeba – dodał na odchodne, po czym spojrzał badawczo na Julię. Zmierzył ją dokładnie wzrokiem. Od stóp, aż po głowę. Wydawało się, że chciał coś powiedzieć, ale go ubiegła.

— Zgubiłam gdzieś Tymoteusza. Buty, pieniądze i klucze... A wiem, że Paweł w biurku trzyma zapasowe...

— A telefon?

— Na swoim miejscu – Zamachała kłamliwie kopertówką, wiedząc, że lokalizacja jej smartfona wciąż pozostawała zagadką.

— W przeciwieństwie do mojej wnuczki – Spojrzał na nią upominająco.

Wiedziała, że bezduszny świat korporacji to nie świat Julianny Warszawskiej. A już szczególnie w nowy rok.

— Dzwoniłam do Pawła, ale nie odbiera.

— No to widzę, że moim wnukom imprezy się udały... Liczę, że później opowiesz mi, jak do tego doszło.

— Wolałabym nie.

— Ze szczegółami. Chwila, chwila... Twarz ci się śmieje od ucha do ucha. Nie byłem pewien, czy tak potrafisz – Objął ją ramieniem i udali się w stronę tylnego wejścia.

Wjechali na górę mniej reprezentacyjną windą, w której ani nie grała muzyczka ani nie mrugało oko kamery. A gdy znaleźli się na właściwym piętrze, w recepcji nie zastali żywej duszy.

Warszawski senior oparł masywne ramię o blat biurka. Wydawało się, że gorączkowo czegoś szukał. Chwilę mu zajęło nim bez pomocy sekretarki, niewprawioną ręką sięgnął po odpowiednie klucze. Z brzękiem podsunął je dziewczynie.

— Poczekasz tu na mnie? – zapytał ze smartfonem w dłoni. Nie czekał na odpowiedź. Gdy telefon wesoło zabrzęczał, capnął jakiś plik papierów i oddalił się w głąb zaciemnionego korytarza. – Jesteś już w firmie? To przyjdź do mnie – Usłyszała jeszcze, nim zniknął całkowicie z jej pola widzenia.

Julia stała przez chwilę w tym samym miejscu.

Osamotniona rozglądała się po najbliższych dla oczu ścianach. Szukała czegoś interesującego, na czym mogłaby zawiesić oko.

Gdy ciekawość nie pozwalała jej dalej czekać, złapała za pęk kluczy i ruszyła w stronę gabinetu Pawła. Pusty aż prosił się o szybkie przeszpiegi.

Kiedy tylko weszła do środka, przekonała się, że Łukasz, jak na dyrektora kreatywnego z powołania przystało, od wypoczynku wolał prace plastyczne.

Mroczna jaskinia prezesa z dnia na dzień przemieniła się w królestwo disneyowskiej księżniczki. Absolutnie wszystko stało się brokatowo różowe. Od podłogi aż po sufit. Łącznie z wielką antyramą, którą zgodnie z prośbą musiała zawiesić Wiktoria.

— A co on tu robi?

Po cichutku przeszła pod drzwi, za którymi zniknął Łukasz.

— Cholera jasna! Dlaczego to nie poszło na Bałkany?! – zapytał poirytowany Warszawski. – Łukasz, to musi stąd wyjechać przed północą. I w dupie mam, jak ty to zrobisz. Jutro tu przychodzą ludzie do pracy. To ma zniknąć. Rozumiesz?

— Przecież ja nie zdążę tego ogarnąć! Wiedziałem, że tak to się skończy! Panie Stefanie, pański wnuk wpuścił do firmy Czarneckich. A ci zajęli nasze magazyny za miastem – referował rozgorączkowany głos Wojciechowskiego. – Dlatego moi ludzie musieli wwieźć ten syf do samiutkiego centrum Warszawy! No i jeszcze ten nieszczęsny urlop! Paweł się naprawdę niczego nie domyśla? Może on wie o tym transporcie i robi z nas idiotów.

— Jedynym, co on widzi jest Oliwia – uspokoił go Warszawski. – Uwierzysz, Łukaszu, że on ją nawet wciągnął do La Rivestire? Co za głupi dzieciak.

— Z tego, co wiem, zarząd nie miał nic przeciwko.

— Zgodzą się na wszystko – prychnął. – Bo chcą przejąć jej hotele. Szczególnie ten na Cyprze. Wysłali go, żeby sprawdził, czy są czyste. A on myśli, że to zabawa.

— Aaa! Parzy! – krzyknęła Julia, kiedy cała gorąca zawartość filiżanki nagle wylądowała na jej ubraniu.

— Ktoś jeszcze tu jest? – zapytał kobiecy głos zza drzwi. Wyniosły, arogancki i dziwnie znajomy.

— Najmocniej panią...

Nie czekała na przeprosiny. Ani na przewodnika po La Rivestire. Jeśli ostatnie wizyty czegoś ją nauczyły, była to szczątkowa orientacja po firmowych korytarzach.

Z impetem wpadła do pracowni krawieckiej i już od samego wejścia upatrzyła sobie ogromny stalowy wieszak. Mimo solidnego wykonania, aż uginał się od ilości ubrań.

Kiedy pobieżnie przeglądała kreacje, zza wieszaków wyskoczył niespodziewanie winowajca całego zdarzenia.

— Nawet nie ma pani...

— Julia, po prostu Julia – rzuciła szybko, cały czas skupiona na poszukiwaniu czegoś odpowiedniego.

Mrużyła oczy. Marszczyła brwi. Przymierzała do siebie stroje i szybkim ruchem odkładała je na miejsce. Wciąż z tym samym grymasem niezadowolenia.

— Nawet nie masz pojęcia Julia, jak długo starałem się o tę pracę! Nie masz pojęcia!

— No i? – odpowiedziała beznamiętnie, ze wzrokiem wbitym w materiały na wieszakach.

— Ja pochodzę z małego miasteczka – Osaczał ją tam, gdzie tylko się pojawiła. Niesiony strachem, wyprzedzał jej kroki i okładał emocjami. Byleby tylko obdarzyła go litościwym spojrzeniem. – Przeprowadziłem się tutaj z myślą o tej pracy! – Krok w krok przemierzał za nią pracownię, potykając się o materiałowe bele i zastępy manekinów. – Nie możesz mnie tak po prostu zwolnić! – wykrzyknął z desperacją w głosie, patrząc na spokój Julii. Podczas gdy jemu życie waliło się pod stopami.

Dotychczas w otoczeniu drogich kreacji czuł się odrobinę bardziej wartościowy niż ludzie u dołu wieżowca. Ale przez opryskanie prominentnego materiału, prysł i czar. Teraz, gdy jego modowa bajka zdawała się zbliżać ku końcowi, wyglądał jakby spadł z dwunastego piętra.

— Kto mówi o zwalnianiu? – zapytała, gdy jego lament zdołał ściągnąć ją z powrotem na ziemię. – To ze mną jest coś nie tak – przyznała smutno. – Cały czas przytrafiają mi się złe rzeczy. Gdzie tu logika? Przecież... chociaż na tysiąc złych powinna przypadać jedna dobra, prawda?

— Czekaj, czekaj, czekaj... Nie chcesz mnie zwolnić? Aaa kawa? Przecież ta sekretarka...

— Ty zniszczyłeś tylko sukienkę, nie moją duszę. Chociaż... Weronika mówiła, że żeby czuć się dobrze, trzeba wyglądać dobrze – odparła głosem bez emocji. – Nie jestem pewna, czy 12 tysięcy zrobiło różnicę.

Plama na tak luksusowym materiale wywołała u szczupłego szatyna niemal paraliż. Przez chwilę stał z rozdziawionymi ustami, nie mogąc wyprodukować żadnej z przepraszających min.

— 12 tysięcy złotych? – Poprawił okulary i dokładniej przyjrzał się sukience. – Chyba nie mówisz poważnie...

— Albo euro? Nie, nie, złotych. Tak, definitywnie to była nasza waluta – Chodziła dalej po pomieszczeniu, zaglądając w najróżniejsze zakamarki. – Nic się nie stało i tak była pożyczona. A ja czułam się w niej tylko kapkę bardziej szczęśliwa.

— Za ile? – Złapał się za głowę. – Pożyczona? Źle mi od samego słuchania...

— No dobra, spódnicę już mam – Pomachała wieszakiem z brązową sztruksową miniówką. – A ten sweter z reniferem? Też tego sławnego Carlo? – Zaśmiała się i zaczęła przymierzać ubranie do siebie przed lustrem.

— Ktoś go tu zostawił – analizował każde słowo, by znów nie pozwolić sobie na wtopę. – Swoją drogą nie wiem, jak można nosić takie rzeczy... To jest przecież totalne bezguście! – Poczuł się pewnie. Przejście z tematu dużych pieniędzy do sfery przyziemnych spraw zdjęło mu ciężar z ramion. – Nie możesz tak wyjść na ulicę... Poczekaj, znajdę ci coś lepszego.

— Biorę.

W międzyczasie do pracowni wszedł jeden ze wspólników La Rivestire. Nienagannie ubrany i pełen profesjonalizmu, jak przystało na członka zarządu firmy modowej.

Był to ten sam człowiek, którego Julia spotkała w szpitalu, tuż po tym jak prawie potrącił ją samochód i na ulicy, gdy uratował ją przed upadkiem. Był to ten sam człowiek, którego widziała na pokazie, kiedy jej brat oświadczył się swojej wybrance. I ten sam człowiek, który zgubił swojemu synowi najlepszego przyjaciela.

— Feliks, co ty tu robisz?! – odezwał się swoim zwyczajowym chłodnym głosem.

Kruczoczarny brunet z perfekcyjnym przedziałkiem na boku i włosami zaczesanymi na żel przywitał ich sztuczną wyuczoną pozą. Stał wyprostowany jak struna, z rękoma ulokowanymi w kieszeniach trzyczęściowego garnituru. Lorenzo Ferro i jego nieprzenikniony wzrok zaznajamiali się z otoczeniem.

Nim jego rozmówca zdążył coś powiedzieć, ten skupił uwagę na kimś innym.

— I jak wyglądam? – Julia zakręciła się wesoło, zanim zdążyła się zorientować, że grono osób w pomieszczeniu nieznacznie się powiększyło.

— Skąd masz ten sweter? – zapytał wspólnik.

— Ten sweter? – powtórzył z niedowierzaniem amator rozlewania firmowej lury. – Ten sweter... Ten sweter...

Lorenzo spojrzał z ukosa na Julię. Łączenie printów, modne trzy sezony temu zawieszone na przygarbionej sylwetce ani trochę nie zbliżało jej do modowej dziedziczki. A niewinna postura owieczki, w kontraście do usposobienia wilka jasno pokazywała, kto naprawdę zarządza tą firmą.

— Tak, ten sweter! Czy ja niewyraźnie mówię? – wypowiedział, a chłód przeniknął ich do kości.

W ułamku sekundy płomień w oczach Julii zgasł bezpowrotnie. Nie wyglądała na godnego przeciwnika mężczyzny, którego arogancka poza mówiła o wyższości, a ubranie od jedwabnego kołnierzyka, aż po skórzane trzewiki krzyczało: „pieniądze".

Poranna kawa na sukience uśpiła jej czujność. Nie była przygotowana na kolejną serię wtop, wystrzeliwanych jak z karabinu. A może naiwnie liczyła, że nowy rok choć trochę ograniczy rzucanie jej kłód pod nogi.

Już sam widok tego człowieka powodował u niej dreszcze na ciele. Stała nieruchomo z rozdziawionymi ustami, siląc się na wydukanie chociaż półsłówka. Cięte riposty, które dotychczas czekały, by sypnąć nimi, jak z rękawa, ugrzęzły jej w gardle. Żadne z przygotowanych zdań nie zdołało przebić się przez mur nieśmiałości i oprzeć spojrzeniu bazyliszka. Wydawało się, że cisza w oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję trwała całą wieczność.

Skarciła się w duchu za odgrywanie ofiary. Jej policzki zapłonęły rumieńcem, a rozbiegany wzrok szukał naiwnie wsparcia pośród manekinów o bezbarwnych minach.

— Ten sweter...leżał tu. To znaczy sweter ten leżał tu. To znaczy leżał tu ten sweter! – Feliks próbował wybawić ją z opresji. – Pewnie ktoś z modeli go tu zostawił... Tak! Jestem tego pewien.

— Przyjdź do mnie, jak już tu skończysz – burknął z pogardą. Przy okazji zlustrował wybieg i buty Julii. Złote skuwki sznurowadeł lśniły w miękkich promyczkach styczniowego słońca.

Wydobył smartfon z kieszeni marynarki. Będąc już u progu pracowni, wystukał numer. Znajome brzęczenie było jak sygnał do boju. Odwrócił się na pięcie.

Julia machinalnie przeszła w tryb manekina. Ożywiło ją dopiero głośne i znaczące pochrząkiwanie Feliksa.

Za jej aprobatą wykonał pierwszy krok. Podszedł ostrożnie do krzesła, na którym leżała kopertówka. Podał ją Warszawskiej, a ta nieufnie odchyliła ściankę torebki i wyjęła cały czas nie dający o sobie zapomnieć smartfon.

Kiedy na ekranie zobaczyła wielki napis: „Ojciec", wzdrygnęła się odruchowo. Rzuciła telefon pracownikowi, a on bezzwłocznie zrobił rundkę ku szefowi.

— Dzień dobry, czy znajdę tutaj panią Julię Warszawską? – Zaskoczył ich mężczyzna w uniformie kuriera. – Nie, przepraszam... Juliannę Warszawską. Czy może to jednak Julia? Albo Anna... Czy zastałem którąś z tych pań? Mam przesyłkę...

Lorenzo obrzucił wszystkich tylko kolejnym nienawistnym spojrzeniem. Błyskawicznie wyminął mężczyznę i udał się do wyjścia.

— To pani? – Kurier machnął w jej kierunku bukietem czerwonych róż. – Halo? Słyszy mnie pani?

— Tak, to ona – potwierdził z uśmiechem Feliks.

Zgodnie ze wskazaniem kuriera Julia wymieniła parafkę na kolczastą przesyłkę, a pracownik przyjął jej ciężar na swoje ramiona.

— Jakie śliczne – Głos wrócił jej dopiero kiedy zostali sami w pomieszczeniu. – To na pewno nie dla mnie. Ferro... yy to znaczy Feliks zabierz je... Pewnie ten kurier się pomylił.

— Nie słyszałem tutaj o innej Julii Warszawskiej.

— To niemożliwe – wymamrotała pod nosem. – Przecież... nie zamawiałam sobie kwiatów. Ja nawet nie wiem, co jest dzisiaj otwarte... Czekaj! Na pewno powiedział moje nazwisko?

— Jesteś jedyna w swoim rodzaju. Jest liścik?

— „Przepraszam"? – przeczytała zdziwiona.

— Kacper, daj mi Karola... – Nieoczekiwanie do rozmowy włączył się głos zza drzwi. – Skąd mam twój telefon? Od twojej dziewczyny! Nie rżnij głupa! Jesteś za mądry na pieprzenie takich bzdur.

— To się nie dzieje naprawdę – powiedziała i szybko zamilkła. Z dreszczami na ciele przysłuchiwała się każdemu kolejnemu słowu.

— Dobrze wiem, że się z nią spotykasz. Ma twój sweter, buty i telefon, do cholery jasnej! Słuchaj, nie życzę sobie, żebyś miał jakikolwiek kontakt z tą dziewuchą! Nie ma żadnego „ale"! Jak tylko wrócę, masz być spakowany. Zawożę cię na lotnisko – Głos wraz z krokami stopniowo zanikały, aż w końcu ucichły całkiem.

— Jeśli kiedyś będę chciała wejść do tej firmy... – zwróciła się w kierunku Feliksa – ...nie wpuszczaj mnie. Zamknij drzwi. Wywieś kartkę, że zamknięte!

— Szczęśliwego nowego roku! Ja tylko po garnitur – zapowiedziała filigranowa blondynka, gdy stała już u progu pracowni. – Miał być gotowy...

— Och, za jakie grzechy? – mruknęła Julia i ukryła twarz w dłoniach.

— Oczywiście. Jest tutaj. Nanieśliśmy wszystkie poprawki zgodnie z życzeniem, pani Ferro.

— Dziękuję – odrzekła z szerokim uśmiechem.

Kobieta zrobiła kilka kroków w stronę drzwi i znów odwróciła się z pytaniem na ustach. Zatoczyła energiczne kółko, a czarna organza przy różach zafalowała.

— Coś jeszcze, pani Ferro?

— Mam wrażenie, że o czymś zapomniałam.

— Miało być bez krawata. Sprawdzałem pięć razy, jest wszystko. To co, dać jednak ten krawat?

— Nie, to nie to.

— To nie dawać?

— Czego ja mogłam zapomnieć? Oświadczenie Karolowi dałam, garnitur wzięłam...

— Inhalator! – wypaliła Julia, czym ściągnęła na siebie zszokowany wzrok blondynki.

— No przecież! – ucieszyła się. – Dziękuję. Czekaj... Skąd o tym...? Czy ty... Ty jesteś... Byłaś... To dlatego on... A te kwiaty? Aha – Nagle ją olśniło. – Wiecie, co? Pójdę już. Pewnie się nie wyspałam.

— Oho, pan Warszawski dzwoni – Pokazał Julii swój telefon. – Pewnie cię szuka.

— Powiedz, że mnie nie widziałeś – wyszeptała. – W tym dniu się stanowczo za dużo dzieje. Znajdę jakąś miejscówkę i nie wyjdę stamtąd przez najbliższy tydzień.

By otrzymać upragnione pięć minut spokoju, przemknęła do pomieszczenia obok. Prześlizgnęła się pomiędzy manekinami. Przeszła szerokim ciemnym korytarzem. Aż do metalowych drzwi na końcu, które jako jedyne były lekko uchylone.

Weszła do środka, pstryknęła światło i zdębiała. Bo to nie był zwykły magazyn. Ani zwykła dostawa materiałów z tureckiego zakładu włókienniczego. Pomiędzy olbrzymimi belami wiskozy, szyfonu i jedwabiu skrywało się coś jeszcze.

— Ze wszystkich osób, które znam, to moja ukochana wnuczka okazała się być najbardziej wścibską i przebiegłą – zaskoczył ją Warszawski senior.

— Co to jest?! Co to za paczki?

— W ostatecznym rozrachunku... są to pieniądze – wyjaśnił jak coś oczywistego. – Nie patrz tak na mnie, przecież nie sprawdzałem. I uprzedzam cię, ty też nie będziesz.

— Co? – zapytała, jeszcze nim zdążyła połączyć wszystkie kropki. – Dziadku, to jest przecież nielegalne! Za to można iść siedzieć! Dlaczego w tym uczestniczysz?! Nie, nie, nie! To się nie dzieje – Kręciła głową z niedowierzaniem. – Wracam do domu!

— Robię to, bo bardzo chciałbym, żeby moje wnuki dożyły chociaż pierwszych zmarszczek.

— Jak szlachetnie – Skwitowała cichym prychnięciem.

— Juleczko... Pozwól, że ci coś opowiem. Lata temu, po skończonych studiach twojej matce zamarzyła własna firma. Taka jak ta. No może... nie dokładnie – Rozejrzał się dookoła z ponurym uśmiechem. – Talentu i pomysłów jej nie brakowało. Ale dużych pieniędzy już tak. A twój ojciec wspaniałomyślnie je załatwił... – warknął na wspomnienie pół-Francuza, którego szczerze nienawidził. – Od waszej absurdalnie bogatej rodziny z Le Mans.

— Od babci i dziadka?

— Nie nazywaj ich tak, proszę cię – Zmarszczył gniewnie czoło. – Nie dało ci to nigdy do myślenia, czemu nazywasz się Warszawska, a nie Villenoix? Nawet twój ojciec nie chciał mieć z nimi nic wspólnego...

— Dlaczego?

— Jako zabezpieczenie pożyczki zażądali udziałów w spółce – wyjaśnił zdziwionym oczom wnuczki. – I może nie byłoby aż takiego problemu, ale... Później zamarzyło im się siedzieć przy wszystkich głównych stołach. Weszli w skład pewnego międzynarodowego holdingu. I się zaczęło... – tłumaczył z przejęciem. – Daliśmy się wmanewrować w ten szajs. Dług oddaliśmy. Ale zostały odsetki, które musimy spłacać. Również przysługami takimi jak ta – Wskazał na magazyn wypełniony niemal po sufit. – Żeby jakoś przy tym przetrwać robimy transakcje ze słupami. Podrabiamy faktury, obracamy fikcyjnym towarem, takie rzeczy. Zwykle nie paramy się narkobiznesem.

— I lewa księgowość ma mnie uspokoić?! – ryknęła na wieść, że firma jej matki od początku istnienia była tylko stylową przybudówką mafii. – Sporadycznie czy nie... La Rivestire jest kanałem przerzutowym narkotyków! Nar-ko-ty-ków! – Złapała za paczkę ofoliowaną czarnym stretchem.

— Nie tylko – zadrwił. – Czasami przewozimy też inne ładunki.

— Dziadku, powiedz że mi się to śni! Przecież jesteśmy w środku Europy! W centrum miasta! – lamentowała, łażąc od jednego wózka magazynowego do drugiego. – Dlaczego nikt tego nie zauważył?

— Bo moje wnuki skutecznie dbają o PR firmy? Muszę cię pochwalić za tę akcję z Karolem. Albo tym drugim? – zastanawiał się głośno, nie zważając na jej purpurową twarz. – Jakoś zawsze mi się mylą. W każdym razie wyglądaliście bardzo wiarygodnie. Nawet ja, prawie w to uwierzyłem.

— Co?! – wrzasnęła na myśl, że mógł widzieć to ktoś jeszcze. Na przykład Paweł, Wiktoria i wszyscy inni z dostępem do Internetu. – O czym ty mówisz, dziadku? Przecież ja wycofałam publikację.

— Ale to moje media i do mnie należy ostatnie słowo, nie uważasz? Zrozum... raz na jakiś czas poproszą nas o małą przysługę. Wtedy razem z materiałami przewozimy to, na co akurat jest zapotrzebowanie. Jeśli chodzi o narkotyki, to głównie naturalne. Bo podobno zdrowsze.

— A to można rozpatrywać w kategoriach zdrowia?

— Jak to mówią... towar towarowi nie równy. Wiem tylko, że w te całe syntetyki się nie bawią. Co prawda, nie trzeba czekać na żniwa. Nie trzeba nawozów. Można też stworzyć laboratoria na miejscu i odpuścić sobie całą tę szopkę z przewozem materiałów. Ale nasi partnerzy, mimo długoletniej współpracy z La Rivestire, są staromodni. I traktuję to jako moją osobistą porażkę – zakpił, pogodzony z losem.

— Partnerzy, czyli kto? Mafia?

— Raczej międzynarodowa organizacja zrzeszająca różne gałęzie gospodarki o wpływach wykraczających poza działalność jakiejkolwiek firmy.

— Przecież tu jest Polska! – huknęła. – Dlaczego tutaj?!

— A dlaczego nie, Juleczko? – Rozłożył ręce. – To trasa zła jak każda inna. Jakoś to trzeba przewieźć do Europy. Z tego, co mówił mi Wojciechowski... to idzie z Ekwadoru do Turcji. I jeśli zlecają tę robotę nam, to dalej przez Bałkany, Węgry i Słowację – Z zaangażowaniem nakreślał drogę przerzutu, a Warszawska coraz bardziej rozdziawiała usta. – Tutaj to przeładowują i nasza rola się kończy...

— A te wielkie porty? Antwerpia i Rotterdam...

— Tam jeszcze bardziej wzmocnili kontrolę. Trzepią teraz wszystko jak leci.

— A tutaj nie?! – żachnęła się. – Mam uwierzyć, że Wojciechowski znalazł nową super trasę? O której nie wiedzą żadne służby? No przecież to brzmi jak jakiś nieśmieszny żart.

— Wiedzą – potwierdził bez emocji. – Oczywiście, że wiedzą. Ale mamy ich błogosławieństwo... Juleczko, nie panikuj. My jesteśmy tylko malutkim puzzlem w tej układance. Odpowiadamy może za pięć procent wymiany handlowej. Zazwyczaj znaczna część i tak albo zostaje na Bałkanach albo jest wysyłana do Zatoki Perskiej. Tam jest większy popyt i lepsze pieniądze. A z tego, co wiem już niedługo skupią się głównie na Saudyjczykach i na Emiratczykach.

— Jak to?

— W takim Dubaju wszystko kosztuje z 10 razy więcej. Europa to przy tym żart.

— Czyli zostawią nas w spokoju? Problem zniknie?

— Wtedy to się dopiero zacznie – odparł ze stoickim spokojem. – Gdy twój brat przekona Oliwię do sprzedaży pięknego cypryjskiego Aspava Hotel... Oczywiście, przekształcą go bardzo dochodowy interes, ale też w magazyn – uściślił z nutką ekscytacji w głosie. – Będą tam rozładowywać jachty z Izmiru. A stamtąd ruszą na Bliski Wschód.

— Paweł o tym wie?

— A skąd! Paweł chce tylko ratować te jej hotele. Nawet negocjuje dla Oliwii miliony euro pożyczki. Dopatrujesz się pewnej analogii? Przecież to cały ojciec – prychnął z odrazą. – A skończy się na tym, że zrobią z tego jej biznesiku pralnię.

— Więc to zatrzymaj! – ryknęła. – Przecież teraz możesz coś zrobić! Naprawdę chcesz poświęcić swojego wnuka? Naprawdę?!

— Teraz już nie ma odwrotu. Zdecydował.

— A zresztą... co mnie to obchodzi?! – Wyrzuciła ręce w powietrze. Cofnęła się. Odeszła kawałek. Po czym wróciła i złapała się za głowę. – Ja wcale nie chciałam tego wiedzieć! Mogłam żyć w kłamstwie! Wolałabym żyć w kłamstwie. Nosić drogie sukienki i nie mieć pojęcia, że zamiast bawełny mają w składzie kokainę! Albo inne gówno! Dziadku, dlaczego powiedziałeś mi to wszystko? – pytała, mimo że ledwo stała już na nogach. Cały jej względnie uporządkowany świat znów obrócił się w proch. Biały proch.

— Domyślam się, że nie zaryzykujesz wolności swojego brata – obnażył powód swojego wyznania. Bo kiedy Julia przystawiła swoje ucho do drzwi, człowiek, który siedział w tym biznesie od lat, został przyparty do ściany. Przez swoją nastoletnią wnuczkę, którą musiał wreszcie przestać zwodzić, a zacząć szantażować. – Znasz Pawła i wiesz, że on się dusi w nawet Warszawie. A co dopiero w więzieniu.

— Sam mówiłeś, że nie ma o tym pojęcia.

— Juleczko, przecież to nieistotne – Uśmiechnął się współczująco. – Podpisuje wszystko jak leci. Kiedy tylko spróbuje wywinąć jakiś numer, szybko znajdą winnego – Wydobył telefon z kieszeni marynarki. – O, o wilku mowa! Paweł dzwoni. Jak myślisz, chce tylko złożyć noworoczne życzenia czy widział już zdjęcia? Dzień dobry, mój kochany wnuku – przywitał się i przełączył na głośnomówiący.

— Co ona odwaliła w tym parku?! – fuknął do telefonu. – O-bie-cy-wa-ła mi coś! Wcale nie chciałem widzieć tych zdjęć! Zostawiałem w kraju dwie siostry, a wrócę do jednej! Możesz ją zabierać do siebie. Ja mam dość! Rozumiesz?! Dość!

— Przecież mi kazałeś! – Julia wtrąciła się w rozmowę ze swoimi rozedrganym głosem. – Miałam ich zmusić do sprzedaży udziałów. Tak czy nie?

— Ha ha ha! I co, udało ci się?!

— Paweł, uspokój się – odparł Warszawski senior. – Ta bardzo przemyślana, choć nie powiem, również urocza, scena w parku była tylko częścią planu. Twoja siostra wykonała dobrą robotę. Powinieneś jej podziękować.

— Co? – zapytał znacznie łagodniej. Uwierzył w zapewnienia dziadka. Albo, dla świętego spokoju, bardzo chciał to zrobić. – To nie było naprawdę?

— Oczywiście, że nie. Teraz od ciebie zależy, jak to wykorzystasz – Przeniósł wzrok na wnuczkę. – Juleczko, chcesz coś jeszcze dodać? Może masz coś do opowiedzenia bratu?

Otworzyła usta i rozejrzała się po tymczasowym magazynie. Miała prawie tonę powodów, by wciągnąć Pawła w szczegóły.

— Baw się dobrze, Pawlito. 


Gratuluję każdemu, kto dobrnął do końca tego rozdziału XD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro