Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Nikt na siedemnastym lewelu

Gdy radosna część rodziny pojechała na lotnisko, a powietrze wypełniło się wystarczającą ilością smutku, polarowe zawiniątko przerwało serialowy maraton. Zwlokło się na dół, by łaknąć ciszy, spokoju i niezdrowych węglowodanów.

— Będę dzisiaj ponura jak zwykle – zarządziła Julia. – Ale najpierw coś zjem. Jestem taka głodna! A to co? – Przystanęła zdezorientowana koło wyspy kuchennej. – Zapomnieli czegoś? – zapytała, łapiąc za pudełko. – „Ciasto DIY – malinowa księżniczka/ponuraczka* z masą krówkową. *Niewłaściwe skreślić!" – przeczytała pokraczne literki brata. Obróciła w dłoniach kartonik, zajrzała do środka i wysypała na blat folijki z idealnie odmierzonymi składnikami. – I jeszcze przepis po francusku? Aleś ty zabawny, Pawlito. Pff, nie ma mowy. Moje naleśniki same się nie zjedzą – oznajmiła, nim otworzyła lodówkę. – Zjadły się? Co jest?!

Nagle stanęła jak wryta. Dwugodzinne dramaty znad Bosforu miały się nijak do tego prawdziwego, który rozgrywał się w jej żołądku. Na widok prawie pustych półek Julia wydała z siebie tylko głośny pomruk niezadowolenia.

— A żelki? – Zajrzała do szafki. – Nie... To może chociaż marcepan? Pierniki? Krówki? – Przetrzepała spiżarkę. – Wszystko zjedzone! – rzuciła rozzłoszczoną miną ku pustej jadalni.

Po nieudanych łowach wydeptała w puchatym dywanie ścieżkę rozdrażnienia. A potem z rezygnacją zatrzymała się przy stole i utkwiła wzrok w kilku nadprogramowych drobiazgach.

Słowniczek polsko-francuski, plecak, rękawice kuchenne i te na niskie temperatury. Wszystko to porzucone jakby w pośpiechu. Naznaczone domysłami. Niezapakowane. Nieprzyozdobione ani jedną wstążką. Niewręczone i niegodne, by nazywać je prezentami. Nie narzucały sposobu spędzania tego dnia. Dawały wybór i doprowadzały do szału.

— Tylko odległość was ratuje... – Złapała za telefon, by dać upust swojej złości. Ale nagle nadeszła wiadomość. – Albo i nie... Bilet do Paryża? – przeczytała z zawahaniem. – Wy tak na serio? Nie, nie, nie, nie. Nie ma mowy. Nie wciągniesz mnie w to, Pawlito – Pogroziła palcem urządzeniu. – Wiktoria? – zapytała samą siebie, gdy powiększyła zdjęcie. Zrzuciła koc, a w jej sylwetkę wkradła się niepewność. – Miałaś być na Krecie! – Zrobiła krok w stronę wycieczki. – Dlaczego poleciała z nimi? Nie zostawię tak tego – Zrobiła ruch, by zamówić przejazd na lotnisko. – A co jeśli Pawlito wiedział, że to mnie przekona? – Cofnęła się i objęła wzrokiem ciasto. Boksując się z myślami i narastającym uczuciem głodu, przyłożyła palce obydwu rąk do skroni. – Nie, nie dam się nabrać. Zamówię pizzę! – Odwróciła się znów ku urządzeniu. – Co? Apka nie działa?! I ty przeciwko mnie?! – Opadła na krzesło i zniechęcona przytknęła czoło do blatu. – No cóż, wygląda na to, że umrę z głodu.

Żołądek wyraził głośny sprzeciw po raz kolejny.

— Jak się pośpieszę to jeszcze zdążę. A niech ci będzie! Wygrałeś.

Zapakowała plecak. Zarzuciła na siebie krótki płaszcz z peleryną. W połowie szary, w połowie w kratę. Na nogi włożyła czarne muszkieterki. Na głowę oliwkowy beret. A na twarz minę, że doskonale wie co robi.

Wkroczyła w mrok nieoświetlonej ulicy. Z zapałem w oczach i z „bonjour" na języku rozglądała się za zamówionym transportem.

— Dobry wieczór, panno Julianno! – odezwał się znajomy głos, a Warszawska aż podskoczyła. – Uuu! Tu jestem, na dachu!

— Ferro?

— Dostałaś trampki? – zapytał, gdy zeskoczył z garażu i znalazł się tuż przed twarzą Julii. W oczekiwaniu na odpowiedź, zbadał ją wzrokiem – ciekawskim, nachalnym i nieco oczarowanym.

— Jakie trampki?

Cavolo! – Z udawanym zakłopotaniem potarł czoło. – Czyli musiałem pomylić adres... Warszawska, dokąd to?

— Nagle... cię obchodzę? Jesteśmy największymi wrogami pod słońcem i... niech tak pozostanie – Prychnęła złośliwie. – Nie mam zamiaru więcej płakać przez żadnego z was.

Zaskoczona nagłym napływem szczerości ze swojej strony rozdziawiła tylko usta. Odwróciła się plecami, licząc że Karol odpuści to bezzasadne przesłuchanie i zniknie tak szybko, jak się pojawił.

— Raczej pod księżycem – odparł, zadzierając głowę do góry. – Przepraszam za mojego brata. Jeśli to cię pocieszy, dostał dwa minus – poinformował z subtelnym uśmieszkiem. – Z historii. Mogłem całkiem przypadkiem zapomnieć kilku dat. Czasem się wymieniamy... wiedzą.

— Odejdź! – Odwróciła się znów, gotowa wyperswadować mu dalszą ochotę na rozmowę. – I... i przestań burzyć moją kruchą konstrukcję psychiczną... Chcesz czegoś? Napisz! Odpowiem w ciągu 14 dni roboczych.

— 14 dni? To by wiele wyjaśniało – mruknął, unosząc sugestywnie brwi. – Co tu robisz? Przed czymś uciekasz?

— Może gonię... za... czymś...

— Jeszcze ten morderczy wzrok bazyliszka. Możesz uciec
z domu, ale prędzej czy później to wszystko cię doścignie – szeptał jej do ucha i doprowadzał do wrzenia. – I uderzy... jak samochód. Czarny dżip na przykład.

— Ja nie uciekam! – ryknęła. – Ja... po prostu... nie jestem najlepsza w kontaktach międzyludzkich! A ty jesteś człowiekiem, więc... Nie widzę tego, Ferro! Zrozum, jesteś obcy...

— Obcy? Julianno, gubisz się w obelgach – Z westchnieniem pokręcił głową. – Przed chwilą powiedziałaś, że jestem człowiekiem... Cóż, Kacper też nim jest i wystawia zły obraz całej ludzkości. Zaczniemy jeszcze raz? – Wyciągnął rękę w pojednawczym geście. – Mam na imię Karol i... jestem jedynakiem.

— Jestem Julia – wysiliła się na ton najmilszy ze swojego zestawu. – I wcale nie byłam na pokazie La Rivestire.

— La Rivestire? – Zmarszczył czoło. – Co za głupia nazwa. Pierwszy raz słyszę.

— Pewnie produkują...

— Rękawiczki! – wrzasnęli chórem.

— Super – odparła po chwili. – Skoro nie masz już żadnych pytań, zejdź mi z drogi, Ferro. Albo ja to zrobię – Chcąc wyrwać się z pułapki dociekliwych czarnych oczu, wyminęła go i ruszyła na przód.

— Tak właściwie to... – Odchrząknął. – Masz ognia?

— Ja?

— A widzisz tu kogoś innego? Zapalniczka mi się zepsuła. A zapałki zamokły – wytłumaczył z desperacją wymalowaną na twarzy.

— Może to znak – docięła, sięgając do kieszeni płaszcza. – Mam co najwyżej zapalarkę do zniczy. Ale w sumie to nawet pasuje.

— Nie rozumiem.

— Masz, wdrażaj się – Ze bazyliszkowym uśmiechem podstawiła mu ogień. – Twoje płuca nie mogą się już doczekać.

— I co, masz się za lepszą?

— Możesz zatrzymać zapalarkę! – krzyknęła rozbawiona. Odrzuciła włosy na ramiona i oddaliła się zwycięskim krokiem.

— Według WHO samotność jest jak wypalenie 15 papierosów dziennie – wbił w nią szpilę. I mimo, że była jedynie werbalnym przytykiem, Julia zatrzymała się jakby trafiona prosto w serce. – Do twojego wyniku, Warszawska jeszcze mi trochę brakuje.

Nie mogąc pozostawić tego afrontu bez odpowiedzi, okręciła się na obcasie.

— Nie jestem samotna – burknęła.

Karol teatralnie rozejrzał się wokół.

— Wyglądasz na całkiem samotną... Jesteś chociaż szczęśliwa?

— Co?

— Pytałem, czy jesteś szczęśliwa.

— A powinnam? – wydusiła tylko. Jakby w głowie wciąż analizowała pytanie, którego nie słyszała nigdy wcześniej. Bo też nigdy wcześniej nikt nie zadał sobie trudu, by odwrócić głowę od swojego szczęścia i choć trochę nadłamać jej pechową skorupkę.

— W takim tempie zemrzesz przed trzydziestką – Pomachał ogniem przed jej twarzą. – A ja jeszcze zapalę nad twoim grobem.

— Znicz? – zapytała z przekąsem, a Karol parsknął tylko śmiechem.

— Znicz też – odparł, gdy rechot ustąpił poważnej minie. – A więc Paryż?

— Skąd ty to wiesz?

— A tak jakoś... Bardziej na lewo ten beret – Nakierował ją gestem. – Jeszcze trochę...

— Jeszcze trochę i spóźnię się na samolot, Ferro – przerwała mu i po raz kolejny zabrała się do odwrotu. – No i gdzie ten Uber?

— Przykro mi, ale spóźniłaś się na niego w momencie, w którym zaczęłaś ze mną gadać – wyczytał z ekranu smartfona.

Julia nie zdążyła skomentować, rzucić kwaśną miną, albo rozgniewanym spojrzeniem, bo do odpowiedzi pierwszy wyrwał się jej żołądek.

— Chodź na pizzę! – zawołał Karol. – Właśnie zrobiłem. No chodź. Głodnych trzeba nakarmić, czyż nie? – rzucił pytaniem w powietrze i podążył w przeciwną stronę.

To od Julii zależał kolejny krok. Znów miała wybór. Tu i teraz o zapachu włoskiej margherity, czy mało realna, choć komfortowa opcja francuskiego croissanta. Rozmowa, która mogła potoczyć się w każdym kierunku, czy wycieczka w wymarzonym kierunku. Nieprzyjaciel o spolegliwym spojrzeniu czy rodzina, która wyjadła wszystkie żelki.

— Ale samolot... – Wykonała niepewny krok w przód. – Może miał opóźnienie?

— A może odleciał punktualnie?

— Z keczupem? – Podeszła jeszcze bliżej.

— Nie ma mowy.

— To nie idę – Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej. – Wiesz, co? Może lepiej znajdę jakiś otwarty sklep.

— Warszawska, nie zachowuj się jak dziecko.

— Narka!

— Czekaj! Pikantny czy łagodny?

— Serio?

— Oszalałaś?! Jak znajdę jakikolwiek to będzie cud.

Julia schowała telefon z biletem do kieszeni i zamiast Paryża w garści, wybrała Karola na dachu.

Ostrożnie wspięła się po drabinie i usiadła na garażu, skąd mogła obserwować ciche i spokojne oblicze nocnego świata. Albo ekran smartfona.

— Ładnie, co? – zagadnął Ferro, gdy wrócił z pizzą.

— Co? – zapytała zaskoczona, nim nieśmiały rozbłysk nie zaczepił jej siatkówki.

Coś uporało się z mrokiem lepiej niż siedmiocalowy wyświetlacz. Kiedy Julia podniosła głowę, a wielobarwna poświata zatańczyła na jej twarzy, natychmiast zamarła.

Majestatyczne fale czerwieni, różu i fioletu na zmianę pląsały po nieboskłonie. Hipnotyzowały pięknem. Napawały zachwytem. I jak magnes przyciągały spojrzenia.

— Inuici widzieli w zorzy cienie swoich zmarłych przodków – wtrącił Ferro, a imponujący spektakl natury zyskał narratora. – A według wierzeń europejskich te kolorowe światełka zwiastowały katastrofę.

— A według ciebie?

Blackout – odparł krótko, ogarniając wzrokiem wyłączone latarnie. – Uważaj gorąca – ostrzegł i podał Julii talerz z margheritą. – A to na twoich dłoniach? Jakaś nowa moda?

— Pomyliłam się. Chcesz? – Wyciągnęła w jego kierunku drugą rękawicę kuchenną i zaraz ją cofnęła. – Chwila, chwila, chwila... Skąd mam wiedzieć, że ty to ty? Zniknąłeś na chwilę.

— Poszedłem po pizzę.

— Przebrałeś się – Zmrużywszy oczy, popatrzyła na niego nieufnie. – Masz też shacket. A co, jeśli tylko się mną bawicie?

— A nie ustaliliśmy już, że jestem jedynakiem? Z kim innym mogłabyś mnie pomylić?! – zapytał z udawanym wyrzutem. – Eh... Kiedyś próbowaliśmy z taką jedną. Nie wyszło to dobrze.

— I to ma mnie przekonać?

— Z czym ci się kojarzy margherita?

— Z pizzą i z grubą warstwą keczupu?

— Z bazylią, mozzarellą i pomidorami, margherita reprezentuje narodowe barwy Włoch. Twój ulubiony placek powstał w 1889 roku. Wtedy to Małgorzata Sabaudzka miała zamówić pierwszą pizzę z dowozem. To właśnie na cześć królowej pizzę nazwano „margherita"– wyrecytował.

— Okej. Ale wolę bez bazylii, Ka-ro-lu.

— Jesteś pewna, że musisz to robić? Nie mogę na to patrzeć.

— Na co? – zapytała, dokładając keczupu. – Nie masz więcej?

— Grabisz sobie, Warszawska.

— Oh, nie przejmuj się. Mam swój – Sięgnęła do plecaka i wyjęła plastikową buteleczkę. – O nie, nie chce się otworzyć. Mam śliskie palce.

Mocowała się z opakowaniem, co jakiś czas obdarzając chłopaka błagalnym spojrzeniem.

Assolutamente no – Odwrócił wzrok i oparł brodę na prawym ramieniu. –Nie przyłożę do tego ręki.

— Mogłam wsiąść na pokład tego samolotu.

— Wiesz, że i tak by cię tam nie wpuścili. Nie z... tym... czymś. No dobra, daj – Przewrócił oczami. – Przez ciebie będę musiał przeprosić moją włoską część rodziny.

— Uwaga, uwaga! – Złożyła ręce w tubę. – Ferro kontra keczup. Oh, to bardziej zacięte starcie niż myślałam. Pokaż mi to!

— Zostaw, nie... – Nim zdążył dokończyć, keczup wystrzelił mu w twarz. – Que mierda!

— Czekaj, czekaj... skądś kojarzę ten look – mruknęła przedrzeźniająco. – Wybierasz się na jakiś casting do horroru?

— Bardzo śmieszne. Masz chusteczki?

— Nie, a powinnam?

— Więc chcesz mi powiedzieć, że w kosmetyczce nosisz zapasowy keczup, ale nie chusteczki?

— Dokładnie tak. Taka strata... – Wyciągnęła palec w kierunku jego policzka, gotowa uratować choć kropelkę.

— Nawet nie próbuj, Warszawska – Uchylił się.

— Ale...

— Nawet. Nie. Próbuj... – nadąsany odwrócił wzrok i wgryzł się w pierwszy kawałek.

Z całych sił próbował ją ignorować. Cegiełka po cegiełce budował mur, by choć na chwilę przenieść się do czasu i miejsca, gdzie pizza smakowała jak wygrana w Snowcrossie.

Ale Julia była innego zdania. Pukała, skrobała i kruszyła mur swoim zniecierpliwionym spojrzeniem.

Na przemian zerkała w dal, patrzyła w rozgwieżdżone niebo i spoglądała na chłopaka, który wciąż zdawał się być nieobecny. Niewzruszony wgapiał się w kompozycję składników na marghericie.

— Kurczę, coraz lepsze te gotowe pizze z marketu! – ogłosiła Julia, radośnie wchodząc w paradę jego zadumie nad listkiem bazylii.

Ferro tylko spojrzał na nią spod byka.

— Żartowałam! Żartowałam, przecież... – Uniosła obronnie ręce, ale wszystkim, co dostała była kontynuacja niezręcznego milczenia. – Karol! – Dźgnęła go łokciem w bok i z szerokim uśmiechem wcisnęła mu chusteczki. – Zetrzyj w końcu ten keczup! Wyglądasz komicznie, a to nie pasuje do powagi rozmowy. Wracając do...

— Chcesz jeszcze? – zapytał, gdy się ocknął. Jego głos z radosnego przeobraził się w ten zmęczony i zniechęcony. – Pizzy... Nie chcesz? To czego tak właściwie chcesz?

— Chcę wiedzieć... Dlaczego... chciałeś to zrobić?

— Zrobić... co? – zapytał nerwowo i przetarł twarz.

— Bohatersko poświęcić swoje życie?

— Miałaś te chusteczki przez cały czas, prawda?

Skinęła tylko głową.

— Ostatnio... ostatnio śnił mi się wypadek – odparła spokojnym głosem, cały czas patrząc przed siebie. Świdrowała wzrokiem biedne małe drzewko.

— To chyba z tobą nie jest dobrze, skoro śnią ci się próby samobójcze. Myślę, że powinnaś iść z tym do lekarza.

— Ferro... – Odetchnęła i znów przełączyła się na ton nie znoszący sprzeciwu. – Po prostu powiedz mi, dlaczego to zrobiłeś.

— A ty mi powiedziałaś dlaczego?

— Nie, ale...

— Wszyscy mnie zostawili. Ty też powinnaś. Tak będzie lepiej dla wszystkich – Z jego wnętrza wydarł się pomruk irytacji. Zarzucił ją na wpół wrogim i na wpół przyjacielskim spojrzeniem, jakby sam nie wiedział, kim dla siebie są.

— Ty mnie nie zostawiłeś. I przez ciebie zawsze tu będę – powiedziała z ciężkim westchnieniem. – Poza tym siedzisz na moim dachu... Jeśli chcesz dalej się tu zabijać, to słucham – Wytrąciła mu fajkę z ręki.

On zaś jednym ruchem sprawił, że z dachu potoczyła się butelka keczupu.

— Ups... Dobrze, że jest plastikowa, prawda?

— Ostro pogrywasz, Ferro.

— Jesteśmy kwita.

— Nie, teraz jesteśmy kwita – powiedziała, po tym jak rozsypała z dachu całą paczkę papierosów. – Mów.

— Jeździłem na desce... Jestem snowboardzistą – wydusił osaczony szaroniebieskim spojrzeniem. – To znaczy... byłem nim. A może jestem? Dlaczego ja ci to w ogóle mówię?

— Bo siedzimy w tym razem.

— Co?! Jedyne, gdzie siedzimy razem... to dach tego garażu – zripostował ponuro.

— Ukradłeś mi mój wypadek, Ferro. Tak się nie robi.

— Naprawdę chcesz się o to kłócić? Ratowałem ci życie! To był instynkt.

— Skoro chcesz, oficjalnie możesz być bohaterem. Ja będę niewinną i oczywiście przypadkową ofiarą całego zdarzenia. Powinniśmy się jeszcze w sobie zakochać i nakręcić film – powiedziała nie szczędząc sarkazmu.

— Nie będę Romeo, tylko dlatego że ty jesteś Julią – odparł ze wzrokiem wbitym w dal. Nie obejmował przy tym żadnego konkretnego punktu. Patrzył w nicość albo próbował przejrzeć swoją duszę od środka.

— Ale nasze rodziny się nienawidzą – napomknęła ze smutkiem w głosie.

— I przynajmniej byśmy zarobili – Westchnął. – Ludzie kochają takie historie.

Kiedy tylko spotkali się wzrokiem, nie wytrzymali i parsknęli niekontrolowanym śmiechem. Obydwoje wiedzieli, że graniczy to co najmniej z cudem.

— Czyli gdybyś do wyboru miał miłość i pieniądze... – odezwała się Julia. W okamgnieniu rozradowane spojrzenie zastąpiła tym przenikliwym i głodnym wiedzy. – Wybrałbyś pieniądze?

— Wybrałbym moje stare życie.

— Ah, czyli miłość ludu... i pieniądze – Przewróciła oczami.

— We Włoszech mnie uwielbiali... Wszyscy mnie szanowali. Rozpoznawali. Wiesz, jakie to było niesamowite? – Uśmiechnął się na myśl o miłych wspomnieniach. – I nikt nie oblewał mnie keczupem...

— Dalej nie rozumiem, jak z wyżyn sportowych przeniosłeś się na wyżyny mojego garażu.

— W jednej chwili wszystko się spieprzyło – Kąciki jego ust jak na zawołanie poszybowały w dół. – Ostatnie zawody w sezonie. Gdybym je wygrał, wygrałbym cały Puchar Świata. Ale zamiast kolejnego zwycięstwa, miałem wypadek. Tor był źle przygotowany. Ale ja byłem w takiej euforii, że miałem to gdzieś. Jechałem za szybko. Wypadłem z zakrętu. Przeleciałem przez siatkę zabezpieczającą. I koniec. Nagle mnie odcięło. Obudziłem się po tygodniu w szpitalu. Ze złamaną nogą, połamanymi żebrami i dyskwalifikacją w drodze – Ukradkiem przetarł oczy. – W gratisie wykryli u mnie prochy i wszyscy mnie znienawidzili.

— Prochy? – zapytała i podała mu chusteczki. Choć gdyby mogła, przejęłaby na siebie każdą jego łzę. A każdy czarny balonik, który wypuszczał w niebo, przemalowałaby chociaż na szaro. – Masz na myśli...

— Meldonium i jakiś inny niezatwierdzony syf – wyjaśnił niechętnie. – Przeleżałem w różnych szpitalach... w sumie ze trzy miesiące. Przez połowę czasu tylko gapiłem się w sufit. Szukałem odpowiedzi, dlaczego ja. Dlaczego z dnia na dzień stałem się nikim – ciągnął, choć słowa coraz trudniej przechodziły mu przez gardło. – Wiesz, że w głowie ciągle miałem kalendarz zawodów? Nawet nie wiem, ile razy śniło mi się, że zaspałem na trening. A potem budziłem się z krzykiem i przypominałem sobie, że ja już nie mam gdzie iść. Bo ktoś, kto stał się nikim nie miał tam wstępu... Ktoś, kto stał się nikim nie zasługiwał już na uwagę, wsparcie i szacunek... – przerwał rozdygotany. Podciągnął kolana do klatki piersiowej, zwinął się w kulkę i spojrzał na Julię błyszczącymi od łez, oczami. – Zostałem z tym kompletnie sam. Nawet moi rodzice w to uwierzyli... W to, że jestem pierdolonym oszustem – załkał cicho. – Z czasem, przestali nawet przyjeżdżać do szpitala. Może nie radzili sobie z hejtem, a może doszli do wniosku, że nie było szans, żeby ktoś mi czegoś dosypał – wyjąkał z twarzą w dłoniach. – Moi starzy są realistami... Może ja też powinienem.

— Karol, skoro nie wierzysz sam sobie... Jak mają uwierzyć ci inni? Na ładne oczy?

— A mam brzydkie? – zaśmiał się. – I tak już za długo zawracam ci głowę – dodał po dłuższej chwili. Jakby jeszcze nie zauważył, że w umyśle Julii miał zarezerwowaną specjalną szufladkę w serduszka. – Możemy zmienić temat?

— I tak już kończą mi się chusteczki – odpowiedziała, zakrywając plecak z kilkoma paczkami ekstra. – Powiedz mi jako doświadczony „ktoś" i początkujący, choć tylko tymczasowy „nikt"... Lepiej jest coś stracić i uporać się z bólem, czy nie przeżyć tego w ogóle? Zastanów się nad odpowiedzią... Siedzisz przed nikim na siedemnastym lewelu.

— Hmm... pomyślmy – Pomasował brodę. Poobserwował otoczenie. Poudawał, że rozważa opcje. – To drugie... Wolałbym prowadzić nudne życie i nigdy nie dowiedzieć się, jak bardzo kocham snowboard. Pewnie teraz oglądałbym jakiś serial albo zgłębiał tajniki parzenia kawy. Może nawet wybrałbym się do kina. Bycie nikim ma swoje zalety.

— Ale gdyby to się nie wydarzyło, nie siedziałbyś teraz tutaj – zrobiła pauzę – ze mną... – Spłynęło na nią nagłe uczucie żalu. Jakby nie była w stanie sobie wyobrazić, że mogłaby zajadać teraz smutnego croissanta pod wieżą Eiffla zamiast włoskiej pizzy pośród dwóch zwaśnionych domów.

— Nie, ja po prostu... tak bardzo chciałbym odzyskać swoje życie – zaniósł się desperackim krzykiem upadłego sportowca. – Chciałbym cofnąć czas, żeby to nigdy się nie wydarzyło.

— Wtedy nigdy byśmy się nie spotkali – stwierdziła smutno. Przyciągnęła do siebie nogi, a brodę wsparła na kolanach. – Może tak byłoby lepiej – Wzdrygnęła się z zimna. Nagle lodowate powiewy zaczęły być mocniej odczuwalne.

— Prawie zaglądam ci w okna. To byłoby trudne – obdarzył Julię uśmiechem, który otulał ciepłem jak kocyk.

— Nie o tym mówię, Ferro – sprostowała, a kąciki jej ust wykrzywiły się bezwiednie. – Dobrze wiesz, że zginęłabym w tamtym wypadku. Gdyby nie ty i twoje beznadziejne bohaterstwo, teraz oglądałabym powieki od spodu.

— Widzisz, teraz oboje jesteśmy nieszczęśliwi.

— Minus i minus dają plus.

— Co? – zapytał, ściągając brwi.

— W matematyce... To tylko mój sposób, żeby powiedzieć jak bardzo...

— Jesteśmy popieprzeni?

— Tak.

— Baklavę mam – rzucił niespodziewanie. – Na deser... Kacper był niedawno w Stambule na jakimś ślubie, nie pytaj, i...

— I czemu tam nie został? Odpadłby mi problem z rozróżnianiem was – huknęła zirytowana. – O nie, nie, nie! Paweł dzwoni. Pewnie chce wiedzieć, czy...

Telefon nie poczekał, aż Julia dokończy myśl i rozpoczął powolny zjazd z dachu. Za urządzeniem ruszyła dzielnie właścicielka, a kiedy próbowała go złapać, jej ręce zatrzymały się dopiero na rynnie.

— Czy lecisz? – zachichotał pod nosem Karol. – Nie ruszaj się. Wezwę wsparcie.

— Ciebie to śmieszy?

— Warszawska, nie możesz po prostu zeskoczyć? Przecież to nisko.

— I mówi to człowiek, który zawodowo skacze na jednej narcie.

— Na snowboardzie – poprawił ją z udawanym oburzeniem.

— No przecież wiem, deskarzu. Długo jeszcze?

— Co to jest, Kacper?! – krzyknął Karol.

— Łopata – Bezczelnie błysnął uśmiechem. – No przecież pisałeś: „pomóż mi z Warszawską". Myślałem, że...

— Ani słowa więcej – powiedział z trudem powstrzymując śmiech. – Złap ją.

— A jak dostanę z tego jej kopyta? Te buty mogą zabić.

— Julia, puść tę rynnę – rozkazał Karol. – Ragazza, życie ci uratowałem! Zaufaj mi.

— Nie zaufam jemu!

— I słusznie – zaszydził Kacper. – Łopaty nie chowam, bo może się jeszcze przydać.

— I co, chcesz ją tak zostawić?! – Karol zeskoczył z dachu i stanął twarzą w twarz z bratem.

— Widziałeś jakie ona ma długie odnóża? Poradzi sobie – zapewnił głosem przepełnionym cichą satysfakcją. – Tranquillo! Beh, non restera' appesa qui per sempre.

Sul serio?! Karol zamrugał kilkukrotnie, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał.

— Oby tylko zdążyła spaść, zanim starzy wrócą – Kacper wykonał kilka kroków w przód, zakręcił się i wrócił. – Chyba jej grabie przymarzły, co?

— A jest mróz?

— Poczekaj, Karolu. Gdzieś tu miałem prognozę pogody... – Podparł się na trzonku łopaty i zerknął w telefon. – Na ten moment lekkie minus dwa.

— Naprawdę będziecie teraz rozmawiać o pogodzie?! – huknęła z wyżyn zniecierpliwienia. – Nie śpieszcie się, klony.

— No skacz! Złapię cię – zapewnił Karol, po tym jak z bólem rozmasował przedramię.

— Jak twoja ręka?

— A twoja? Warszawska!

— Ferro, po prostu podstaw mi drabinę! Jest stalowa i można jej zaufać.

— Nie ma czasu. Ktoś jedzie – poinformował, wychwyciwszy dwa zbliżające się światła. – Vieni, ragazza!

Nie czekając na reakcję, szybkim i zdecydowanym ruchem złapał ją za tułów i ściągnął na ziemię jak przestraszonego kociaka.

— I co, bolało jak spadałaś z góry?

— Co?

— Bo mnie tak, Warszawska – burknął z pretensją. – Stoisz na mojej nodze.

— Bo cały czas mnie trzymasz, Ferro.

— Sory – Odskoczył, ale nie odwrócił wzroku.

Oboje wpatrywali się w siebie jakby mogli żyć tylko w blasku swoich spojrzeń. Do momentu, gdy pomiędzy nich nie wtrąciło się natrętne chrząkanie.

— Zapowiadają ocieplenie... – poinformował Kacper.

— To chyba dobrze – wybełkotał od niechcenia Karol. Jakby amok szusowania wytracił impet przed szaroniebieskimi oczami.

— Klimatu – dodał. – Nie powinno tu być tak gorąco. Jak tak dalej pójdzie ze snowboardu przerzucisz się na deskorolkę.

— Może być.

— Będziesz tu tak stał, czy poczekamy aż rodzice zobaczą ten syf w kuchni? – zapytał Kacper, ale przy braku reakcji brata, zirytowany wzrok przeniósł na Warszawską.

O ile czarne oczy Karola były jak spokojny nocny ocean, o tyle w ślepiach Kacpra szalał katastrofalny sztorm. Wył, niszczył i zatapiał nienawiścią. Dopóki nie otrzymał odpowiedzi.

— No i gdzie ten mój telefon? – By nie utonąć w mroku, Julia uciekła spojrzeniem w stronę ulicy i centymetr po centymetrze patrolowała ją w poszukiwaniu zguby. – O! Tam jest! – wrzasnęła ucieszona.

Zaślepiona widokiem urządzenia, postanowiła poświęcić wszystko byleby tylko jak najszybciej pochwycić go w dłonie. Nawet drugą stopę Karola.

— Dzięki, moje białe buty tylko na to czekały.

— No tak, to jeszcze nie czas na deptanie twoich stóp – chlapnęła. I w konfrontacji z zaciekawionym wzrokiem Karola szybko tego pożałowała.

— Wybij to sobie z głowy, Warszawska! – zganił ją Kacper. – Po moim trupie!

— Nie kuś, klonie.

— Halo? Ktoś mi powie o co chodzi? – osaczał pytaniami Karol. Szukając wskazówek, łypał okiem raz na bliźniaka, raz na Julię.

— Chyba... powinnam sprawdzić, co z moim telefonem – wymigała się odpowiedzi. Zostawiła w tyle niezręczną rzeczywistość i pognała w stronę tej cyfrowej, by jeden prawdziwy uśmiech wymienić na tysiące fałszywych. – Działa! – wydała okrzyk radości. – To co idziemy robić moje ciasto? Nie wiem, czy wiesz, ale mam dzisiaj... – Kiedy spojrzała przez ramię, było już za późno. Ferro zniknęli. – No tak, najlepiej uciec i zostawić mnie z tym wszystkim. Brawo, klony – westchnęła na widok rozrzuconych papierosów.

Samochód zatrzymał się tuż za Warszawską.

Dwie wiązki światła położyły się na asfalcie. Silnik zgasł. Ręczny zaskrzypiał.

Drzwi się otworzyły.

A z auta wydostała się ciemna postać.

W międzyczasie Julia zabrała się za porządki. Fajka za fajką sukcesywnie lądowała w dłoniach dziewczyny. Do momentu, gdy na drodze do ostatecznego przywrócenia regulaminowego wyglądu osiedla, nie stanął jej obcy trzewik. Wypolerowany but przydeptał ostatniego papierosa, nim zdążyła wyciągnąć po niego rękę.

— Julia?

— Dziadek? – Podniósłszy głowę, ostatecznie skonfrontowała się z rzeczywistością. Widok dobrze znanego powątpiewającego brodacza ostatecznie wyrwał ją ze sfery marzeń. Był jak kolejny upadek z dachu. Ale tym razem bez asekuracji silnych i wysportowanych ramion. Tym razem na zionący chłodem asfalt. Ferro nie wrócili. Nie uratowali. Pozostali tchórzami. – Ja właśnie... No naśmiecą, a sprzątać to nie ma komu! – rzuciła reprymendą w stronę sąsiednich okien.

— Julianno... – zaczął groźnie. – Twój brat nie może się do ciebie dodzwonić. Co prawda, był przekonany, że nie polecisz, ale... Co ty tu robisz? – Uniósł brew w oczekiwaniu na odpowiedź.

— Czekam... na ciebie, dziadku! – wymyśliła naprędce. – Liczyłam, że przyjedziesz. I... że dasz mi poprowadzić... może? Szczególnie dzisiaj.

— Toś wymyśliła! Oszczędźmy sobie tego i wyznaj otwarcie, że chcesz mnie wykończyć. Szczególnie dzisiaj... – Pogroził jej kluczykami – nie ma takiej możliwości, moja droga!

— Ale dziadku...

— To jeszcze nie jest mój czas – odparł wyraźnie rozbawiony. – Jutro pojedziemy na tor. A teraz wsiadaj do auta. Zamówimy twoją ulubioną pizzę... Co ty na to?

— Pizzę, mówisz?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro