Moja kołdra zastanawia się, gdzie jestem
Julianna dotarła na teren szkoły długo przed czasem. Rozejrzała się wokół. Na prawo rząd świeżo malowanych ławeczek, na których nie wolno było siadać. Na lewo trawnik, którego nie wolno było deptać. Na wprost zabytkowy gmach warszawskiego liceum nr 199, który przeżywał noworoczne oblężenie.
— Dzień dobry. Dzień dobry! – krzyknął nagle wicedyrektor. Może i był niziutki, ale w swoich dłoniach trzymał notes, który czynił go wielkim... gburem. – Droga pani, ja mówiłem „dzień dobry"! – rzucił z pretensją tak dużą, że przedostałaby się nawet przez najlepsze słuchawki. – Nie odpowiedziała mi pani. Proszę wyjąć to z uszu!
— A co, jeśli dla mnie żaden dzień nie jest dobry?
— Co więc pani Warszawska proponuje? – Przybliżył się, wytężając słuch.
— Witam?
— Żegnam! Minus pięć punktów za aroganckie zachowanie wobec nauczycieli i pracowników szkoły! – fuknął i jako, że najczystsze zło zamknięte w strojach, makijażach i włosach nie próżnowało, szybko skupił swój wzrok na innych łamaczach szkolnego regulaminu. – O! Co my tam mamy? – zagadnął do siebie z ekscytacją. Poprawił odruchowo okulary. Pstryknął groźnie długopisem. I pobiegł żwawo w kierunku uczniów.
A Julianna, chcąc nie chcąc, udała się za nim.
— Wysocki, Kowalski! Niestosowny strój! Minus pięć punktów! – ogłaszał, pokonując kolejne metry po ścieżce z kocich łbów. – To samo Krajewska i Szymańska!
— Żywe kopie sieciówkowych manekinów – skomentowała pod nosem Julia. – Żałosne.
— Dębicka! Agresja słowna! Minus dziesięć punktów! – wykrzykiwał, co rusz żonglując wzrokiem po tłumie dzieciaków i po swoim kajeciku. – Taki język nie przystoi młodym damom w najlepszym liceum w stolicy!
— Motyla noga! Psiakostka! Do stu piorunów! – przekomarzała się po cichutku Warszawska. – Przecież to zasługiwało co najmniej na minus dwadzieścia.
— Jasińska, Zielińska, Lewandowska! – Wymachiwał notesem jak najgroźniejszą bronią. – Minus pięć punktów za używanie telefonów!
— No przepraszam, rolki się przecież same nie nakręcą – prychnęła Julia i zaraz obróciła głowę w prawo, tak jak idący przed nią wicedyrektor. – O! Kolorowe pasemka za 3...2...1...
— Minus pięć punktów dla Pokrzywy, Strzeleckiej i Wrońskiej za przefarbowane włosy! – ryknął zgodnie z przewidywaniami, na co Julia parsknęła śmiechem.
Mimo, że poczucie elementarnej sprawiedliwości, wywoływało u Warszawskiej szczery uśmiech, nagle odpuściła i skręciła w kierunku głównego wejścia. Spojrzała na tłum. Później w niebo. A wreszcie na zegarek. Było za piętnaście dziewiąta, co dawało po pięć minut na wywracanie oczami, przeklinanie tego miejsca i potencjalne myśli o odwrocie.
— Och, co ja tu robię? – mruknęła cicho. – Moja kołdra pewnie zastanawia się, gdzie jestem.
— Ty gadasz do siebie?! – Zaczepiła ją dziewczyna o różowych włosach, a Julia tylko wzdrygnęła się w odpowiedzi.
— Farbowane włosy po raz drugi! – warknął zza ich pleców wicedyrektor. – I po raz trzeci! – odkrzyknął radośnie i, po wyrobieniu porannego limitu punktów, zniknął za murami szkoły.
— Co za typ! – skomentowała z odrazą różowowłosa. Zatoczyła spojrzeniem rundkę po otoczeniu i, uświadomiwszy sobie, że widmo kolejnego „minus pięć", udało się właśnie na poranną kawkę, wróciła do Julii. Skupiła na niej swój wzrok, w którym agresja mieszała się z ciekawością. – Z kim ty nawijałaś?
— No... Karo! Słyszysz mnie w końcu? Mówiłam, że mogłam zostać w domu! – palnęła, ze złośliwym uśmieszkiem wskazując na słuchawkę w swoim uchu.
— Karo? Rozmawiasz z Karoliną? – Zmarszczyła ciekawsko brwi i obeszła Warszawską, by spojrzeć jej prosto w oczy.
— Noo... rozmawiam, Dominiczko – odparła z nienaturalnie miłą nutą w głosie. – Mam przesłać pozdrowienia... czy coś?
— Spójrz tam! – krzyknęła triumfalnie różowowłosa, zacisnęła wymalowane szpony na ramionach Julii i nakierowała ją w odpowiednią stronę. – Czy to nie twoja Karo zabawia się z jakąś drugoklasistką?
— O nie...
— Niezła próba, Warszawska – szepnęła wprost do jej ucha. — Ale kto wie? Może tak jak ty gada przez słuchawki... No uśmiechnij się! – wysyczała ze smartfonem w ręce, przyciągając Julię do siebie tak, by obydwie zmieściły się w kadrze. – Będzie nowy materiał do fanclubu.
— Do czego?
— Ups...
Nagle odpuściła.
Julia, wyzwolona spod jej uścisku, postanowiła, bez zbędnej zwłoki, prześlizgnąć się obok. Na upatrzony murek pod ceglaną ścianą.
Usadowiła się na strategicznej pozycji. Przodem do zabytkowych bukowych drzwi, a tyłem do rozwrzeszczanego tłumu. Odgarnęła za ucho kosmyk włosów i, zwieszona smutno nad ekranem, zaczęła przysłuchiwać się rozmowom, śmiechom i szaleńczym krzykom pomieszanym z płaczem.
— Julianna Warszawska... Minus sto punktów za radość z życia – Westchnęła do swojego odbicia w telefonie, po czym sprytnie przekręciła go w bok, by uzyskać ogląd na dużo żwawszą sytuację za plecami.
Imprezowe dusze zawierały pierwsze noworoczne sojusze z ludźmi, dla których najlepszymi przyjaciółmi były szkolne podręczniki. Pierwszaki roztaczały aurę zdezorientowania. Do czasu, aż w tłumie nie spotkały pierwszego znajomego uśmiechu. Zadeklarowani outsiderzy, jak zwykle trzymali się na uboczu. A introwertycy słali tęskne spojrzenia ku swoim bardziej towarzyskim połówkom.
Julia obserwowała ich do czasu, gdy w eter nie poniosło się niesympatyczne brzęczenie. Nagle, wszystkie te indywidualistyczne jednostki, jak na rozkaz zamilkły, zlepiły się w jedną snującą się chmarę i ruszyły w głąb szkoły.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro