Ofiara czy farciara?
Dziewczyna otworzyła oczy. Na moment zastygła w tej samej pozycji, w której się obudziła. Zamrugała kilka razy, by przyzwyczaić wzrok do mlecznych smug światła, które wraz z nadejściem poranka ruszały się po podłodze w nieśmiałym tańcu.
Przecierając wciąż zaspane, poklejone rozpaczą powieki, zwlekła się niechętnie z łóżka i doczołgała do lustra. A kiedy zwinnym ruchem zrzuciła z niego prześcieradło, ujrzała ponure odbicie Julianny Rity Warszawskiej.
— To tylko gorszy sen – wymamrotała, posyłając ku sobie leniwy uśmiech. – Kiedyś się obudzisz...
Założyła soczewki i obrzuciła przelotnym spojrzeniem naklejki wetknięte za owalną ramę. Krzyczały: „Jesteś piękna", „Dasz radę", „Granice są po to, by je przekraczać", „Możesz wszystko" a „Świat należy do ciebie".
Z podkrążonymi oczami i zmęczoną cerą Julia nie czuła się ani piękna. Ani nie dawała rady. Nie chciała przekraczać nawet granicy swojego pokoju i gdyby mogła absolutnie wszystko, na pewno od tego by zaczęła. Od zaszycia się w swoich czterech, ponurych ścianach i od zaprzeczania faktom, że wszyscy mają wszystko, a ona tylko nieustannie tapla się w beznadziei, z której żadna radosna literka, jakkolwiek kształtna i idealna by nie była, nigdy jej nie wyciągnie.
— Albo i nie – dopowiedziała smętnie. – To będzie zły dzień. Tylko ja i... moje trzy przyjaciółki – Przejechała opuszkami po spierzchniętych wargach i zamilkła.
Od niechcenia spojrzała w notatki, wzdychając tęsknie na myśl o lekcjach francuskiego z ojcem. Zawsze mawiał, że są dwa rodzaje „kiedyś". „Autrefois", na które nie ma się wpływu i „un jour", z którym można zrobić absolutnie wszystko.
Zamiast skupiać się na planowaniu przyszłości, na myśleniu o szkole i studiach, Julia wolała zaszyć się w bezpiecznych wspomnieniach. Zachłysnęła się swoim mgławym, choć niekiedy beztrosko przyjemnym „autrefois" i przymknęła powieki. Na krótki moment na jej umysł spłynęło ukojenie. Zapomniała o swoim „teraz". Przynajmniej dopóty nie zadzwonił drugi budzik i irytującym dźwiękiem nie nakazał Julii powrócić do lichej rzeczywistości w lustrze.
Zapuściła tylko sztuczny uśmieszek, który szybko przeszedł w grymas niezadowolenia i, naglona czasem, od razu zaczęła układać oklapniętą czuprynę, by tchnąć w nią życie.
Przeczesała kasztanowe, lekko pofalowane kosmyki. Z rozkojarzenia o całe dziesięć razy za dużo. Uniosła włosy do góry, lecz po chwili zrezygnowała z fantazyjnego upięcia na rzecz luźnego, zwykłego kucyka.
— Nieśmiałość – wyszeptała. – Kogo ja chcę oszukać?
Nie zraziła się i zerknęła raz jeszcze na motywujące frazesy, które swoją toksyczną pozytywnością miały zdusić wszystko, co złe. Podbudować pewność siebie. Zanegować rzeczywistość. I na ziemistą cerę włożyć przyozdobiony drogą pomadką uśmiech.
Julia kręcąc na to wszystko głową, chcąc nie chcąc, poddała się i z pomocą makijażu stworzyła osobę, która za nic miała cnotę szczerości. Kilka pociągnięć maskarą i pędzlem wystarczyło, by mogła ogłaszać z dumą, że zdrowy sen to podstawa, a ból egzystencjalny jest dla słabych.
Staranny ubiór dopełnił tylko obrazu świeżej i rozpromienionej maski. Do czarnej spódnicy maksi założyła biały t-shirt i swój ulubiony sweter, idealny na wrześniową aurę. Zachowawczą stylizację uzupełniła dodatkami, obowiązkowo zabierając ponurość pod pachę.
Ledwie parę kroków wystarczyło Julii, by ze swojego szarego, nieidealnego azylu, dostać się do perfekcyjnego świata, gdzie tylko jeden przelew dzielił od spełnienia marzeń, a jedna zła mina od miana miernoty i rzewnych łez. Tam przestrzeń na potknięcia nie istniała. Ani w życiu. Ani tym bardziej w krojach sukienek. Każdy kołnierzyk, falbanka, a nawet pojedyncza niteczka musiały nieustannie być na swoim miejscu. Zawsze najwyższej jakości. Zawsze na wyprostowanych sylwetkach. I zawsze z doklejonym do twarzy uśmiechem.
— I Desperacja – mruknęła u progu jadalni i rozejrzała się wokół. Mimo, że do jej nozdrzy dobijała się przyjemna woń naleśników, na widok wyglancowanej rodziny żołądek z pewnością zacisnął jej się w supeł.
Wysoki, szczupły szatyn ruszał się gorączkowo. Miotał się, jakby oblazły go mrówki. Sprawdzał wszystkie kieszenie, od tych w garniturowych spodniach, po te w kraciastej marynarce i w jesiennym płaszczu. Podczas gdy popowy jazgot stawał się powoli tyranią dla porannych uszu.
— Cholera! – krzyknął, gdy zdołał wreszcie wydostać telefon. – Padł. Masz ładowarkę? Wiktoria! – Próbował wyrwać z jej rąk pisemko. Ale zielonooka blondynka przy stole była szybsza.
— Jesteśmy dopiero na drugiej stronie – odparła nagle, mając za nic niemal histeryczne nawoływania brata. Pociągnęła łyk z filiżanki i z uważną miną wczytała się w tekst.
— Kto jest na pierwszej?!
— Nie chcesz wiedzieć.
— Wiktoria, naprawdę potrzebuję tej ładowarki.
— Widzę, że poziom desperacji sięgnął zenitu – Uśmiechnęła się złośliwie. Zatoczyła rundkę po jego drgających z irytacji mięśniach i znów utkwiła wzrok w dużo ważniejszym jej zdaniem brukowcu. Bo jako najmłodsza ambasadorka i dziedziczka marki La Rivestire, nieustannie balansująca pomiędzy kreowaniem trendów, a modowymi faux pas, musiała być na bieżąco zawsze i wszędzie. O każdej porze dnia i nocy. – Niech zgadnę, zgubiłeś ją i nie wiesz nawet u której z tych uroczych modelek...
— To masz, czy nie? Wiktoria!
— Nie do wiary, że ktoś taki kieruje tak dużą firmą... Jej zapytaj – Skinęła na lichą postać za plecami brata. Na ich tle była jak marna, niczym nie wyróżniająca się statystka umęczona każdą minutą swojego nieciekawego filmu. – Przecież nie rozstaje się ze smartfonem.
— To ty jeszcze żyjesz?! – zagadnął przez ramię i nie czekając na odpowiedź, zaczął nalewać kolejną filiżankę kawy.
— Czy umierasz i przyszłaś się pożegnać? – zawtórowała mu Wiktoria.
Zrobiła pauzę, jakby czekała na równie kąśliwy komentarz. Podniosła wzrok znad wiosenno-letnich trendów i wyczekiwała cierpliwie z wymalowaną na twarzy pogardą. Ale zamiast żywiołowej reakcji, otrzymała jedynie niewyraźne burknięcie.
Julia wodziła wzrokiem po ich twarzach, jakby widziała ich po raz pierwszy. Oboje wyglądali na radosnych i wyspanych, którym z pozoru obce było pojęcie zmęczenia.
— Masz tę ładowarkę, czy nie? – Paweł zbliżył się do siostry z pytaniem na ustach.
Oznaki wycieńczenia, ukrywane litrami espresso, maskowane eleganckimi, świetnie skrojonymi ubraniami i przykrywane zwałami pudru, szybko konfrontowały ich perfekcyjny obraz z rzeczywistością.
Spod rozpromienionych do niedawna twarzy wychodziło zmęczenie. Skóra szarzała, a podkrążone oczy było widać z kilometra. Skorupa pozorów pękała coraz bardziej, a idealność przedstawicieli modowego półświatka trzymały już tylko szwy ich obrzydliwie drogich kreacji.
— Dzwoniłaś tak wcześnie – odparł, gdy wreszcie podłączył się do prądu. Był dla niego jak kroplówka. Sprawiał, że procent po procencie wracał do życia. – Jakieś problemy? Coś się stało? – zapytał głosem nierozstającym się z chrypą i zamilkł.
Dał dojść do głosu dzwoniącej kobiecie. Mówiła szybko i piskliwie. Rozemocjonowana z trudem łapała dech.
Siostry ożywiły się wyraźnie, wymieniły spojrzenia i od razu nadstawiły swoje ciekawskie uszy. Przez krótki moment słuchały, jak on słucha, starając się z całych sił zostać uczestniczkami tej rozmowy. Chociażby biernymi.
— Wiem... spotkałem tego buca na porannym joggingu... Gorszego momentu już nie mógł wybrać! Mam nadzieję, że nie przyjechał na stałe – Podtrzymywał konwersację, co jakiś czas przegryzając nerwowo kęsy jedzenia. – Co?! On już tam jest? Cholera! Trzymaj go z daleka! – huknął na całą jadalnię. – Albo najlepiej nie wpuszczaj do La Rivestire... Będę za 15 minut – mruknął ze zrezygnowaniem w głosie i cisnął smartfonem o podłogę.
— Co się stało? Kto przyjechał? – ożywiła się Wiktoria.
— Nie chcesz wiedzieć.
Paweł usiadł przy stole i skupił uwagę na kolejnej porcji naleśników. Niezdrowa dawka cukru była tym, czego potrzebował, by zagryźć gorzki smak porażki. Nawet, jeśli jego trzustka była innego zdania.
— Muszę wam coś powiedzieć – wydukał, nie podniósłszy nawet głowy znad talerza. I albo kierował te słowa do słodkich placków, albo jego wyczerpane ciało nie było gotowe na serię oceniających spojrzeń. – Ja...
— Hej! Odklejeńcu?! – wtrąciła się z krzykiem blondynka, od razu kierując swój wzrok w stronę Julii. Przeskanowała. Wychwyciła rażącą niezgodność z najnowszymi trendami i pokręciła z oburzeniem głową. – Chyba nie zamierzasz w tym wyjść?!
— Daj jej spokój, Wiktoria. Wracając do...
— Ludzie na nas patrzą! – Uniosła się gniewem. – Paweł... A co, jak ktoś ją zauważy? Albo, co gorsza zrobi jej zdjęcie?! – Prychnęła i przewróciła oczami na widok łamania standardów najlepiej ubranej rodziny w Warszawie. – Później będę się musiała tłumaczyć, dlaczego nasza siostra jest odklejona od... mody.
— Mam coś odpowiedniego – ogłosił dumnie, po czym podniósł się z krzesła, potoczył do holu i wrócił z papierowymi torbami. – To z naszej najnowszej kolekcji. W tym zestawieniu dziedzictwa La Rivestire z nowoczesnym krawiectwem minimalizm i nienachalna elegancja, mają zachęcać do odważnej celebracji codzienności – wyrecytował z zadowoleniem. – Te sukienki będą idealne na rozpoczęcie roku szkolnego.
— No, no, Carlo się postarał! – wrzasnęła weselsza z sióstr, gdy tylko dorwała się do włoskich jedwabiów. – Może biała? – zagadnęła do Julii. – Nie, ta nie pasuje do twojego typu sylwetki. Klasyczna czerń czy granat? – Zamachnęła sukienkami. – Odklejeńcu? Wypowiesz się, czy jak zwykle chcesz, by inni decydowali za ciebie?
Julianna poczuła się zobowiązana zareagować na ten afront, chociażby środkowym palcem. Przecierając nim oko, złapała za butelkę coli i z wdziękiem naburmuszonej siedmiolatki wyszła z domu.
Postanowiła celebrować codzienność w samotności, patrząc jak wszystkich na zewnątrz ogarnia gorączkowość działania. Tu trąbienie luksusowych aut. Tam szczekanie rasowych piesków. Jeszcze gdzie indziej postukiwania wartych fortunę obcasów.
Wszystko to mąciło spokój ulicy z niezliczoną ilością przepięknej, wciąż jeszcze oddającej letni blask, zieleni. Gdzie idealnie pomalowane domki i równiutko przystrzyżone trawniki były wpisane w regulamin osiedla drukowanymi literami.
Teraz, w ferworze porannego pędu, całą tę idylliczność brutalnie przysłoniła nerwowa plątanina. Ludzie byli wszędzie. Wszyscy podobnie ubrani, skryci pod osłoną garniturów i eleganckich sukienek. Wszyscy uparcie pędzili w tę samą stronę, byle tylko jak najszybciej wydostać się z tego miejsca. Ze spokojnego osiedla na starym Mokotowie, któremu co noc składali hołd.
— Patrz, jak leziesz! – Zaskoczył ją głos z szarego suva.
Swoim chłodem niemal zdmuchnął Warszawską z drogi. Przestraszona, natychmiast odskoczyła i wypuściła z rąk szklaną butelkę. Uchyliwszy się przed zawartością w ostatniej chwili, Julia mogła już tylko obserwować jak jej jedyna dawka węglowodanów rozlewa się smutno po asfalcie.
Dla uspokojenia rozdygotanego ciała zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich wdechów, pozwalając petrichorowej woni wniknąć w swoje nozdrza. Napięcie zaraz zeszło z jej mięśni. Twarz przywitała niewymuszony uśmiech. A rozchylone w mig powieki nieznajomego blondyna. Niecały metr przed sobą.
O poranku, kiedy wszyscy musieli „coś", „gdzieś", „po coś", on tylko stał. I bezczelnie wpatrywał się w Warszawską swoimi czarnymi oczami, mając za nic przyśpieszone oddechy i społeczne dystanse.
— Cześć! – krzyknął nagle.
A Julia uciekła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro