Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Odpukać w żelazo

— Paweł, jak mogłeś mi nie powiedzieć? – zagadnęła z udawanym wyrzutem Julia. – Nie miałam pojęcia, że rejsowymi samolotami lata tak dużo ludzi! I jeszcze jest tak mało miejsca na nogi. I bagaż ważą! – trajkotała, szeroko się przy tym uśmiechając. – Wiem już, dlaczego brałeś do babci czartery. I nie próbuj mi wmawiać, że bałeś się, że zrobimy ci z Wiktorią siarę... – ucięła, gdy przyjrzała się dokładniej swojemu bratu. Na widok nieruchomych, smutno wygiętych kącików mina jej zrzedła, a cały entuzjazm, ulokowany dotąd w nadbagażu wraz z kwiecistymi sukienkami, uleciał. – Mógłbyś się już obudzić. Przesadzasz – wyjąkała łamiącym głosem, po czym wzięła głęboki wdech i zmusiła się do uśmiechu jeszcze raz. Byle tylko Paweł nie wyczuł, że w niego zwątpiła. – A wiedziałeś, że jesteś w mieście, gdzie na jednego mieszkańca przypada najwięcej klubów nocnych w Europie? – zapytała resztką sił. Jednak, kiedy odpowiedź ponownie nie nadeszła, zacisnęła usta w wąską kreskę, z trudem powstrzymując się od płaczu. – Nie mogę... przepraszam... muszę iść, braciszku...

W nagłym przypływie rozpaczy poderwała się z krzesła, a raczej próbowała, bo pasek od torebki, mając zgoła odmienne plany, złośliwie zaczepił się o oparcie. Chwilę jej to zajęło, nim wyswobodziła się z tego potrzasku, a wtedy wstała, zostawiła na szafce obok pluszowego ślimaka i, jeszcze zanim wyszła, ostatni raz spojrzała na brata.

Było go coraz mniej. Ramiona obwodem zbliżyły się do tych Julii. Na tle wychudzonej twarzy zdecydowanie wyostrzyły się kości policzkowe i żuchwa. Cera także straciła na kolorze, stając się jedynie ziemistym odbiciem kogoś, kto dawniej miał wszystko. Łącznie z pocałunkami na „dzień dobry" i na „dobranoc".

Im dłużej Julia przypatrywała się bratu, tym bardziej obcy się stawał. Z każdą spędzoną tam chwilą bliżej mu było do słabo rokującego, anonimowego pacjenta spod siódemki, aniżeli Pawła Warszawskiego – eks prezesa modowego imperium, męża, ojca, a co najważniejsze jej ukochanego brata z kąśliwą ripostą na każdy dzień tygodnia.

Brutalnie znikał w oczach, a jedyne, co Julia mogła z tym zrobić, to zwyczajnie zamachnąć swoim kucykiem i odwrócić wzrok. Dlatego, nie żegnając się nawet, wybiegła na szpitalny korytarz, a stamtąd prosto do wyjścia i w silne ramiona Karola.

— Jesteś... – jęknęła przez łzy.

W żelaznym uścisku przejął jej ból. Dodał otuchy. Utrzymał serce w jednym kawałku. Bo w tak mocnych objęciach nie miało szansy się rozpaść. Tylko z policzkiem opartym o bark Karola, Julia mogła ukryć narastające wyczerpanie. A wsłuchując się w miarowy rytm jego serca, była w stanie utrzymać się na nogach.

— Nie wiem, co ja sobie myślałam – wypłakała mu w koszulę. – Że przyjadę tu... i co? Wyciągnę go z tego łóżka siłą?! Byłam tam wczoraj i nic. Byłam dzisiaj i też nic! – Szlochała dalej, dławiąc się powoli rozpaczą. – Paweł był moim wszystkim od siódmego roku życia do tego cholernego maja. Dalej jest! To nie może się tak skończyć!

— Spokojnie, obudzi się – szepnął z niezachwianą wiarą, w czasie, gdy Warszawskiej zaczynało już jej brakować. – Daj mu jeszcze pięć minut, co?

By spojrzeć Julii w oczy, odsunął się nieco. Ale to nieznaczne poluzowanie uścisku tylko obnażyło jej słabość. Uwolniły się wszystkie lękliwe myśli i tabun przeczących sobie emocji.

Dotąd trzymane w ryzach przez Karola, zaczęły teraz krążyć wokół i oplatać Julię całą swą liczbą niczym rój wściekłych os. Nie dało się ich odpędzić. Nie można było przed nimi uciec. Jazgotały, kąsały i odbierały ostatnie resztki sił, zżerając ją powoli jak nędznego robaka.

Upadłaby, gdyby nie Karol. Choć tonęła w bezwładzie i wymykała się światu, silnymi rękoma zdołał opanować jej ciało. Złapał za tułów, usadził na masce auta i całą swoją sylwetką zasłonił przykry widok szpitala.

To, co złe, nagle zniknęło. Odtąd Julia miała przed sobą jego proporcjonalną twarz, gdzie wszystko, od szczerego uśmiechu do czarnych oczu, mówiło, a nawet krzyczało, że będzie dobrze.

— Musisz wyjeżdżać, Ferro?

Nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Zamiast tego, pokręcił głową w tę i we w tę, jakby z ugrzęźniętych w gardle ciężkich słów próbował ulepić całkiem racjonalne wytłumaczenie.

Jednak żadne nie było wystarczająco dobre na pozostawienie kogoś, kogo zostawili już wszyscy.

— O siedemnastej mam pociąg do Mediolanu – wydusił w końcu. – Ale pamiętaj, że nieważne, gdzie będę, zawsze na koniec dnia.... – dwoma palcami zawiesił kąciki jej ust na zadowalającym poziomie – ...wywołam uśmiech na twojej twarzy. Jesteś głodna?

— Nawet nie wiesz, jak bardzo potrzebuję żelaza – powiedziała w dużo lepszym humorze i zaraz w efekcie zmierzyła się z narastającym chichotem ze strony Karola. – O co ci chodzi?

— O nic. Wsiadaj do samochodu, bo Żelek się niecierpliwi.

Droga do ścisłego centrum minęła im szybko, bo i Zurych sam w sobie za duży nie był. Po zaledwie dziesięciu minutach jazdy i po aż pół godziny szukania miejsca parkingowego godnego wypożyczonego Mini, dotarli do restauracji, w której umówili się z Weroniką i Adamem.

Czarneccy zajęli stolik, w otwartej, arkadowej loggii, skąd rozciągał się malowniczy widok na turkusowy Limmat, niskie, średniowieczne kamieniczki oraz górującą nad tym wszystkim dzwonnicę najstarszego zuryskiego kościoła.

— Co z Pawłem? – zagadnął Adam, gdy tylko Julia z Karolem zbliżyli się wystarczająco.

— Nic – odpowiedziała mu krótko.

Ominęła uwagą zabytkowy budynek restauracji, który przyciągnąłby wzrok niejednego turysty i od razu przeszła do konkretów, rozsiadając się na krześle przykrytym sztuczną niedźwiedzią skórą i zaczynając dziobać widelcem zamówionego dla niej tatara.

— A dla ciebie, Karolku, zgodnie z życzeniem, tylko espresso – zaszczebiotała słodko Czarnecka. – Może być już letnie. Bo jakoś specjalnie wam się nie śpieszyło, robaczki. I tylko nie wciskaj mi kitu, że się zgubiliście – Wymierzyła w niego nie tylko swoją oskarżycielską miną, ale i szponą. – Zurych jest mniejszy nawet od Sosnowca.

— Nie zapominaj, że ja jestem z malutkiego Bergamo, Weroniczko. Mogę się zgubić nawet w Sosnowcu – wybronił się kąśliwie. – Nie dosypałaś mi niczego? – dociekał znad filiżaneczki espresso. – Albo nie odpowiadaj. Pójdę sobie po świeże.

— Jaki przewrażliwiony – skwitował śmiechem Adam. – Chociaż w sumie to mu się nie dziwię.

— Chcecie mi coś powiedzieć? – zapytała Julia. Skończywszy posiłek, wytarła kąciki ust serwetą, upiła łyk wody i gdy nic więcej nie rozpraszało już jej uwagi, wlepiła w Czarneckich swój ciekawski wzrok. Bo po zaspokojeniu głodu żołądka, przyszedł czas na ten wiedzy. – Wy dwoje i Karol zachowujecie się, jakbyście znali się od dawna. Co wy, do cholery, ukrywacie? Myślicie, że jestem ślepa?

— A co mielibyśmy ukrywać? – Odbił piłeczkę Adam. – Znamy się, bo mieszkaliśmy chwilę w tym samym miasteczku. To przestępstwo?

— Mam uwierzyć, że mijaliście się tylko codziennie w piekarni? I w co jeszcze? Że toczyliście bitwy o ostatnią ciabattę?

— W kawiarni też się spotykaliśmy – dodała ze spokojem Weronika, co jeszcze bardziej podsyciło podejrzenia Julii.

— I wy, i Ferro wróciliście do Polski w podobnym czasie – ciągnęła przesłuchanie dalej. – Wszyscy się mnie uczepiliście! Zaczęliście mnie zauważać! A ty, Weronika, powiedziałaś mi kiedyś, że przyjechałaś tutaj, bo kogoś szukasz.

— Nie ciebie, Żuliet.

— To kogo, do cholery?! – ryknęła gniewem, bo ich tłumaczenia miały dziury większe niż ser szwajcarski. – Prędzej, czy później któreś z was powie mi, co się stało. Albo dokopię się do tego sama!

— O-o! A ty, Żuliet? Ile będziesz wciskała babci ten kit o Strzeleckim? – zagadnęła przebiegle, dokładnie wtedy, kiedy największy wielbiciel espresso czaił się już u stołu.

— O Strzeleckim? – powtórzył z zainteresowaniem Karol. – Uspokój się, Żelek. To były dwie minuty! Nie zniknę ci jak wtedy – Pogłaskał go czule, a potem wrócił uwagą Weroniki. – O co chodzi?

— O staż! Żuliet szepnęła o Filipie kilka dobrych słów babci, w sprawie stażu. Mogła trochę przegiąć z tymi komplementami. Ot, cała afera... – wymyślił naprędce Adam.

Natomiast Julia podziękowała mu lekkim uśmiechem, że swój analityczny umysł postanowił dla odmiany wykorzystać w jej obronie.

— Syrenko, no żeby tak babcię okłamywać... – Pokiwał głową z dezaprobatą. – Mam nadzieję, że przede mną nic już nie ukrywasz...

— Ja nie, ale ty – odzyskawszy kontrolę nad sytuacją, wbiła palec w jego klatkę piersiową – ewidentnie masz jakieś sekrety! – krzyknęła, a Czarneccy i Ferro niemal przestali oddychać.

— Żuliet...

Nie przejmując się mordem w oczach Weroniki, kontynuowała tę grę. Na dowód swoich wcześniejszych słów pokazała Karolowi telefon, czym przy okazji skutecznie przekierowała rozmowę z rozpędzonego TGV na bezpieczną dla wszystkich wąskotorówkę.

— „Ważna informacja o Karolu Ferro. Potwierdziła się dzisiaj w nocy." – wyczytała z uwagą, zsunęła nieco okulary przeciwsłoneczne i zatoczyła wzrokiem kółeczko po ich skonsternowanych twarzach. – O, nie! Wiedziałam! Pewnie mnie zdradza.

— Siedzę obok, syrenko – Karol trącił ją zaczepialsko kolanem. – I wiesz, co? Możesz mnie zapytać.

— Cicho bądź – rzuciła tylko i zamiast wieści z pierwszej ręki, wybrała te przemielone przez internetowe algorytmy. – „Potwierdziła się informacja, że wystartuje w Carezzie. Po długiej nieobecności z powodu kontuzji kolana i zarzutów o doping, jeden z czołowych snowboardzistów ostatnich lat, oficjalnie zapowiedział swój powrót do rywalizacji w zawodach Pucharu Świata. Czy Włoch będzie tak samo groźny, jak w poprzednich dwóch sezonach..." – dodała już dużo spokojniejszym, niemal dziennikarskim, tonem. – Aaaa, bo ja myślałam, że ty masz jakąś włoską dziewczynę.

— Niestety, nawet gdybym chciał, syrenko, cały mój czas pochłania ta polska. O hipnotyzującym spojrzeniu, szczerym uśmiechu i...

— Nie znam typiary – przerwała mu.

— Nie mogę już tego słuchać – oburzył się Adam. – Idźcie stąd, a ja poczekam na rachunek – zaoferował, płacąc tym samym krocie za króciutką chwilę spokoju.

Jak zażyczył sobie Czarnecki, tak zrobili. Przeszedłszy na drugą stronę ulicy, zatrzymali się dopiero na barierkach przy rzece.

— Mogę z panią zdjęcie? – zagadnął do Julii, Karol. – Weroniczko, zrobisz nam?

— Ależ oczywiście! Załóż ciemne okulary, tak jak Żuliet, i może coś z tego będzie!

— Chodź, Warszawska, już się mnie nie wyprzesz.

W trójkę, bo z Żelkiem, ustawili się na tle panoramy, którą dotychczas podziwiali z restauracji i wspólnie wyszczerzyli się do zdjęcia jak z pocztówki.

— Widzisz, nawet motyle cię lubią, syrenko – powiedział Karol, zauważywszy dwie rusałki na jej ramieniu. – Nie bądź dla siebie taka suro...

— Symbolizują zmarłych bliskich – ucięła ponuro. – Kiedy siada na tobie motyl, to jak jakby ukochana osoba próbowała przekazać ci wiadomość – wyjaśniła jeszcze, po czym wyrwała się z objęć i ruszyła pędem przed siebie.

— To niby dlaczego są aż dwa? – palnęła Weronika. – Przecież tylko Paweł...

— Przymknij się, co? – Adam, uboższy już o kilkaset szwajcarskich franków, zganił w biegu siostrę i zbliżył się do Julii. – Nie słuchaj jej. Ona nie wie, co gada. Nie przejęłaś się tym, prawda?

Zamiast odpowiedzieć, Julia, jak gdyby nigdy nic, zadarła głowę do góry i rozejrzała się po okolicznych budynkach.

— Co kawałek, to flaga... Czemu tu jest tyle flag?

— Żebyś nie zapomniała, że jesteś w Szwajcarii! – odkrzyknęła jej idąca z tyłu Weronika. – Tutaj skręcamy w lewo, robaczki.

— A nie dalej prosto?

— Karolku, dlaczego ty musisz wszystko negować. Zaufaj mi choć trochę.

— Tobie? Nigdy!

Mimo że sprzeczka Weroniki i Karola trwała w najlepsze, Adam ani na chwilę nie zrezygnował z badawczego spojrzenia, którym to od jakiegoś czasu lustrował Julię.

— Co jest? – zapytał z troską. – Myślisz o Pawle?

— Zastanawiam się... czy nie wrócić po tego durnego ślimaka. To jedyne, co zostało mi po bracie. A co... jeśli on się... nie obudzi... już nigdy? – wyszeptała cicho i niewyraźnie. Bo każda głoska na języku raptem zdawała się ważyć tonę.

— Przestań tak mówić – obruszył się Adam.

Za to Karol stuknął parę razy w metalową latarnię, kiedy mostem udawali się na zachodni brzeg Limmatu.

— Odpukać w żelazo – dodał.

— W żelazo? A to nie w niemalowane drewno?

Z pytaniami na ustach Julia weszła za Weroniką, Adamem i Karolem w labirynt wąskich, klimatycznych uliczek, gdzie można się było albo łatwo zgubić, albo ukryć.

— We Włoszech puka się w żelazo – wyjaśnił z uśmiechem, gdy przystanął na chwilę pośród sklepowych witryn. – Bo według antycznych wierzeń jest na tyle twarde, że może ochronić świat przed złem. Toccare il ferro, syrenko – dodał jeszcze. Namierzył wzrokiem czoło wycieczki i chciał już ruszać dalej, ale Julia powstrzymała go gestem.

Doczekała momentu aż Weronika z Adamem rozpłyną się w tłumie, a następnie zaciągnęła Karola po schodkach, w wąziutki zaułek, gdzie byli tylko oni, ich ciężkie oddechy i dwie ściany pokryte barankiem.

— Ferro... – Osaczyła go spojrzeniem i podejrzliwą miną, podczas gdy Żelek stał posłusznie na czatach. – Chcesz mi powiedzieć, że tak naprawdę nazywasz się Karol Żelazo i możesz ochronić mój świat przed złem? – zapytała, choć odpowiedź zawarła już w najbardziej olśniewającym uśmiechu, którym obdarowała swojego rycerza na białej desce. – W sumie... wszystko się zgadza. Ratujesz mnie, od kiedy tylko się poznaliśmy. Jesteś odważny, pewny siebie, inspirujący, mądry, szlachetny...

— Mów mi tak więcej...

Odepchnął się plecami od ściany i wykonał dwa kroki w przód, przez co zmniejszył, i tak niewielką już odległość, jeszcze bardziej. Niemal oddychali tym samym powietrzem, a w oczach nie widzieli nic poza sobą nawzajem.

— Masz poczucie humoru, prawie tak dobre jak moje – kontynuowała z uśmiechem. – Za to charakter zupełnie inny, co akurat jest zaletą. Uwielbiam z tobą rozmawiać, śmiać się, patrzeć na ciebie i... jestem przerażona, że właśnie powiedziałam to na głos – wyznała bez krzty ironii. – Ferro, chyba zaczynam coś do ciebie czuć...

Poczekała chwilę aż Karol zachłyśnie się komplementami, które mu sprawiła, a potem, nie rezygnując ze słodkiego, pełnego wdzięczności spojrzenia, przeczesała jego złociste fale, odsłoniła gładkie czoło i zaciśniętą pięścią uderzyła w nie trzy, delikatne, razy.

— Odpukać w żelazo.

— Serio? – Otrząsnął się natychmiast. – Mogłem się tego spodziewać.

— Chodźmy, Ferro. Bo inaczej Czarneccy zaginą nam w Chanel bezpowrotnie.

Dalsza część starego miasta wyglądała jak Kłodzko 2.0., które zamiast katastrofalnych powodzi, widziało jedynie wartką rzekę pieniędzy i szary kolor w dziale farb.

Monochromatyczność kamienic wykończonych szkłem i eleganckimi szyldami, jak i dróżek z kocich łbów zaburzały tylko wymijające się nawzajem, kolorowe wężyki ludzi, które kolejne ponure metry połykały jak Pac-man kulki, w spacerowym tempie przechadzając się ze sklepu do sklepu i z knajpki do knajpki.

— To tutaj – poinformował Karol, gdy z zabytkowego labiryntu wyszli w końcu na Banhofstrasse – ulicę, dla odmiany, łatwą i przyjemną niczym przytknięcie karty do terminalu.

Zuryskie Monopoly, którego nadrzędnym celem było doprowadzenie do bankructwa absolutnie wszystkich stąpających po wyglancowanych i pełnych blichtru polach, rozciągało się aż do dworca głównego.

Mimo letniego, czerwcowego ukropu, było tam gwarnie. Wiatr szeleścił, jakby na wszędobylskich lipach, zamiast liści, powiewały franki. Biało-niebieskie tramwaje sunęły jak szalone i jeden za drugim przecinały na pół deptak. A spragnione zakupów, albo zwyczajnego spaceru, tłumy rozgłaszały jak tam pięknie i schludnie w tysiącach języków, spośród których najgłośniej wybijał się język pieniądza.

— Weronika nie odbiera. I Adam też nie – odparła Julia z telefonem przy uchu.

Porca miseria! No i gdzie oni przepadli?! Za pół godziny mam pociąg, a nie zostawię cię samej w obcym kraju – Panikował, energicznie przy tym gestykulując. – Jeśli Czarneccy się nie znajdą do siedemnastej, pojedziesz ze mną do Włoch... Tak zrobimy. Pizzę się nauczysz jeść jak należy... Spróbujesz espresso z Sambucą i do tego Polenty e Osei – takie ciastko... A jak będziesz chciała, to zrobię ci Risotto alla milanese. Albo Carbonarę – trajkotał jak najęty. Żeby nie było, uczę się gotować! Ale na razie udaje mi się tylko to i pizza.

— Daj spokój, Ferro. Jedyne, co mi grozi w Zurychu, to bankructwo. Chociaż w sumie... na to już za późno – powiedziała, na co Karol parsknął niekontrolowanym śmiechem. – No i z czego miskę cieszysz?! Mój cichy luksus stał się tak cichy, że nawet ja go nie słyszę...

— Ty bierzesz lewą, ja prawą stronę.

Obydwoje udali się dalej ulicą. Lawirowali pomiędzy ludźmi i oglądali uważnie w sklepowe witryny, z których co jedna, to bardziej przykuwała wzrok.

— O, nie! – krzyknęła Julia na widok znajomej kobiety. W sekundę ściągnęła okulary, z wrażenia zamrugała kilka razy, ale kiedy brunetka magicznie nie zniknęła, przyjrzała jej się dokładniej. Przez moment mierzyły się na spojrzenia. Julia chwilowo na różowo, w sukience Weroniki. Ona jak zwykle w czerni i w swoim wysokim, ulizanym koku. Siedziała na pobliskiej ławce, z nogą założoną na nodze i co mocniejszy podmuch wiatru poprawiała odruchowo niesforną falbankę u spódnicy. – Nie! Dlaczego ze wszystkich miast na świecie, musiałaś wybrać właśnie to, w którym, na dosłownie chwilę, jestem ja?

— Nie schlebiaj sobie, darling – odparła Marta. – Wpadłam do naszej śpiącej królewny. Ale nici z five o'clock – Westchnęła z mieszanką złości i zwykłego, niezwyczajnego jej, smutku. – Skalska się z tobą kontaktowała?

— A co, chcesz postraszyć ją karabinem?

— Ona doskonale musiała wiedzieć, co robi – powiedziała do siebie pod nosem. – Te wszystkie przedpłaty do słupów bez asekuracji. Dzielenie spółek na mniejsze... Oszukała wszystkich. Może jeszcze Pawła w to wciągnęła. I teraz ona się bawi nie wiadomo gdzie, jej mąż leży tutaj całkiem sam, a twój dziadek, tak jak i firma, są na skraju bankructwa.

— Więc pomożesz mi jej szukać?

— A po co? – prychnęła.

— Bo to nasz wróg?

— Chyba twój, darling. Skalska odwaliła taki przekręt, że jak ją spotkam, to jej pogratuluję – zapowiedziała z podziwem w głosie. – O! Karol, no co za spotkanie!

— To w twojej wiosce nie ma już sklepów? – zapytał, po tym jak obcałował policzki siostry na powitanie.

— W mojej wiosce nie ma ciebie, braciszku. Znaj moje dobre serce – Skinęła głową na torby, które zajmowały większą część ławki. – Kupiłam ci coś ładnego. Teraz, kiedy masz dziewczynę, zwykłe dresy nie wystarczą.

— Powiedziałeś jej?!

— Przed moją siostrą ciężko coś ukryć.

— Karolu... – jęknęła Marta. – Weź, proszę, jeszcze te niewymiarowe banknoty, bo mi się do portfela nie mieszczą. No bierz, to na zakończenie roku szkolnego – Wcisnęła mu w dłoń plik przydużych setek. – Anyway, gołąbeczki... Albo stworzycie razem coś pięknego, czemu bardzo kibicuję. Albo zniszczycie siebie nawzajem i nie będzie czego zbierać. Zastanówcie się, czy chcecie tak ryzykować.

— Kurczę, faktycznie – przyznała z udawaną powagą Julia. – Karol, jeśli twoja siostra tak mówi, przykro mi, ale musimy się rozstać. Ona wie lepiej. Jest przecież mądrzejsza i dużo s t a r s z a – docięła Marcie, przy czym ostatnie słowo podkreśliła tak, by weszło jej nawet w tę niewielką zmarszczkę na środku czoła.

— Ała – Złapała się teatralnie za serce. – Takie to ciche, nieśmiałe – mroziła Warszawską wzrokiem – ale jak sobie już kogoś oswoi... no cały Paweł – zauważyła, i to nawet pomimo zmrużonych gniewnie powiek. – Julianno, zanim wkurzysz mnie bardziej i się rozmyślę, mam dla ciebie torebkę. Szarą i nudną, jak twoje życie. Ale z Diora. Potraktuj ją jako przeprosiny, jeśli poczułaś się urażona. Karabin karabinem, ale wtedy miałam was za zdrajców... Wybacz mi to tyci nieporozumienie.

— A ty jeszcze nie na stacji, Karolku? – wtrąciła się nagle Weronika.

— Tutaj pociągi rzadko się spóźniają – dodał Adam.

600 metrów drogi na dworzec minęło im zdecydowanie za szybko.

Karol przez ten ostatni moment istniał tylko dla Julii. Jednak, z każdym krokiem po stacji, przy kupowaniu biletu i odbieraniu ze skrytki bagażu, było go coraz mniej.

— Jesteś pewna, że chcesz oddać mi Żelka?

— To twój pies. Poza tym, i tak straciliście już za dużo czasu. Może i tobie zeżreć raz kanapki.

— Mój po... – nie zdążył dokończyć, a Julia wtuliła się w jego szarą koszulę.

Ostatni raz poczuła jak do jej nosa pakują się akordy szałwii, kardamonu, wanilii i fajek. Raz za razem łapczywie zaciągała się zapachem, próbując zapamiętać go na dłużej. Bo od teraz tak pachniał jej prawdziwy dom.

— Wyślij mi to zdjęcie, Weroniczko – powiedział Karol, stojąc już w drzwiach biało-zielonego Pendolino. – Pora oficjalnie ogłosić, jaką ładną mam dziewczynę.

— Co? – Julia huknęła na całą stację, przez co dorównała nawet pani z całkiem jakościowego szwajcarskiego głośniczka. – Jak to? Po co ten pośpiech, Ferro? Poczekajmy z tym chwilę.

— Nie ma na co czekać, syrenko.

— Wyślę, wyślę, Karolku. Tylko dorobię ci jakiś bardziej wyględny uśmiech w Photoshopie!

— Zrób to łaskawie do jutra, Weroniczko, co?

— Nic się nie martw! Na razie!

— Karolu Żelazo, dzwoń do mnie tym razem! – krzyknęła jeszcze Julia, nim drzwi się nie zamknęły, a pociąg nie odjechał. Z uśmiechem doczekała aż wzajemnie znikną sobie z pola widzenia, po czym dopadła wzrokiem Weronikę. – Nie możesz mu tego wysłać! Słyszysz?! Jeśli on wstawi to zdjęcie, babcia je zobaczy i będę miała przypał jak stąd do Le Mans. Powiedz, że ci się usunęło. Albo, że telefon ci się zepsuł. Cokolwiek!

— Babci to rozumiem – mruknęła po chwili. – Ale dlaczego nie powiesz chociaż deskarzowi?

— Myślisz, że byłby taki spokojny, gdyby wiedział? Nie wie i się nie dowie – Surowym tonem Julia postanowiła wyperswadować jej dalsze zachęty do zwierzeń. – Żebyś ty była przy tej dramie o pocałunek z Adamem. Na własne oczy i uszy przekonałam się, co to jest włoski temperament.

— Chwila... ty się przelizałaś z moim bratem?!

— Nie, Ferro odwalił tę scenę tak dla żartu – Wyszczerzyła się drwiąco i sekundę później złagodniała, jakby przypominając sobie, że to nie pora na złośliwości. – Czarnecka, błagam! Zrobię wszystko, tylko mnie nie wsypuj.

— Skoro tak mówisz... nie wracamy do Warszawy.

— Co? Nie ma takiej opcji. Przecież mamy samolot o dwudziestej – zaoponował Adam.

— Mamy to wakacje, bracie... Żuliet, wiem, że masz w środę wizytę, ale... Gabryś nie zając, nie ucieknie. Co powiesz na to, żebyśmy się trochę zabawiły?

— Okej – przystała na propozycję po namyśle. – Ale najpierw muszę jeszcze po coś wrócić.

Przez ponad kilometr drogi, który Julia miała do szpitala, wściekłość tylko narastała, co dodawało jej animuszu i sprawiało jednocześnie, że zaplanowany na przejście trasy czas, skróciła o niemal połowę.

— Wezmę tego głupiego ślimaka i ciebie też, Paweł. Choćbym cię miała wytargać z tego łóżka za kudły – burczała pod nosem, kiedy w towarzystwie nieco zdziwionych min pracowników kliniki, pokonywała kolejne metry korytarza. – Wrócimy do domu, odnajdziemy Wiktorię i zemścimy się na Skalskiej.

Zatrzymała się dopiero przed wejściem do sali. Ochłonęła ciut po szaleńczym rajdzie. Otworzyła drzwi i zamarła.

Łóżko było puste.

Wykonała kilka kroków w głąb pomieszczenia, by zajrzeć za wnękę i zamarła powtórnie.

Paweł siedział na krześle, cały i, prawie, zdrowy, a dziadek pomagał mu wkładać buty.

— Gotowe – powiedział, gdy skończył wiązać sznurowadła i żwawo podniósł się z kucek. – Jeszcze twoje kule... Gdzieś tu powinny być...

Rozglądał się przez chwilę po sali, dopóki nie namierzył wzrokiem zguby, w pomocnie wyciągniętych ku niemu dłoniach.

— Mam! – krzyknął.

Z rozpędu przejął kule i odwrócił się do wnuka.

A potem do wnuczki i znów do wnuka, próbując zrozumieć, które z nich jest prawdziwe, a które tylko wytworem wyobraźni.

— Ale mnie to siekło! Dwa dni, z przerwami, na nasennych... Już myślałem, że znowu nie wstanę! – zaczął narzekać Paweł, za co natychmiast zdobył plus dziesięć do autentyczności i plus sto do możliwości poruszania się, bo dziadek nie wahał się już więcej i błyskawicznie przekazał mu kule. – To łóżko mnie prawie zabiło! O ludzie, moje plecy! Jeszcze godzina więcej, a cała moja rehabilitacja poszłaby się walić – dramatyzował dalej, ile sił w styranych płucach. – Czemu się tak się patrzysz? Stało się coś? – zarzucał pytaniami skonsternowaną twarz Warszawskiego seniora. – Nie bój żaby, Stefan! I moja siostra, i cała ta Edevane tu były, więc na jakiś czas będzie...

— Spokój?! – dokończyła Julia.

— CO?! – odkrzyknął jej Paweł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro