Nasz ostatni deal
O drugiej w nocy Julia skończyła tuszować rzęsy. Były ostatnim punktem mocnego makijażu, który zawzięcie robiła od godziny. Uśmiechnęła się ponuro i spojrzała w lustro, ten ostatni raz zachwycając się swoim dziełem.
Konturowanie prosto z internetowych tutoriali i brązowe smokey eyes, jakby demakijaż nie istniał, miały zdusić Nieśmiałość i wznieść na wyżyny jej odwagę. Chociaż na 3 sekundy. Do setki.
Przejeżdżając od niechcenia opuszkiem po świeżo wytartej z kurzu komodzie, podeszła do szafy z perełkami od projektantów. Opróżniła ją całkowicie. Nie pominęła nawet skarpetek.
Swoje najlepsze ubrania przeznaczone na „potem" ułożyła na łóżku. Wszystkie równiutkie stosiki skrupulatnie opisała karteczkami – jeden, mniejszy dla Wiktorii; drugi, większy do oddania dla potrzebujących.
Podlała na zapas kwiatki, bo z dala od jej łez mogłyby szybko paść. Pochowała zdjęcia do szuflady, by jej słaby uśmiech nie smucił już nikogo.
Przewiesiła na szyi swoją ulubioną szarą bluzę. Pod pachę zagarnęła stertę odrobionych prac domowych, a do ręki drewnianą tabliczkę przewiązaną kokardką. I przymknęła oczy na dłużej niż tylko mrugnięcie, jakby przyzwyczajając się do ciemności, która już niebawem miała spowić jej ciało.
Stojąc już w drzwiach, odwróciła się jeszcze na moment i tęsknym wzrokiem objęła pokój, który posprzątała tak, jakby nigdy jej tam nie było. Zero śmieci. Zero kubków. Zero smutku. I zero Julianny. Wszystko na błysk.
— Porządek jest – wygłosiła, stawiając pierwszy krzyżyk na swoim życiowym planie. – Teraz pora na Wiktorię – dodała ku pustemu pomieszczeniu. Po czym wyłączyła wszystkie światła, zamknęła za sobą drzwi i pogrążonym w mroku korytarzem udała się prosto do pokoju siostry.
Podczas, gdy Julia pochowała wszystkie swoje problemy do szafek, Wiktoria powywlekała je na światło dzienne. Na maźnięte sprejem ściany, których w przejawie buntu nie pozwalała odmalować. Na zawalone zniszczonymi ubraniami fotele. I na podłogę przysłoniętą grubą warstwą chusteczek, której musiała nie sprzątać co najmniej od czasu marcowego garden party.
— Ja już nie mogę tak dłużej, Wiki – wyznała, pomalutku odgarniając blond kosmyk z jej czoła. – Nasz ostatni deal – dopowiedziała i zgodnie z umową ułożyła na szafce nocnej zeszyty. Ale mimo wszelkich starań, by zrobić to jak najostrożniej, plik papierów wzniósł się w górę, zaszeleścił i wpadł pod łóżko, omal nie budząc Wiktorii. – Kurde.
Po odhaczeniu na swojej liście pokoju siostry, przyszedł czas na ten Oliwii i Pawła.
Jak najlepszy włamywacz wkradła się do ich sypialni i od razu łypnęła po wnętrzu. Jakkolwiek jasne i stylowe by nie było, teraz spowijała je ciemność i bałagan, konkurujący niemal z tym Wiktorii.
Na lewo niezaczęte fast foody, na prawo niepasujące suknie ślubne, a na środku Oliwia. Sama, zapłakana i nadąsana nawet w najgłębszej fazie snu.
— Wiem, że nie będziemy mieli szansy się spotkać – wyjąkała, kucając przy łóżku. – Ale zrobiłam coś dla ciebie, Théo.
Machnęła nieporadnie ręcznie malowaną tabliczką z imieniem. Po czym wsunęła ją pomiędzy ścianę, a szafkę nocną. Przezornie sprawdziła jeszcze stabilność konstrukcji i, kiedy zyskała pewność, że nic nie runie z hukiem przynajmniej przez najbliższe pięć minut, przeszła do realizacji kolejnego punktu z planu.
Pootwierała szafki. Zajrzała do komody. Poszperała w szufladach, co jakiś czas spoglądając, czy sen Oliwii nagle nie stał się płytszy. Przetrzepała teczkę brata. I wreszcie znalazła kluczyk z czteroma metalowymi kółeczkami, który otwierał rozwiązanie wszystkich jej problemów.
Ucieszona zeszła na dół, gdzie odnalazła brakującą część rodziny. Paweł bzdurną kłótnię o szczegóły ślubu przypłacił niewygodną kanapą, pierzynką z poprawianych naprędce projektów i możliwym bólem karku o poranku.
— Wybaczam ci, Paweł – szepnęła, na co czujnie odwrócił się w jej stronę. Nie otworzył oczu. Nie przebudził się ani na moment. Ale mówienie do jego spokojnej i niczego nieświadomej twarzy było nieporównywalnie trudniejsze niż do bezosobowych pleców. – I mam nadzieję, że ty wybaczysz mi. Bo nie potrafię być już siostrą, na jaką zasługujesz – wychlipała i, wciskając bratu telefon, ostrożnie skorzystała z jego opuszka.
Zostawiła jeszcze na stoliku bluzę, a na niej karteczkę z przeprosinami i zgodnie z ułożonym wcześniej planem, dokładnie o 3.30, wyszła z domu. Bez swetra. Bez butów. Jedynie w błękitnej sukience, która, nasiąknięta mrokiem i strachem o każdy kolejny oddech, idealnie wpisywała się w dress code wieczoru.
Już na zewnątrz okazało się, że aplikacja do zdalnego otwierania drzwi także nie zawiodła. Brama garażowa była podniesiona, a sportowe Audi czekało tylko na przejażdżkę. Choćby miała być tą ostatnią.
Julia z czułością przeciągnęła palcami po swojej drogiej zabawce. Wsiadła do auta, przekręciła kluczyk i na widok rezerwy tylko się uśmiechnęła. Wszak doskonale wiedziała, że tyle paliwa w zupełności wystarczy do postawienia na swoim życiowym planie ostatniego krzyżyka.
Przy wyjeździe z garażu spojrzała w lewo, w prawo, a potem w przód. Wcisnęła mocniej pedał gazu, naszykowała się już do skrętu i zahamowała mimo woli. Bo przed maską znikąd wyskoczyła przeszkoda. Złotowłosa przeszkoda.
— Gdziekolwiek chcesz jechać, pojedziemy moim – zarządził Karol. Nachylił się do okna i gestem zachęcił, by je uchyliła.
— Nie chcę cię tam zabierać – wydukała, nie podniósłszy nawet wzroku znad kierownicy. Ciągle gotowa do startu tylko czekała aż odpuści, zignoruje i zapomni tak jak inni.
Ale nie doceniła jego upierdliwości. Popatrzyła hardo w te czarne oczy i natychmiast pożałowała. Nagle ciemność, na którą się przygotowywała, zdawała się być odrobinę prostsza niż te wdzierające się w każdy zakamarek ciała spojrzenie.
— Dlaczego nie? – Zmarszczył brwi z niepokojem. – Mam prawko od całych dwóch miesięcy, czego nie można powiedzieć o tobie, Warszawska. I zatankowałem do pełna!
— Moja wycieczka miała być całkiem krótka – mruknęła bez emocji, choć twarz nabiegła jej zdradzieckim rumieńcem.
— Jak krótka? – Zasępił się.
— Do najbliższego drzewa.
Po tych słowach otworzył drzwi Audi i zdecydowanym gestem zaprosił Julię do wyjścia, ale ta nawet nie drgnęła. Wzdychał, prychał i przestępował z nogi na nogę, ale na Warszawskiej także nie robiło to żadnego wrażenia. Ciągle skupiona na swoim celu, starała zachowywać się tak, jakby wizytę Karola wpisała w łatwe do przeczekania niedogodności.
— Paweł dał mi to Audi i nic ci do tego, Ferro – powiedziała ostro. – Co ty robisz?! – huknęła na cały garaż, po tym jak wziął sprawy w swoje ręce i, uwiesiwszy się na jej zagłówku, sięgnął do stacyjki.
— Ups – mruknął, gdy kluczyki niefortunnie wypadły mu z dłoni. – Podniosę – zaproponował, szykując się do zanurkowania w pobliże jej nagich stóp. – Mogę, prawda?
Julia, ani się obejrzała, a ręką błądził już pomiędzy jej nogami. Bez żadnej możliwości ruchu, przyparta do fotela przez pasy i wysportowane ciało Karola, mogła tylko siedzieć, patrzeć i dźgać go palcami po plecach.
— O, mam! – krzyknął z zadowoleniem i, złapawszy za zgubę, natychmiast się podniósł.
Ale nie na tyle, żeby mogła odetchnąć z ulgą. Wciąż pochylony, uzbrojony jedynie w zadziorny uśmieszek, odwrócił się jeszcze ku Warszawskiej i zastygł w bezruchu tuż przed jej twarzą. Mógł spróbować ją rozśmieszyć albo nawet pocałować. Gdyby nie ta wrogość wyglądająca spod wymalowanych rzęs.
— Sama wyjdę, Ferro.
Na te słowa wykonał kilka kroków w tył. Z zaciekawieniem spojrzał na sąsiedni dom. I z zatroskaniem wrócił do Julii.
— Zapomniałaś zgasić lampkę?
— O nie – jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. – Błagam cię, Ferro, jedźmy gdzieś! Przecież Paweł mnie zabije...
— A nie tego chciałaś?
Nie było czasu na czynienie kazań. Nie było go też na cofnięcie całego uknutego planu do garażu. Zostawili wszystko. Tak jak stali, wsiedli do białego jak śnieg Range Rovera Evoque i odjechali w stronę roziskrzonego światłem miasta.
Karol, w akompaniamencie panicznych oddechów Julii i niewiele bardziej irytujących szmerów z radia, zaczął snuć się bez celu po asfaltowych połaciach. Raz po raz, skręcał w losowe ulice, z których to każda była coraz jaśniejsza, coraz ruchliwsza i coraz trudniejsza do przejechania.
Mimo późnej pory, Warszawa żyła, tańczyła, a miejscami nawet driftowała.
W przeciwieństwie do Warszawskiej, której podcięto skrzydełka i chybcikiem sprowadzono znów na ziemię.
— Odbierzesz to czy nie? – zapytał, ale narastająca irytacja nie pozwoliła mu poczekać na odpowiedź. Natychmiast skręcił ku białym neonom stacji benzynowej i zatrzymał samochód. – Santo cielo! Beh, come si può?! Przecież należy im się wyjaśnienie! Żyjesz? Nie żyjesz? Naprawdę chcesz być taka...
Wysiadł, urywając w pół zdania. Z wściekłością w ruchach okrążył auto, otworzył drzwi od strony Julii i, nim się spostrzegła, zręcznie przechwycił jej telefon.
— Pin albo numer do Pawła – zażądał, gdy ekran zatopił się w mroku. – Co wybierasz?
— Jedzenie? – wyjąkała. – Ferro, głodna jestem.
Z niemocy, która nagle w niego wstąpiła, aż spuścił głowę.
— Nie widzisz tego wielkiego hot-doga za mną? Nic innego ci o tej porze nie załatwię.
— Nie o to chodzi – Uśmiechnęła się nieporadnie. – Takie przyziemne rzeczy miały mi nie być już potrzebne i... to wszystko twoja wina, Ferro – Oskarżycielsko wymierzyła w niego palcem. – Gdybyś się nie pojawił, nie byłoby żadnego „potem".
— Co zrobiłaś?
— Wypstrykałam się z kasy – przyznała, szykując się już na werbalny lincz. – No co się tak patrzysz? Ten jeden raz chciałam być dobrą siostrą, dlatego wszystko przelałam Wiktorii – wyterkotała jednym tchem.
Karol, zamiast skomentować to jakkolwiek, profilaktycznie zabrał za sobą kluczyki i ruszył w stronę sklepu. By po pięciu minutach, jak ostatni pantoflarz, wrócić z całym naręczem niezdrowego jedzenia.
— Mam hot-doga, zapiekankę, frytki i dwie wody... – poinformował tuż po wejściu do auta. – Wziąłem też to.
— Wysokie obcasy?
— Gdzie wysokie obcasy? Japonki! – sprostował z oburzeniem. – Były jako dodatek. Pomyślałem, że ci się przydadzą na dzisiaj. Na jutro. Na za pięć lat też.
— Nie przetrwają.
— Ale ty owszem – stwierdził stanowczo. Sięgnął po wodę, ale nim zdążył upić łyk, biała poświata po raz kolejny zatańczyła po ich twarzach. – Julia, odbierz ten telefon! Albo ja to zrobię. Co, teraz się boisz? Che poveretta! – zakpił, ostentacyjnie przeciągając samogłoski. – A taka odważna była! Tak wszystko zaplanowała! – ryknął głosem, w którym brutalny sarkazm mieszał się z jeszcze brutalniejszym bólem. – Daj mi ten telefon. Albo odwiozę cię do domu...
— Nie! – zaprotestowała pomiędzy kęsami zapiekanki. – Podwieź mnie do Czarneckiej. Może mnie przechowa przez jakiś czas – mruknęła z nadzieją. – Aż o mnie nie zapomną.
— I wcale nie będzie to pierwsze miejsce, do którego pojedzie Paweł – skomentował, odpalił auto i nagle się skrzywił. Na myśl o przejażdżce do Weroniki. Albo o tym, co z jego wolną wolą wyprawia Warszawska.
Droga do Czarneckich minęła Julii i Karolowi zaskakująco szybko. Ani się obejrzeli, a rezydencja jaśniała już przed nimi w pierwszych promykach słońca.
— No, no. Co za autko! – zagadnęła na powitanie Weronika. – Dostałeś od rodziców czy sponsorzy wrócili?
— Sam sobie kupiłem – odparł chłodno Karol. – Po co wam te torby? Wyprowadzacie się?
— Jedziemy z wami. Tak się nazakuwałam na poprawkę z francuskiego, że muszę odpocząć.
— A Wiktoria? – zapytał Adam i zaraz spojrzał na Julię. Jej twarz, którą kręciła niechętnie od lewa do prawa nie zdradzała niczego poza współczuciem. – Nie przyjechała?
— Wiktoria jest w domu – Ferro szorstko rozwiał jego wątpliwości. – Tam, gdzie wszyscy powinniśmy teraz być.
— Robaczki, a co z wami? – wcięła się Weronika. – Wyglądacie... – W czasie wymownej pauzy rzuciła przymrużonym okiem po japonkach Julii i klapkach Karola – ... jakbyście wybierali się w góry! – dopowiedziała, prześmiewczo wyszczerzając kły. – No niech wam będzie, jedźmy. Kraj bez znaczenia. Byle nie...
— Wieliczka – rzucił, podchwyciwszy pomysł, Karol.
— Przecież to kopalnia soli... a nic co sypkie nie wchodzi w grę – Julia szybko ugasiła jego zapał. – Do Zakopanego pojedziemy – zarządziła radośnie. – Ferro, zdjęcie z misiem sobie zrobisz. Oscypka pojesz. Na tłok ponarzekasz. A ja wymyślę, jak wytłumaczyć wszystko Pawłowi...
Po sześciu godzinach jazdy, siedmiu wypitych z niesmakiem lurach i co najmniej trzech kłótniach o pomylony zjazd, kiedy na horyzoncie zaczęły pojawiać się już pierwsze pasma Beskidów, Ferro nagle zahamował, czym w brutalny sposób wyrwał wszystkich pasażerów ze stanu błogiego relaksu.
— O matko, tam są krowy! – krzyknęła Julia i zaraz spojrzała po wszystkich współpasażerach, upewniając się, że na pewno jej się nie przywidziało. – Muszę zrobić zdjęcie!
— Karolku, uważaj, bo historia lubi się powtarzać – burknęła Czarnecka, a jej docinkom zaraz zawtórowało pędzone przez drogę bydło. – Może opowiesz swoją wersję wydarzeń? Jak wyglądał ten wypadek według rodziny Ferro?
— Po co ci to, Weroniczko? – spytał, żonglując spojrzeniem pomiędzy krowami przed maską, a tą w lusterku.
— Daj spokój, Ferro – odezwała się Julia. – Nie skłóci nas bardziej.
— Wszyscy znaleźli się w złym miejscu i o złym czasie – wypowiedział po dłuższej chwili zastanowienia, kiedy szaroniebieskie spojrzenie wciąż nie dawało za wygraną. – Twoi rodzice, Julia... nagle zjechali na pas Franka. Było ciemno, ślisko. Gdyby tylko Warszawscy wzięli to pod uwagę... – recytował, jakby wyuczył się tego na pamięć.
— Nie! – wrzasnęła. Rozmowa z Pawłem wróciła do niej jak bumerang. – Co ty wygadujesz, Ferro?! To nie wina moich rodziców! Gdyby wszyscy, powtarzam wszyscy... łącznie z kierowcą tira wzięli pod uwagę pogodę, żadna z tych śmierci nie miałaby miejsca!
— I niby co ma do tego kierowca tira?! Przecież on tylko zadzwonił po pomoc.
— Nie, to samochód moich rodziców zadzwonił po pomoc, po tym jak twój brat zderzył się z tirem i w nich wjechał... taka jest prawda.
— Stai calmo, Karol. Stai calmo... – powiedział do siebie i, upatrując jedynej szansy na ukojenie nerwów w górskim powietrzu, wykonał kilka głębokich wdechów. – Taka jest twoja wersja, Julia – wyjaśnił ze spokojem. Mimo, że w środku gotował się ze złości, uważnie dobierał każde słowo, nie chcąc zaognić konfliktu. – Ale tam mogło się zdarzyć wszystko. Na wąskiej i krętej drodze pędzili ponad setką! Tymczasem ja nie przekroczyłem nawet pięćdziesiątki. Więc nie pieprz mi tu o historii, Czarnecka – Ze złością wcisnął światła awaryjne i wysiadł, ucinając przestrzeń do dalszej kłótni.
Ale Julia wybiegła za nim. W swojej wieczorowej sukni ustawiła się naprzeciw ubranego w dresy Karola, gotowa ciągnąć zażartą dyskusję nawet w tak sielankowej scenerii.
— Myślałam, że jesteśmy ponad to! – ryknęła, próbując wcisnąć się ze swoją desperacją pomiędzy muczenie krówek. – Ale ty... ty po prostu unikałeś tematu. Jak mogłam tego nie zauważyć?! Jesteś taki sam jak twoja rodzina!
Popatrzyli na siebie z wrogością. Cały spór ożył na nowo.
— No i kto to mówi?! – prychnął cierpko. – Mówisz to, co nawkładał ci do głowy Paweł. Nie masz własnego zdania! Bo nie wiesz, co tam się wydarzyło.
— Ty też nie wiesz, co tam się wydarzyło! Przyznaj to!
— Przyznaje, okej?! Przyznaje! – wykrzyknął w odpowiedzi. – Po prostu nie mogę uwierzyć, że to mogłaby być wina mojego brata! Nawet, jeśli był pod wpływem! Julia, błagam! To nie jest ani czas, ani miejsce na takie rozmowy – Odszedł w stronę auta, by zaczerpnąć nieco nienaładowanego negatywną energią powietrza. – Zgodziłem się na tę wycieczkę, bo chciałem spędzić z tobą czas z dala od tego wszystkiego. Ale musiałaś zawlec to nawet tutaj! – fuknął ze złością. – Wszystko niszczysz...
— Teraz to moja wina? – Rozłożyła ręce, mało nie zdzielając jakiejś zabłąkanej krowy. – To ty mnie tu zawlokłeś!
— Julia... – wyszeptał pokornie i z trudem spojrzał w te zaszklone, szaroniebieskie oczy. – Martwię się o ciebie. Rozumiesz?!
Na dowód troski ujął jej dłoń w swoją.
— Złap mnie za rękę jeszcze raz, to cię uderzę.
— Nie możesz wiecznie wszystkich obwiniać o ten wypadek – odparł stanowczo, a Julia, na wieść o porzuceniu czegoś, co robiła od siódmego roku życia, tylko przewróciła oczami. – Warszawska, nie widzisz tego absurdu? Oskarżasz wszystkich po kolei! Nienawidzisz wszystkich po kolei! A prawda jest taka, że nikt z tych, których masz przy sobie nie jest winny! Ani ja. Ani Paweł. Ani tym bardziej ty! – Wymierzył w nią palcem. – Więc przestań to roztrząsać. I zacznij wreszcie żyć! Bo jak na razie, ty nawet oddychasz z przyzwyczajenia! – Nakręcał się coraz bardziej gniewem, smutkiem i współczuciem jednocześnie. – Julia, może i zatrzymałem ci w nocy samochód. Ale czasu ci nie zatrzymam! – wrzasnął przejęty. Lecz jedynym, co dostał w odpowiedzi było tylko głośne „muu".
Warszawska zamilkła. Nie mogła przyznać mu racji. Nie mogła też dalej się spierać. Bo komplet argumentów, przygotowanych na takie wypadki, zaginął gdzieś poprzedniego wieczoru. Dlatego też, nie pozostało jej nic więcej, jak taktyczne okręcenie się na japonce i naburmuszona wędrówka prosto do auta. W samotności. Bo Karol nawet nie zamierzał jej gonić.
Odsunął się co prawda trochę od krów, ale tylko po to, by jego zwycięska fajka choć trochę zwycięstwem pachniała. I palił, jakby z dymem chciał puścić wszystkie swoje problemy.
— Wykłócaliście się, które mleko jest lepsze? – zaczepił Adam po tym, jak pozbył się stoperów z uszu. – Sądząc po twojej minie, Żuliet, owsiane przegrało. No co? Coś źle powiedziałem? – zastanawiał się głośno, z brodą wspartą na pięści oczekując na odpowiedź. Ale usta wokół nie rozchylały się nawet do oddechu. – Okej. Czaję. Jak nie chcecie gadać, to nie.
Jako, że nastój siadł jak krowy na pastwisku, Julia postanowiła oddać tworzenie miłej atmosfery zarzynanym w radiu hitom. Weronika skupiła się na smartfonie. Adam kontynuował drzemkę. A Karol, po powrocie z szybkiego papierosa, zastygł w pozie nadąsanego sześciolatka i, bębniąc palcami po kierownicy, niecierpliwie czekał aż ta łaciata wycieczka znajdzie się wreszcie na trawie.
W końcu przed maską Range Rovera pojawiła się ostatnia krowa. Jeszcze tylko ostatnie dźwięczne „muu", ostatni stukot racic po asfalcie i droga stała się na tyle drożna, że Ferro mógł ruszyć, i to z piskiem. Nie zdołał jednak ujechać wielu kilometrów, nim wziął samochodem ostry zakręt i zjechał z Zakopianki.
— Karolku, co ty robisz? – Zbulwersowany głos Weroniki szeleścił w powietrzu. – Dlaczego skręciłeś na Nowy Targ?
— Przecież macie niedaleko domek, prawda? – zagadnął, nie kryjąc satysfakcji z posiadanej wiedzy. – Na pełnym wypasie! W odosobnieniu! – wyliczał, a Czarnecka fiksowała jak nawigacja. – Wręcz idealny na takie wypady! Co wy na to?
— Świetny pomysł! – podchwyciła propozycję Julia. – Naprawdę... Po co przepłacać – dodała, dusząc gdzieś z tyłu głowy świadomość o stanie swojego konta, który to jeszcze wczoraj zrównał się z chęciami do życia. – Jedźmy!
Po czterdziestu minutach jazdy, gdy minęli serię nigdy niekończących się remontów, zareklamione pipidówki i tysięczne ogłoszenie o noclegu, Range Rover zatrzymał się tuż przed niepozorną drewnianą chatką w otulinie lasu.
Wyglądała jak z bajki. Miała urocze, rzeźbione okiennice, dwuspadowy, pokryty mchem dach i wielkie trójkątne okno na piętrze, które pozwalało delektować się otaczającą naturą nawet w czasie niepogody.
— Nie budźcie mnie do jutra – oznajmił Karol, kiedy po długiej jeździe wytoczył się z auta.
Rzucił kluczyki Czarneckiemu, nawet nie martwiąc się, czy je złapie i, po pokonaniu trzech kamiennych schodków, ustawił się przy drzwiach. Gotowy do wtulić swój styrany policzek w jedwabną poduszkę.
— Pokażę ci pokój! – zaszczebiotała Weronika.
Błyskawicznie wpisała kod na elektronicznym zamku i przepuściła Karola przodem, by wkrótce po mianowaniu Adama na boya hotelowego, zniknąć bezszelestnie w załomie korytarza.
Julia za to, powodziła wzrokiem po okolicy. Od spowitej szarością polany, przez przełom Dunajca aż po majestatyczny szczyt Sokolicy, który wybijał się ponad mglistą pierzynkę parujących bukowo-jodłowych lasów, zachwyt w jej oczach tylko rósł. Wszystko to, nieintensywne, przytłumione i jakby wyssane z kolorów, wyglądało tak nastrojowo, że miała aż ochotę się uśmiechnąć.
— „Whoa hoa hoa hoa hoa" – zaintonował od niechcenia Adam, czym od razu sprytnie przechwycił jej uwagę. – Tak, oglądałem Zmierzch. I nie, Żuliet, nie zrobiłem tego z własnej woli – odpowiedział fascynacji na jej twarzy. – A teraz powiedz mi, jak to się otwiera – Z wyrzutem wskazał na bagażnik, który z każdą sekundą niesubordynacji wystawiał go na coraz większą śmieszność. – Macham nogą i nie działa. Może ja to robię pod złym kątem? Albo za mało intensywnie? Zachciało się Roverów. Trzeba było jednak wziąć Stanisława. Przynajmniej wiedziałby jak to otworzyć. No co się tak patrzysz, Żuliet? Jest naszym kierowcą, to się zna.
— A próbowałeś kluczykiem?
— A... Ty nie bądź taka mądra! – rzucił, kiedy wraz z widokiem bagaży, przywitały go i drwiny. Chcąc zagłuszyć je choć trochę stukotem kółek, szybko wyciągnął z auta walizki i poczłapał za Julią do górskiej chatki. – Żuliet, w szachy zagramy! Muszę się odstresować.
— I tak z tobą przegram – Przystanęła przed uchylonymi drzwiami i zrobiła smutną minę. – Co to za przyjemność?
— Dla ciebie, Żuliet, żadna – odparł z uśmiechem. – Rozłożę szachownicę.
— Adaś, gdzie macie łazienkę? – Tuż po wejściu od zachwytów postanowiła płynnie przejść do konkretów. Najlepiej do tych, które pałętały się gdzieś na piętrze.
— Na górze. Trzecie drzwi po lewej – odpowiedział i zanim zdążył wtargać wszystkie manatki, Julii już nie było.
Od wszędobylskich dębowych bel, bogato zdobionych kredensów, ręcznie tkanego perskiego dywanu, kominka w kamiennej oprawie oraz dwóch skórzanych kanap i stolika z pnia akacji pomiędzy, bardziej obchodził ją tylko jeden człowiek.
— Tutaj mam spać? – Karol z telefonu przeniósł wzrok na sypialnię, a później na niewiele więcej zdradzającą Weronikę. – A innych pokoi nie było?
— Wygląda znajomo? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, tak by posiąść jego tajemnice, ale samej nie odkryć się ani troszeczkę.
— Może tak. Może nie – odparł enigmatycznie, a napięcie wzmogło się jeszcze bardziej. Pod czujnym okiem Czarneckiej wykonał kilka irytująco powolnych kroków w stronę łóżka. Pochylił się nad szafką nocną i, wysunąwszy pierwszą szufladę, wyciągnął z niej smartwatch. – Tutaj jest! Wszędzie go szukałem, Weroniczko! – krzyknął ku jej zdumionej twarzy. – Stęskniłem się za nim prawie tak samo, jak ty za mną.
— To twój zegarek, Karolku?
— Kiedyś mój, potem Kacpra – wyjaśnił z niezmierzoną satysfakcją w głosie. – Wymieniamy się różnymi rzeczami. Jak to bliźniacy – Uśmiechnął się zadziornie i nagle spoważniał. – Spróbuj jeszcze raz wywlec ten wypadek to...
— To co? – zapytała Julia, ale nim Ferro zdążył choć rozchylić usta, w przesłuchanie wciął się dzwonek do drzwi.
Odłożyli konfrontację, milknąc i nadstawiając uszy.
— Czy ktoś zamawiał margheritę? – wybrzmiało z dołu.
— Paweł? A Wiktoria? Przyjechała z tobą? – Adam od wejścia zaatakował Warszawskiego pytaniami. – Nie rozumiem, co się zmieniło po tej imprezie. Coś musiało, prawda? Powiedziałeś jej coś? – drążył, z niecierpliwością czekając aż Paweł zareaguje jakkolwiek. Jednak, zamiast wyczekiwanych informacji, dostał martwą ciszę i stos kartonów z pizzą.
— Jest i ona! – Ucieszył się na widok siostry. – Cała, zdrowa i skwaszona jak zwykle! – Jedną ręką objął jej skonsternowane ciało, a drugą ukradkiem podziękował Karolowi. – Wygląda na to, że mogę już wracać.
— Paweł, jak ty mnie znalazłeś?
— Zamówiłaś ubrania na swoje nazwisko. Czy ty naprawdę myślałaś, że się nie dowiem? – zapytał, wywracając oczami w pogardzie dla tej nieudolnej konspiracji. – Anetko! Przynieś, proszę, zakupy – wypowiedział do telefonu. – To ona cię wkopała. Dała mi znać, jak tylko pojawiłaś się w systemie – wytłumaczył. – Może powinienem dać jej podwyżkę? – Masując brodę, łypnął po zaskoczonych sylwetkach. – Albo nie, przesadzam. Macie rację.
— Dzień dobry, pani Julianno. Dzień dobry wszystkim – przywitała się szczuplutka sprzedawczyni zakopiańskiego butiku, na co Warszawska cofnęła się i zaprosiła ją do środka, w stronę karmelowych kanap. – Oto pani zamówienie. W tej torbie znajdują się dwie sukienki, w tej kardigan, zaś w tej mokasyny. Oczywiście wszystko z najnowszej kolekcji. Z certyfikowanych, ekologicznych materiałów. Czy zechciałaby pani coś przymierzyć, zanim dokonamy transakcji?
— Transakcji?
— Tak – potwierdziła z wyuczonym szerokim uśmiechem. – Całościowy rachunek wyniósł 24 999 złotych. Rozumiem, że życzy sobie pani zrealizować płatność kartą?
Warszawska, zaatakowana znienacka terminalem, wybałuszyła oczy, przełknęła głośno ślinę i mało nie zemdlała.
— Czyżby ktoś tu szastał hajsem, jakby jutra miało nie być? – Paweł posłał siostrze uśmiech ociekający sarkazmem. – No cóż... Skoro cię nie stać, będziemy się zbierać, Anetko. Odwiozę cię do Zakopanego i lecę do Wawy.
— Ja zapłacę! – zaoferowali chórem Weronika, Adam i Karol, po czym chętnie wymierzyli w sprzedawczynię swoimi czarnymi kartami. Nielimitowanymi jak uwielbienie dla Warszawskiej.
— Wyluzujcie. Tylko żartowałem! – Paweł najpierw uspokoił ich gestem, a później przeniósł wzrok na siostrę. – Ubrania są twoje, Julianno. A i dokupiłem ci też buty trekkingowe... skoro już tu jesteś, pochodź trochę po tych pagórkach – powiedział, kierując się już do wyjścia. – Tylko ostrożnie z kostkami. Bo do wesela się już nie zagoją – rzucił przez ramię.
Julia wybiegła za bratem.
— Nie mam wracać z tobą?
— Możesz zostać. Przyjaciele to bogactwo – wyszeptał do jej ucha na pożegnanie. – Tym większe, kiedy cała twoja garderoba może zmieścić się w trzech torbach.
— Oddaliście moje ubrania?! To był tylko jeden dzień!
— A miała być cała wieczność – odgryzł się. – Ja się wywiązuję z umów, droga pani – Ukłonił się siostrze na odchodne.
Będąc już przy samochodzie, wymienił jeszcze znaczące spojrzenie z Karolem i odjechał w stronę ciemnych, zatrwożonych chmur.
— Zapowiada się na burzę – napomknęła Weronika, po jednym zaledwie zerknięciu w niebo. – Wyłączajcie telefony, robaczki.
— A co, w kościach cię łamie? – zakpił Adam.
— Zaraz ciebie połamie.
Resztę wieczoru spędzili we trójkę na piętrze, gdzie po spałaszowaniu pizzy i kilku partyjkach w Uno, tuż przed dużym oknem oglądali piorunujący spektakl natury – w górach równie piękny, co przerażający.
Niebo o barwie ołowiu raz po raz rozdzierały błyskawice. Na ułamek sekundy podświetlały monumentalne kontury szczytów. Później wszystko znów tonęło w mroku. I wtedy na scenę wkraczały grzmoty, wciskając się ze swoją potęgą gdzieś pomiędzy szum gęstej ulewy a jękliwe zawodzenie wiatru.
Na zmianę błyskało, huczało, straszyło. I tak przez trzy godziny. Dopóki po potężnej burzy nie pozostał już tylko rzęsisty deszcz.
Ciężkie krople wygrywały melodię dzwoniąc po dachu i rynnach jeszcze przez pół nocy. Aż nie przerodziły się w mżawkę, a potem nie ucichły całkowicie.
Wczesnym rankiem, tuż przed wschodem słońca, Julia dotarła na polanę, skąd rozciągał się malowniczy widok na górskie pasma.
Beskidy Sądeckie, dotychczas skąpane w purpurze, zalewały się pomału ciepłymi, pomarańczowo-różowymi refleksami. Bo z każdą chwilą słońce coraz odważniej wyglądało zza horyzontu. Złocąc promyczek po promyczku podniebne połacie i dolinowe mgły, budziło do życia wszystko, bez wyjątku. Nawet Julię.
Siedząc na trawie, rozkoszowała się tym magicznym widokiem na wyłączność. Zamiast wielkomiejskiego zgiełku, wsłuchiwała się w szum wiatru i trzepot skrzydeł pomurników. Zamiast jak mała pchełka patrzeć na wszystko z dołu, tym razem to sama górowała nad innymi. Bez telefonu, za to z bezkresem możliwości w garści, w tej jednej chwili mogła wszystko. I nic.
— Po każdej burzy wychodzi słońce – Dobiegł melodyjny głos z oddali. – Chyba, że jest noc... i ktoś nie chce na nie poczekać.
— Zawsze mnie znajdziesz, co? – zapytała.
Zwróciła twarz ku Karolowi i zawiesiła wzrok dłużej niż by chciała. Bo te złote włosy w porannej golden hour czyniły krajobraz jeszcze bardziej pociągającym.
— Zawsze znajdę złodzieja mojej jedynej bluzy – odparł, ustawiając się przed Julią. Wetknął ręce w kieszenie pożyczonej bomberki, przekręcił głowę w bok i rzucił okiem za siebie. – Dlaczego podziwiasz wschód słońca tutaj, przez tę marną szczelinę? Boisz się wejść na szczyt?
Wydęła lekko dolną wargę.
— Boję się, co zrobię, jak już tam wejdę – mruknęła i od razu poczuła na sobie badawczy wzrok. Taki, który próbował wyłuskać z czeluści jej umysłu faktyczne zamiary. – Ferro... Wiesz, dlaczego chciałam to zrobić? Chciałam wreszcie odpocząć. Od samej siebie – W przypływie złości i żalu nagle poderwała się z trawy. – Ja po prostu zdałam sobie sprawę, że problemem nie jest ten świat. Jakkolwiek popieprzony by nie był. Tylko ja sama! To ja nigdzie nie pa...
Nie zdążyła dokończyć, bo Karol prześcigając te okropne myśli, z zaskoczenia złapał ją za rękę, przyciągnął do siebie i zamknął w szczelnym, zniewalającym uścisku.
— Tutaj pasujesz d o s k o n a l e – wyszeptał.
W ciągu tych kilkudziesięciu sekund, kiedy w swoich mocnych i bezkompromisowych ramionach ściskał nie tylko jej kruche ciało, ale też i, w niewiele lepszym stanie duszę, wzmogła się w nim irracjonalna potrzeba, by ukryć tam też całe swoje życie. Gdziekolwiek miałoby go to nie zaprowadzić.
— Puścisz mnie?
— Chodź ze mną – zachęcił, zwalniając uścisk. – Pora wejść na ten szczyt – zarządził i zaraz narzucił takie tempo, że Julia nie miała nawet siły na okrzyk sprzeciwu.
Nieprzyzwyczajona do porannego cardio, co chwilę przystawała, opierała ręce na udach i, szukając tlenu gdzieś przy piołunach i jałowcach, zaczynała żałować, że uległa tym czarnym przepastnym oczom. A później szła dalej, ulegając jeszcze bardziej.
— Już prawie jesteśmy! – wrzasnął pokrzepiająco ten, który jej twarzy zafundował rumieńce, a ciału skurcze.
— I po co ja mu polecałam tego fizjoterapeutę... – wysapała pod nosem, patrząc jak Karol, z kolanami jak nowe, rusza ku Sokolicy. – Teraz w życiu za nim nie nadążę. Ferro, możesz trochę zwolnić?
Po kilku stromych podejściach byli już na miejscu, a Julia mogła wreszcie ustabilizować oddech i, zamiast chłonąć łapczywe hausty powietrza, zacząć chłonąć widoki. Bowiem mgły rozpierzchły się całkowicie, odsłaniając jaskrawozieloną panoramę Pienin oraz lśniący w słońcu Dunajec.
Z ekscytacją wymalowaną na twarzy podeszła do krawędzi szczytu. Najbliżej, jak tylko pozwalały jej ostre wapienne skały i stalowa barierka. Wychyliła się. Spojrzała w przepaść, którą miała na wyciągnięcie nogi. I zadrżała.
— Najwyższy uskok Sokolicy. Prawie pionowa stumetrowa ściana – objaśnił i ustawił się tuż za Warszawską. Bez cienia zawahania splótł przedramiona na linii jej obojczyka, oparł brodę o bark i zbliżył się tak, że ich policzki niemal się stykały. – Co teraz czujesz?
— Spokój...
Uśmiechnął się słysząc potwierdzenie w jej głosie.
— To byłoby idealne miejsce – wyszeptał łagodnie i zachęcająco, co najmniej jakby myślał o oświadczynach. – Moglibyśmy to wszystko skończyć.
— Moglibyśmy – potwierdziła, błądząc wzrokiem pośród piękna pienińskiej przyrody. – Ale może przekonajmy się, czy nasze życia są coś warte... – Odwróciła się pełna energii, nadziei i wiary w to, że jednak gdzieś p a s u j e. – Co ty na to, Ferro?
W odpowiedzi wykonał krok ku barierce i, oparłszy się o jedno z jej ramion, ustawił się na strategicznej pozycji, skąd mógł podziwiać i górski krajobraz, i Julię naprzeciw.
Była blisko. Nawet zbyt blisko. Stalowa poręcz wykrzywiona w trójkąt nie pozwalała na dystans. Ostre i śliskie skały też nie. Przez co, stojąc tak twarzą w twarz, pomiędzy ustami więzili Słońce, w źrenicach cały Wszechświat, a w ciałach napięcie, które zdobywało coraz wyższe szczyty... I kazało przygryzać dolne wargi.
— Cieszą mnie twoje słowa, Warszawska – odparł po dłuższej chwili spokojnym i zrównoważonym tonem, ignorując z całych sił jej niecierpliwe, malinowe usta. – Ale jeśli zmienisz zdanie... chcę mieć miejsce w tym samochodzie. Umowa?
— Umowa – potwierdziła uściskiem dłoni, dołączając w gratisie uśmiech, który jeszcze dwa przytulenia temu nie byłby możliwy.
Przez moment wpatrywali się w siebie niezręcznie.
— No... super... Skoro sprawa życia i śmierci została załatwiona... mam coś dla ciebie – ogłosił tajemniczo.
W towarzystwie podejrzliwie zmrużonych oczu Julii zanurkował ręką w kieszeni kurtki, a w asyście tych szeroko rozwartych i ciekawskich z ozdobnego miętowego pudełeczka wyciągnął pierścionek.
Warszawska, widząc to wszystko i niedowierzając, odruchowo przytknęła dłoń do ust. Popatrzyła na Karola, na srebrną błyskotkę z grawerem, a potem znowu na Karola.
— Amica to po włosku przyjaciółka – wyjaśnił, a Julia nie wytrzymała. Zabrała rękę z twarzy, zgięła się w pół i wybuchła śmiechem tak głośnym, że echem poniósł się po dolinie. – O co ci chodzi?
Odpowiedziałaby, gdyby tylko mogła złapać dech.
— Powiedziałem coś zabawnego?
— Nie, nie, Ferro – Zachichotała znów, tym razem łagodniej. – Więc niedawno chciałeś mi się oświadczyć, a teraz proponujesz mi friendzone? – Zacisnęła wargi, z trudem opanowując wesołość.
— Bo wiem, że nie jesteś gotowa – zawyrokował. – Chciałem zrobić wszystko po kolei. Ale skoro wolałabyś za mnie wyjść...
Julia wychyliła się lekko zza jego pleców. Spojrzała w przepaść i natychmiast się cofnęła.
— Niespecjalnie. Przyjaźń to bezpieczna strefa – Przejęła pierścionek, włożyła na palec i z zachwytem przyjrzała się jak błyszczy w porannych promieniach. – Możemy pojechać gdzieś jeszcze... przyjacielu?
Karol zaśmiał się krótko.
— Obiecywałem twojemu bratu, że zwrócę cię na ślub i słowa dotrzymam.
— Ah, tak? Obiecałeś, że zwrócisz mnie na ślub? – powtórzyła słodkim głosikiem. – Co jeszcze obiecałeś Pawłowi? Że zostaniemy przyjaciółmi?
Zaskoczony, że go przejrzała, przytaknął.
— To źle, że się pogodziliśmy? – zapytał panicznie. – Zgoda buduje... Nie tak to szło?
Julia nie odpowiedziała. Tylko spuściła wzrok i, zalotnie się przy okazji uśmiechając, sięgnęła do jego kieszeni, na co bez pomruku sprzeciwu jej pozwolił. Wyciągnęła portfel, zajrzała do środka i, kiedy dwoma palcami pochwyciła ostatnie trzy stówy, mogła już przestać nadwyrężać kąciki ust. Od razu przeskoczyła do swojej ustawicznej miny, gdzie ponuractwo mieszało się z niemrawym zalążkiem radości.
— Po co ci ta kasa? Warszawska, gdzie ty idziesz?
— Wracam do domu! Pociągiem!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro