Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Niektórzy są jak smog

Julia wysiadła z samochodu podobnego do Rolls-Royce'a.

W czarno-złotej asymetrycznej sukience prezentowała się zdecydowanie inaczej niż na co dzień. Przeważnie zakładała wtedy ciemne spodnie i bluzy w różnych odcieniach szarości. Do tego dobierała trampki. A jedynym szaleństwem na jakie sobie pozwalała były kolorowe sznurówki.

Zaraz za nią, z pojazdu wydostały się z nieocenionym powabem złote szpilki. Początkowe zawahanie pobudziło tylko ruch jedwabistych materiałów wokół gładkich i szczupłych łydek Czarneckiej.

Delikatnym gestem przywróciła butelkowozieloną sukienkę do jeszcze idealniejszego stanu. Uwydatniła z lekka dekolt i poprawiła też wisior z awenturynem. Co wcale nie oznaczało, że wcześniej nie prezentował się równie dobrze.

— Półmetek liceum to chyba dziwny czas na zmianę szkoły... – zagadnęła Julia, gdy już opanowała równowagę. W swoich czarnych czółenkach doczołgała się do Czarneckiej. Wyprostowała się, poprawiła strój i sięgnęła wzrokiem wyżej. – Wow! To cholerny pałac!

— Nie przesadzaj.

Długa kwietna alejka, po zmroku oświetlona rzędem światełek prowadziła do rezydencji, gdzie wszystko udowadniało społeczną wyższość Czarneckich. Nawet idealnie przystrzyżone trawniki.

— I ty tu mieszkasz? Tak na co dzień?

— Nie, w nocy też – odpowiedziała z przekąsem Weronika.

— No i się wyjaśniło! Wiem, dlaczego wróciłaś do kraju.

— Co wiesz? – Głos Czarneckiej zadrżał. Jakby chodziło o coś więcej niż tęsknota za ojczyzną.

— Przyjechałaś tutaj, żeby...

— Żeby co? – Weronika posłała gniewne i przenikające duszę spojrzenie.

— Żeby zabijać mnie sucharami.

— Nie schlebiaj sobie, Żuliet. Szukam kogoś.

— Doprawdy? Kogo? – rozpoczęła serię pytań, nim dosięgnął jej ogrom całego przedsięwzięcia. 

Nagle Julia zdała sobie sprawę, że już pierwszy krok postawiony na tym terenie był jak krok do innego wymiaru.

Kiedy przebiła się przez serię świateł tańczących wokół pałacyku bogato ozdobionego gzymsami i rzeźbami, wyczuła hektolitry porozlewanego alkoholu i ogarnęła wzrokiem budynek skąpany w tajemniczym białym proszku, znieruchomiała. 

 Niepohamowany zachwyt, który wcześniej ją napędzał, teraz zastąpił strach. Poczuła, że ten świat był całkowicie odmienny. Z całych sił wzbraniała się przed staniem się jego częścią.

— Co jest? – zapytała Weronika.

— Chyba nie powinnam tam iść. To nie był dobry pomysł... Nie wiem, dlaczego mnie zauważyłaś... Dla świata jestem niewidzialna, jak powietrze – wytłumaczyła, przekładając każde słowo chorym śmiechem. Robiła wszystko, by nie popsuć atmosfery i obrócić w żart swoją słabą baterię społeczną. – Właściwie to powinnam się tak przedstawiać. Po co mi imię? Zamiast: Cześć, jestem Julia, mogę mówić: Cześć, jestem mieszaniną azotu, tlenu, argonu, dwutlenku węgla, neonu, helu, metanu, kryptonu, wodoru i ksenonu. Jestem bezbarwna i bez smaku. Zanieczyszczona odrobiną zawiści – trajkotała jak najęta.

— Skończyłaś?

— Jeszcze nie zaczęłam.

— Powiedzmy, że... lubię świeże powietrze. Niektórzy są jak smog. Zatruwają wszystko, co spotkają na swojej drodze. Ale nie ty... – powiedziała Weronika z pocieszającą nutką w głosie, a współczujący uśmieszek zawędrował na jej twarz. – No, już. Starczy tego, Żuliet. Dzisiaj się bawimy – złapała za rozdygotaną dłoń Warszawskiej i pociągnęła w stronę dudniącej muzyki.

— Moje stopy najlepiej bawią się w kapciach przed telewizorem, nie w szpilkach. Co to ma być, prequel studniówki?

— A kto ci mówił, że będziemy męczyć się w nich przez całą noc? – Pośpiesznymi ruchami zdjęła buty. – W życiu liczy się tylko pierwsze wrażenie.

Zaczęła iść, biec, tańczyć. Wszystko to na raz na bosych wyzwolonych stopach. Zatraciła się. Przestała istnieć. Tamta Weronika zniknęła. Przynajmniej do poranka.

Rzuciła Warszawskiej śmiejące się spojrzenie.

— Co się tak patrzysz? Wytrzymam... Podobno ludzie... oceniają przez pierwsze jedenaście sekund. A propos ludzi... Małe przyjęcie, co? – Skonfrontowała obraz przed sobą z wersją, którą przedstawiła bratu.

Podczas gdy Julia przez te wszystkie lata szkoły była niewidzialna, Weronika zaskarbiła sobie względy gawiedzi i zagwarantowała pełne obłożenie imprezy jednym powabnym przejściem przez korytarz.

— Nie mówiłam, że będzie małe.

— Założyłam, że nie znasz tu zbyt wielu osób. Cóż...

— Myślałaś, że będziemy grali w planszówki?

— Stawiałam na alkochińczyka. Zostańmy tu! – krzyknęła, gdy do głosu znów dorwała się Nieśmiałość.

— Oszalałaś? Nie po to organizowałam tę uroczą hulankę, żeby na nią nie iść. Chociaż... byłby to przejaw mojej buntowniczej duszy, niewątpliwie. Mamy się świetnie bawić, zapomniałaś?

Ciało Julii ani myślało się bawić. 

— Po prostu tu jest fajnie... Stoimy sobie. Tylko we dwie. Ogród jest piękny... W ogóle, to muszę ci powiedzieć, że jeszcze nigdy nie urzekły mnie tak takie olbrzymie roślinki... Te krzewy są... najładniejszymi krzewami, jakie miałam okazję spotkać... chociaż nie. Tak właściwie, to widzę takie pierwszy raz... Twój świat to przygoda, na którą nie jestem gotowa – mruknęła pod nosem. – Możemy tu zostać?

— W towarzystwie hortensji, ketmii syryjskich i metalowych żurawi? Nie tak to sobie wyobrażałam... O co chodzi? – zapytała zdumiona i rozłożyła ręce.

— Nie chcę... tam... iść – Mimo że twarz Julii oblała fala gorąca, czubki palców zesztywniały jej z zimna. – Mam pomysł! Idź sama i jutro mi wszystko opowiesz.

— Weź to  – Wcisnęła w dłoń Warszawskiej zielonego cukierka. – Rozluźnisz się.

— A to można łączyć z alkoholem?

Weronika pacnęła się w czoło z niedowierzania.

— Melisę?! Dorobiliśmy się na nieruchomościach, a nie na pieprzonych dragach. To tutaj... – wskazała palcem na tłum w imprezowym nastroju – ...to przyjęcie z klasą. 

— Niemożliwe – mruknęła pod nosem, nic nie robiąc sobie z nachalnego pstrykania Weroniki. Wyciągnęła szyję i stanęła na palcach. Wtem objęła wzrokiem grupę, a w niej jedną znajomą czuprynę. 

— Halo! Słuchasz mnie jeszcze?

— Mhm... Zrobiłaś przyjęcie ze szkołą... Chodźmy, zanim się rozmyślę. 

— Nie tak szybko, Żuliet. Najpierw wyjmij kartę ze swojego smartfona – poleciła władczo Czarnecka i przyspieszyła kroku. – I wrzuć wszystko w chmurę.

— Niby po co?!

— Będziesz musiała oddać telefon. Takie są zasady.

— Co?! Kiedy go odbiorę?

— Nigdy – rzuciła krótko i dosadnie, przypuszczając atak na niemalże integralną część Warszawskiej. – Dostaniecie najnowsze modele przy wyjściu. A ten wrzucisz do fontanny. Jak wszyscy inni.

— Wy jesteście jacyś odklejeni! Adam się na to zgadza?! – ofuknęła Czarnecką za niszczenie eko ideałów. – To też jego przyjęcie. Wtedy pod szkołą szukał twojego telefonu... Żebyś teraz utopiła pięćset?!

— Wiesz coś o nim? 

— Co? 

— Mój telefon... Znalazł się?

— Nie. Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu... Nie możesz tego zrobić planecie! – wrzasnęła Julia. W przypływie szoku złapała się za głowę. – Nie możesz mi tego zrobić! A...aaa a jak będę chciała jakieś zdjęcia?

— To skorzystasz z fotobudek – odparła ze spokojem. – Stoją przy nich nawet wizażystki. Z eko pędzlami.

— Żartujesz, prawda? A ty...?

— Ja tu dowodzę, Żuliet.

Julia zatrzymała się przed wejściem, skąd wylała się rzeka mroku i złota. Dobór kolorów jeszcze mocniej podkreślił elitarność wydarzenia.

W fontannie jeden po drugim lądowały telefony. Przed dwuskrzydłowymi drzwiami szeleściły czarne koperty z zaproszeniami. A panowie w czerni automatycznie metkowali przepustkami zgromadzone towarzystwo.

Po czarnych welurowych dywanach paradowały imprezowe kreacje. Błyszczały uśmiechy tych, którzy na co dzień mordowali przelotnymi spojrzeniami. Przelewały się najdroższe trunki. Złote kieliszki wędrowały z lustrzanych tac do spragnionych zabawy rąk.  Wszystko na skalę jakiej Julia nigdy nie widziała.

Postanowiła nie dyskutować z pozycją gościa i zrobiła, co nakazała jej gospodyni. Poddała się dziwnie kuszącej otoczce i, tak jak inni wymieniła telefon na parogodzinną wejściówkę do bogackiego półświatka.

Kiedy ochroniarz zapiął bransoletkę na jej szczupłym nadgarstku, podniosła wzrok i nagle zamarła. Złotowłosy blondyn przechylał już powitalnego drinka.

— Co z nim? – zapytała Weronika, orientując się kto odebrał należną jej uwagę. Stanęła w wyczekującej pozie, z ręką opartą na biodrze. Całe ciało Czarneckiej liczyło na wyjaśnienia.

Ale rozdziawione usta Warszawskiej nie miały mocy ich udzielić. Jedno czarne hipnotyzujące spojrzenie zmieniło wszystko o 180 stopni.

— Nie mówiłaś, że on tu będzie.

— Nie wiedziałam, że to problem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro