Mam dwie kreski
Dzień zapowiadał się pięknie. Słońce nieśmiało wyzierało zza chmur. Kryształki lodu błyszczały, śnieżynki wirowały. A dwaj mężczyźni w pocie czoła targali zwinięty w rulon dywan, który z beżowego zmienił kolor na krwistobrunatny.
— Dlaczego zaparkowałeś tak daleko, dziadku? – spytała z pretensją Julia. Wysiadła z grafitowej Tesli. Zsunęła z oczu ciemne kocie okulary. Rozejrzała się i otrzymała przerażająco wymowną odpowiedź nim Warszawski senior zdążył rozchylić usta.
Na widok sznura czarnych samochodów i karetki jej pewny dotąd krok zmiękł, a nogi stały się jak galareta.
Nie potrafiąc już dalej iść, przystanęła i bezsilnie zawiesiła wzrok na autach. Zamrugała kilka razy, a kiedy nie chciały zniknąć i dalej uparcie tkwiły pod jej domem, obrzuciła Warszawskiego pytającym spojrzeniem.
— Dziadku? – zawołała słabo.
Zlustrowała jego drżącą dłoń. Niemrawą, przygarbioną pozę. I ten nie rozumiejący niczego wyraz twarzy.
Mężczyzna swoim przedłużającym się milczeniem tylko zagęścił i tak już nerwową atmosferę. Zaalarmował o powadze sytuacji i poraził Julię panicznym strachem.
Po każdym zakamarku jej ciała natychmiast rozpełzł się paraliżujący niepokój. Oczy zbłądziły. Usta zaniemówiły. A nad głową zawisł grad możliwych scenariuszy.
Z upływem kolejnych minut spirala obłędu zacieśniała się coraz bardziej. I bardziej. Aż nie przerwał jej huk, który z domu dobiegł aż do uszu Julii.
Nie zastanawiając się wiele, pobiegła ku drzwiom.
W środku nic nie wyglądało tak jak normalnie.
Na podłodze szkło. Dalej porozrzucane bagaże. Stosy ubrań. Sterty chusteczek, szmat i ręczników. Wszystko zachlapane budzącą grozę czerwienią. Łącznie z Pawłem.
Leżał w całkowitym bezruchu. Ze złożonymi dłońmi i z wielką, zaschniętą już plamą przy sercu. A nad jego opuszczonymi powiekami wisiały dwie zatroskane głowy.
— Kawki? – zapytał mężczyzna w uniformie ratownika. Po tym jak pozbył się roztrzaskanych kieliszków, usadowił się na krześle w wyczekującej pozie. – Nie? Twoja strata, Julianno. Naprawdę świetne espresso. Muszę wpadać do was częściej.
— Remek? – Zmierzyła wzrokiem brodacza przy wyspie kuchennej i wróciła zaraz spojrzeniem do brata. Z głową na kolanach Oliwii, nie reagował nawet to, że bawiła się jego włosami. – Co tu się stało? Pawlito?!
— Zgon – stwierdziła ze spokojem Wiktoria.
— O nie, Paweł! – wykrzyczała, mknąc ku kanapie. Kucnęła przy bracie. Ujęła jego dłoń i teatralnie przycisnęła do swojego czoła. – Nie opuszczaj mnie! Jeszcze tyle afer przed tobą.
— Trzydziestka zbliża się nieubłaganie – wtrąciła Oliwia. – Niestety mój przyszły mąż po tygodniowej degustacji win jedną nogą już jest na tamtym świecie – Żeby tylko Pawłowi nie omsknęła się druga, otoczyła go szczelniej swoimi ramionami, a wreszcie zamknęła w czułym uścisku. – O, dzień dobry, panie Stefanie – powitała Warszawskiego seniora, gdy wszedł w głąb salonu. – Wszystko dobrze?
— Było dobrze, dopóki prawie nie dostałem zawału przez tego gamonia – odparł poirytowany.
— Przynajmniej Remigiusz nie przyjeżdżałby na darmo – wtrącił z psotnym uśmiechem Paweł. – Jak chcesz dziadku, to na urodziny kupię ci ciśnieniomierz. Kto wie, może nawet szarpnę się na najnowszy model.
— O ile dożyję. Oliwia, proszę cię, zastanów się jeszcze nad tym ślubem. Znajdziemy ci kogoś lepszego.
— Oj Paweł! Mógłbyś już przestać udawać – krzyknęła Wiktoria. – Uwierzycie, że on przez cały pobyt we Francji wypił ledwie butelkę?!
— Nie moja wina, że moja tolerancja na alkohol ogranicza się do samego patrzenia. Albo tłuczenia – Jednym okiem zerknął na miejsce, gdzie zwykle leżał dywan. – Tylko nie mówcie babci, bo nie zostawi mi winiarni.
— A mierzyliście mu cukier? – zagadnął z przejęciem Warszawski senior.
— W normie – odpowiedział Remek. – Nic tu po mnie. Widzimy się jutro na tenisie, Pawlito! – ogłosił z entuzjazmem. Wstał, dopił resztkę kawy i na odchodne capnął z lodówki malinowego eklera.
— Chcesz, żebym przez najbliższy tydzień leżał pod tlenem?
— O trzynastej!
— No cóż, skoro wszystkie moje wnuki żyją, również będę się zbierał – oznajmił Warszawski senior. Na pożegnanie posłał wszystkim, oprócz Pawła, serdeczny uśmiech i wyszedł za ratownikiem.
— Miło, że wpadłeś! Na razie! – pożegnał go z ulgą ukochany wnuk. – Oliwia, bo tak się zastanawiam... – zniżył głos i popatrzył jej głęboko w oczy. – Co się stało na tym balu wtedy?
— Na balu? – Spojrzała na niego pytająco. – Zadzwoniłam po twojego dziadka, bo... niedomagałeś. Całkiem jak teraz. No przecież znasz tę historię, kochanie. Opowiedziałam ci wszystko już dawno.
— Ale nie zająknęłaś się słowem o mojej dziewczynie.
— Ówczesnej dziewczynie. Było minęło – odparła bez krzty wahania.
— Wiesz, że przed kolacją u dziadka nawet do głowy by mi nie przyszło, że mogłaś mieć z tym coś wspólnego?
— Jeju, ale cię jeszcze trzyma to wino! Albo to te opary z holu... Alko-holu – zaśmiała się pod nosem. – Kochanie, może położysz się na górze, a ja dołączę zaraz z herbatką?
— Co się stało z Mią?
— A więc Miii... – zmieszała się. – Ona...
— Mia. Czy ciebie to w gardło pali?
— Przekonałam ją, że ten związek nie ma szans przetrwać. Wyobrażasz sobie być z człowiekiem, który nie potrafi mówić o uczuciach?
— Co zrobiłaś?
— A jak na starość zapomnę, że cię kocham, to mi przypomnisz?
— Zlituj się, Oliwia. Jaka starość? Tylko spójrz na mnie, to może być nasza ostatnia rozmowa.
— Pamiętasz, kiedy cię pocałowałam na imprezie przed balem? Opłaciłam chłopaka, żeby zrobił nam zdjęcie. Tego samego dnia twoja ukochana znalazła sobie innego. Czy to była miłość? – Wzruszyła beznamiętnie ramionami. – Sam odpowiedz na to pytanie.
— Ja przemyślę jeszcze ten ślub – mruknął Paweł.
— Dwie pieczenie na jednym ogniu – dodała Skalska.
— Dwie? – zagadnęła Wiktoria, gdy oderwała się od telefonu.
— Moi starzy nagle stwierdzili, że z tym prawem to lepiej trafić nie mogłam – wyjaśniła z uśmiechem Oliwia. – Szczególnie moja matka. Zakochała się w wizji Pawełka jako zięcia i wróciłam do łask. Dostanę swoje hotele szybciej niż się spodziewałam.
— Jeśli możesz mieć wszystko, nigdy nie zadowalaj się połową – wtrącił Warszawski.
— I ty o tym wiedziałeś? – zapytała Julia.
— Zgodziłem się na to. Jak myślisz, dlaczego dziadek zmienił zdanie, co do przekazania mi firmy? Człowiek w jego wieku marzy już tylko o wnuku.
— Weźmiemy ślub, zgarniemy łupy i za jakiś czas się rozstaniemy – wygłosiła pół żartem, pół serio Oliwia. – Co ty na to?
— Możesz zapomnieć.
— Co prawda ciąża się potwierdziła... – powiedziała ściszonym głosem. – Ale na rocznicę związku kupiłeś mi garnek. Jeszcze zrozumiałabym komplet, ale... Nie no, nic z tego nie będzie.
— Ty kupiłaś mi zestaw patelni.
— Kochanie, czego chcesz od porządnych teflonowych patelni?
— Czego chcesz od tego garnka? Widziałaś jakie ma solidne dno? Mogłabyś to docenić – burknął z wyrzutem. – Wykosztowałem się. Taki uroczy kociołek powinien ci już starczyć do końca życia.
— Co? – capnęła marmurowe naczynie z pobliskiego stolika i podejrzliwie odchyliła pokrywkę. – Schowałeś mój prezent do garnka?
— To był test – wytłumaczył zawiedziony. – Oblałaś. Liczyłem, że zrobisz Boeuf Bourguignon. Ale teraz wiem, że to było kupne! Oszukistko... jak ja mam ci zaufać? Ciągle wystawiasz mnie na próbę.
— Co to za klucze?
— Na kiedy ten rozwód? – odpowiedział jej pytaniem.
— Przeprowadzamy się?! Nie mów, że to ten pałacyk, który mi się podobał!
— Przeprowadzacie się? – zapytała Wiktoria.
— Przeprowadzamy się – odparł Paweł. – My wszyscy. Cieszycie się?
— Szefie najdroższy! – zawołał u progu Łukasz. – Odebrałem twój czołg, panie – Z udawaną kurtuazją złożył na jego ręce komplet kluczyków do pickupa. – I mam też kilka świstków do podpisania.
— Daj mi to – rozkazała Oliwia, po czym uważnie przejrzała dokumenty. – To możesz podpisać... To też. A to... – zawahała się. A to wystarczyło, by Paweł zwęszył jego knowania.
— Nie, nie podpiszę ci urlopu, Wojciechowski – ogłosił, nie podnosząc nawet wzroku.
— Ale ja muszę...
— Work-life balance jest dla zarządu. Dodaj se zero do karpiowego i daj mi spokój.
— Jeszcze jedno...
— Nie przeginaj, Wojciechowski. Jedno zero.
— Balawajder jest w firmie – wydusił wreszcie Łukasz.
— Co za Balawajder?
— Agnieszka? – wściubiła się Oliwia.
— Nie wiedziałem, że się znacie – mruknął zdziwiony. – W każdym razie... Pani komisarz złożyła nam niezapowiedzianą wizytę. To może być coś ważnego – Wymienił kilka palących spojrzeń z Warszawskim.
— To na pewno coś ważnego, ale nie na tyle, żebym przestał mieć kaca, drogi Łukaszu. Jutro będę w firmie, niech przyjdzie o dziesiątej – zarządził władczo. – A i nie toleruję cudzych spóźnień.
— Ale Paweł...
— Bez szans – Oliwia rozłożyła bezradnie ręce. – Już próbowałam go wyciągnąć z kanapy. Na tę schorowaną śpiącą królewnę nie działają nawet moje buziaki – Na pokaz musnęła jego usta. I kiedy chciała już podnieść głowę i z szerokim uśmiechem ogłosić, że miała rację, dłoń Pawła wylądowała na jej karku. Palce zatopiły się łapczywie w platynowych kosmykach. Później powędrowały na tętnicę. Zatrzymały się na moment i wczuły się w to szaleństwo, które przetaczała. Pogłaskały rozpalony do czerwoności policzek. Zjechały na łuk kupidyna, żeby chwilę później ustąpić pola złaknionym czułości wargom.– No i zniszczyłeś mi strategię twojej obrony – wyszeptała po tym, jak jej narzeczony odpowiedział jej ognistym pocałunkiem.
— Musicie tak przy ludziach? – pomiędzy ich rozgrzane języki wcisnął się Wojciechowski i jego natrętny głos. – Oliwia, weź no podnieś tę śliczną głowę, bo się zwyrodnień szyi nabawisz.
— Nie wiem, co tu jeszcze robisz – warknął z pretensją Warszawski. Wykonał serię ponaglających gestów i znów rozpłynął się w lazurowych oczach blondynki.
— Pawlito, spotkałam się z Ferro – wymamrotała Julia, nie mogąc już znieść narastającej ochoty na kichanie i błagalnych spojrzeń Łukasza.
— Gdybym miał siłę, to bym się zaśmiał.
— Nie, czekajcie. Ja spróbuję – wyszeptała Wiktoria. – Paweł, mam dwie kreski!
— Chyba wi-fi.
— Zrób coś z tym Internetem. Tak się nie da żyć – odparła, a platynowy blondyn tylko westchnął bezsilnie.
Zrobił nadąsaną rundkę do wyjścia i z powrotem. Przystanął na chwilę. Pozastanawiał się. Powywierał presję. A gdy był już gotów ściągnąć Pawła z kanapy choćby siłą, wybrzmiał dzwonek do drzwi.
— Otworzysz? – Warszawski bardziej rozkazał niż zapytał. – A i jak już idziesz w tamtą stronę, to weź rzuć kluczyki na konsolę. Dzisiaj nie będę nigdzie jeździł.
— Ohhh. Za jakie grzechy ja się muszę z nim użerać? – burknął pod nosem Łukasz.
Gdy coraz nachalniejsze brzęczenie zaczynało powoli dzwonić mu w uszach, przyjął pokornie fuchę odźwiernego. Wykonał manewr zawracania pomiędzy walizkami i leniwym krokiem potoczył się, by otworzyć.
— Nie zapominaj, kto cię wyciągnął zza pokazowych kulis – napomknął Paweł. Szelest toreb sprawił, że zerwał się na równe nogi i w mig stanął tuż przy Wojciechowskim. – Dzięki mnie prawie zarządzasz firmą.
— Tak, i zamiast modelek, pudruję wszystko inne, bananowy dzieciaku.
— A oto mój wygrany zakład – odparł z dumą Paweł i rozejrzał się po wnętrzu, które z pudełka na pudełko coraz bardziej zaczynało przypominać luksusowy butik z alei Champs-Élysées. – Całe szczęście, że nie braliśmy tego z winem.
— Jaki zakład? – zapytała Julia, a jej oczy rozbiegły się w poszukiwaniu wyjaśnień.
— Oliwia wierzyła, że polecisz. I przegrała... A ja dzięki twojej jakże odważnej decyzji nie musiałem bulić za niewykorzystany bilet i za moje małe zakupy – pochwalił się i z ekscytacją pogmerał w torbach. – Taka siostra to prawdziwy skarb.
— Co? I ty brałaś w tym udział?!
Skalska rozłożyła tylko ręce.
— Na otarcie łez przywiozłem ci ślimaczka – Wepchnął siostrze maskotkę. – Zobacz, jaki fajny.
— Pluszak? Z Francji przywiozłeś mi pluszowego ślimaka?!
— Normalnych nie lubisz – odpowiedział, wciągając na siebie nowiutką bluzę. – Może przestań zachowywać się jak dzieciak, wtedy pomyślę o czymś innym. Nie poleciałaś. Nie napisałaś. Nawet telefonu nie odebrałaś. Człowiek by umierał, a by się do ciebie nie dodzwonił!
— Pawełku! – Zza jego pleców rozległo się wołanie.
— Czy ten koszmar może się wreszcie skończyć? Miały przyjechać tylko moje zakupy, a ciągle słyszę tą starą... Babcia? – zapytał, gdy się odwrócił. Od razu skupił wzrok na kobiecie w czarnym tweedowym garniturze i jej średnio zadowolonej minie. – Tylko nie mów, że już się za mną stęskniłaś. Co ty tu robisz?
Julia postanowiła skorzystać z narastającego zamieszania, nadprogramowych postaci i co najmniej kilku samochodów ekstra.
Wyminąwszy Pawła, zgarnęła ukradkiem losowe kluczyki i skierowała się ku drzwiom. Po czym wyszła, nie zwracając na siebie uwagi.
A kiedy pod domem ujrzała taksówkę, natychmiast do niej wsiadła.
— Dzień dobry, nad Wisłę proszę – powiedziała tuż po wejściu. – Może być koło Kopernika.
— Warszawska, co ty robisz? – zapytał zaskoczony Ferro. – To jest moja taksówka.
— Już nie – odparła bez wahania. – Przejedziesz się ze mną.
— Ja z tobą? Zamów sobie swoją. Na lotnisko jedziemy – zwrócił się do kierowcy.
— Dziwnie wymawiasz „nad Wisłę", Ferro. To pewnie przez te Włochy.
— To gdzie w końcu? – zirytował się taksówkarz.
— Na lotnisko – stwierdził stanowczo Karol. – Ja mam szkołę, rozumiesz? Mogą mnie wywalić. Poza tym byłem tu pierwszy.
— To przejadę się z tobą. Co ci szkodzi?
— Warszawska! Wysiadaj, bo cię wyniosę.
— To co robimy? – zapytał kierowca.
— Ta pani wysiada. Wysiądź, proszę cię.
Julia opuściła taksówkę, ale ani myślała się cofnąć.
— Dobrze, że mam jeszcze cztery do wyboru – wypowiedziała na głos, ignorując strach, ryzyko i dyskusyjne umiejętności. Nie zwlekając, przespacerowała się wzdłuż sznura aut, by sprawdzić, jaki pojazd udało jej się wylosować. – No, Pawlito. To musi być twój. GMC Sierra w czarnym macie. Plus dziesięć do mafijnego looku.
Wpakowała ślimaka na siedzenie pasażera, a sama zajęła fotel kierowcy. I odjechała autem tak dużym, jak jej patologiczna nieśmiałość.
Po niekrótkiej przejażdżce Julia zaparkowała nieopodal Wisły. Przekręciła kluczyk, wyłączyła światła i zaciągnęła ręczny.
Zamknęła auto. Ruszyła przed siebie. I wróciła, żeby sprawdzić wszystko jeszcze co najmniej dziesięć razy.
Kiedy była już niemal pewna, że pożyczone cztery kółka nie odjadą bez jej wiedzy, przespacerowała się w stronę bulwarów.
Minęła wejście do metra. Przeszła obok Syrenki. By w końcu z pluszowym kompanem przysiąść na schodkach i z dala od cudzych żali, wylać własne.
Albo i nie.
— Brawo! Brawo! Brawo! – krzyk Wiktorii pochłonął resztki spokoju. – Zabrałaś Pawłowi furę, zanim zdążył jej dotknąć. Widzę, że nie tylko ja nie mogę już na nich patrzeć – Usiadła obok, gotowa zarzucić ją swoimi smutkami.
— Jak mnie tu znalazłaś?
— Wierz mi lub nie, ale czasami cię słucham. Co jest?
— Spotkałam się z...
— Błagam! – przerwała, uderzając otwartymi dłońmi w kolana. – Daj już spokój! Sposób, w jaki próbujesz zwrócić na siebie uwagę jest żałosny. Najpierw samochód, teraz to. Ty i Ferro? Przecież nikt w to nie uwierzy.
— Dlaczego?
— Inna liga – rzuciła bez emocji. – Takie niewinne owieczki jak ty nie zadają się z oszustami... A przechodząc do naprawdę istotnych spraw... Nie chcę się wyprowadzać. Problem w tym, że Pawlito dla Oliwii zrobi wszystko...
— Bo ją kocha?
— Bo owinęła go sobie wokół palca – sprostowała. – Wcześniej nawet nie myślał o zmianie domu. Jedno jej słowo i bam! Wyprowadzamy się! A Mia? Jak mógł tak po prostu uwierzyć w historyjkę Oliwii? No jak?!
— Bo ją kocha?
— Albo Oliwia. Albo ja, ty i firma. Nie zamierzam czekać, aż Paweł łaskawie zmieni zdanie.
— Co chcesz zrobić?
— Cóż, na pewno nie będę się dąsać nad Wisłą. Naprawdę myślisz, że jak będziesz tu tak siedzieć, rozwiązanie problemów spadnie ci z nieba?
— Nie no... bez takich. Wystarczy jakby zawróciło – chlapnęła ze wzrokiem wbitym w chmury. – Yyy... Wracając do planu...
— Pomożesz mi?
— Co mam zrobić?
Wiktoria nie zdążyła odpowiedzieć, bo nagle pojawił się Paweł. Z potężnym grymasem niezadowolenia przystanął tuż za ich plecami. Wypuścił głośno powietrze, ale się nie odezwał. Zamilkł. I albo budował napięcie, albo namiastkę wewnętrznego spokoju.
— Wszystko zniszczyłaś! – fuknął na cały głos. – Moje nerwy, moją reputację... Teraz wszyscy myślą, że nad niczym nie panuję.
— Serio, tylko to cię obchodzi? – zapytała Wiktoria.
— Dobrze, że chociaż auto jest w jednym kawałku – wymruczał, by podnieść się na duchu. – Słucham, czego takiego brakuje Juliannie Warszawskiej? – z pytaniem na ustach przysiadł się do bliźniaczek. A Julia ze swoim smartfonem znalazła się w potrzasku bratersko-siostrzanej miłości. – Nowych butów? Sukienki? A może nowego telefonu? No czego?! Możemy jechać na zakupy nawet zaraz.
— I będzie czuła się tak samo źle – odpowiedziała Wiktoria, stawiając się w niespodziewanej roli rzeczniczki.
— Czyli stabilnie. Kluczyki – Wyciągnął rozprostowaną dłoń, a Julia bez słowa oddała mu jego własność. – Wiktoria, wracasz ze mną? – Wychylił się do przodu, by spotkać się z nią wzrokiem.
— I to tyle? – zapytała blondynka.
— A tobie, co? – prychnął. – Nagle zaczęłaś się przejmować?
— Znalazłeś ją tylko dlatego, że do ciebie napisałam. Nie słuchaj go – zwróciła się do Julii. – Jesteś Warszawską. Masz tyle opcji na stole! Po prostu zdecyduj się na jakąś i ją weź.
— Jakie opcje? Jaki stół? – Odchylił się do tyłu, a blondynka zrobiła to samo. – Wiktoria, przypominam ci, że mówisz do kogoś, kto się pod ten stół chowa. Nie wybiera, nie decyduje. Za to podstawia nogi i kradnie samochody. A jakby kogoś potrąciła? Cała ta szopka rozkręciłaby się na nowo. Wtedy przypięliby nam łatkę piratów drogowych. Oskarżyliby rodziców o wypadek, w którym zginęli! Akcje firmy poleciałyby na łeb na szyję. Odwołaliby mnie z funkcji prezesa. A na koniec musielibyśmy się przeprowadzić do dziadka. Tego chcecie?
— Nie tragizuj, co? Nic nikomu się nie stało – broniła Julii z niespotykanym dotąd zapałem.
— Ale mogło! – huknął w przypływie złości. – Tyle razy jej mówiłem, że jeśli nie potrafi być szczęśliwa... Jeśli nie potrafi wydostać się ze swojego smutnego krabiego wiaderka, niech chociaż nie przeszkadza innym.
— Przecież mentalność kraba na tym polega.
— Kto pytał, Wiktoria? Kto pytał? Oh, mogłem teraz leżeć na kanapie i odpoczywać. Wiecie, jak mnie bolą plecy? Ten fotel w samolocie mnie prawie zabił! – dramatyzował, zataczając rozdrażnione kółeczka. – O, Łukasz dzwoni. Dobrze, że chociaż on chce ze mną gadać. Bo wy to takie rozmowne jesteście... – Pokiwał głową z niezadowoleniem. – Szczególnie Julianna – Skinął na kasztanowłosą czuprynę. – No zero współczucia! Uwierzycie, że tyle się dzieje w firmie... policja, nowa kolekcja, na dodatek prezes taki schorowany, a Wojciechowskiemu się urlop zamarzył?!
— No bezczelny – zadrwiła Wiktoria.
— Co jest, Łukaszu? – wypowiedział do telefonu i oddalił się nieco od ciekawskich uszu. – Załatwiłeś już panią komisarz? Co?! Co zrobiła? Aha, czyli pojechałeś do firmy i grzecznie wpuściłeś ją do mojego biura. Super! Jak to Oliwia? Jak ona tam wlazła, do cholery?! – wrzasnął na wieść o kolejnej dociekliwej piranii w jego stadzie. – Mój bedż? Ty, no chyba nie sugerujesz, że... – Ze smartfonem przy uchu obszukał wszystkie swoje kieszenie. – Kurwa! Kartę mi zawinęła! Zaraz będę! – Zamiast uderzyć wściekle opuszkiem w czerwoną słuchawkę, trzasnął smartfonem o beton. – Wiktoria! Idziesz czy nie?
— A Julianna?
— Sama przyjechała, sama wróci.
— Ferro! No w końcu cię znalazłam! – krzyknęła Julia, cały czas wpatrzona w radar lotów. – Jesteś nad Czechami!
Dopiero, kiedy podniosła głowę znad ekranu, spostrzegła, że została sama. Paweł z Wiktorią zabrali słońce na pace pickupa i odjechali, zostawiając za sobą całe połacie półmroku.
— Co to jest? – zagadnęła na widok papierowego kubka przy swojej głowie. – Niczego nie zamawiałam.
— To kawa – odpowiedział nieznajomy. – Weź, ogrzejesz się. Na koszt firmy! – dodał i z uśmiechem poprawił fartuch swojej nadwiślańskiej kawiarenki.
— Wsypałeś tam czegoś? – dociekała, nie dając wodzić się za nos przyjemnemu aromatowi.
— Cukru?
— Dlaczego dajesz mi kawę? – nie ustawała w pytaniach i podejrzliwych spojrzeniach, choć ciepły napój coraz bardziej nęcił jej zziębnięte dłonie.
— Bo jest zimno i nie chcę, żebyś zamarzła? – Przycupnął obok. – Jeszcze odstraszysz mi klientów. Pij, pij.
— Ile ci dał? – Nie zrywając kontaktu wzrokowego, odstawiła kubek.
— Co?
— Taki wysoki, niebrzydki... w granatowym płaszczu, ile ci zapłacił, żebyś podszedł do mnie z kawą i nawciskał kitu, że kogoś obchodzę?
— Zapłacił? Co ty wygadujesz?
— Ile?
Pod naporem łojących spojrzeń Julii, mężczyzna nie wytrzymał. Sięgnął do kieszeni fartucha i wyciągnął zwitek banknotów.
— Zatrzymaj hajsy i zniknij – burknęła. – Albo nie, czekaj. Skoro mojego brata tak bardzo obchodzi reputacja... Znasz tę stronę? – Wymierzyła w mężczyznę telefonem i groźną miną. – To wiesz, co robić. Tylko tak z daleka! Jak będą wyglądały wystarczająco smutno i przygnębiająco, podwoję stawkę.
— Nie jestem taki.
— Trzeba było powiedzieć to mojemu bratu – Uśmiechnęła się jadowicie. – Co, podwójne standardy?
— Ile tych fot?
Na zdjęciach nie musiała udawać. Rozpacz sączyła się z każdego piksela. Z każdej skulonej pozy i z każdego ujęcia.
Rozpędzeni przechodnie podpalali kolejno każdego z jej piętnastu papierosów. Chmura dymu gęstniała. A samotność powolutku wysysała tlen.
By się nie udusić, Julia zatopiła spojrzenie w rzece. Ciemnej, spokojnej i nieodgadnionej. Zajrzała w nią, całkiem jak w znajome czarne oczy, które koiły samym widokiem.
Błyszczały elokwentnie. Tryskały nadzieją. Rozumiały. Nie zarzucały bez pytania problemami. Nie oczekiwały, że Julia wchłonie wszystkie żale jak gąbka i uśmiechnie się na koniec. Po prostu były. Przynajmniej w jej wspomnieniach.
Karol był marzeniem, do którego mogła uciekać w trudnych chwilach. Marzeniem, które odleciało popołudniowym lotem do Bergamo.
— Mówiłam już, że nie chcę tej kawy – warknęła, gdy tylko w jej nozdrza kolejny raz wbił się aromat palonych ziaren.
— I słusznie. Bo jest paskudna – Ferro usiadł obok Julii, a niechciany napój podstawił ślimakowi. – Co się tak patrzysz? Dla nas mam bajaderki.
— Nie poleciałeś? – zapytała, gdy przejęła ciastko.
— Zapalarki ci nie oddałem – odpowiedział z powagą w głosie. – A pewnie chciałaś zajarać. Widzę jak cię nosi... Przez to wszystko zajadasz się słodkim – Pokręcił głową z dezaprobatą.
— Przecież sam mi dałeś tę bajaderkę!
— Mów, co ci dolega.
— A ty co, psycholog czy deskorolkarz?
— Snowboardzista. I jako, że nie możesz zatrzymać mnie pizzą, twój czas jest ograniczony. A więc?
— Nie jestem szczęśliwa – wyznała w końcu. – Czuję się jakbym cały czas była w wodzie.
— Jak syrenka?
— Jak boja bardziej – sprostowała. – Ani nie mogę z tej wody wyjść ani... Sam rozumiesz.
— Nie możesz czy nie chcesz? – Szturchnął ją łokciem. – W wodzie teraz jest całkiem przyjemnie. Dobrze wiesz, że jak wyjdziesz będzie ci zimno.
— Dlatego mam żyć jak boja? Już zawsze mam falować jak mi wiatr zawieje albo jak mnie jachty przetrącą?
— To zależy od ciebie, Warszawska. Może na brzegu czeka ktoś z ręcznikiem. A może potrzebujesz więcej czasu i lepszych warunków pogodowych.
— W lecie też będzie mi zimno.
— Ale po chwili przywykniesz. Kto wie? Teraz siedzisz tutaj, ale zaraz może podbijesz świat – rozmyślał na głos. – Ej, faktycznie dobre te bajaderki. Typ mówił, że takiego utargu jak dzisiaj to jeszcze nie mieli.
— Co? – Zakrztusiła się. – Gdzie je kupiłeś?
— Od tego gościa za nami – odparł. – Siedzi cały czas w telefonie. Całkiem jak ty, Julianno – skwitował szyderczo, po czym obrzucił ją badawczym wzrokiem. – Wszystko dobrze?
— Mam pomysł! Pójdę po więcej! – wykrzyczała z entuzjazmem. – Ty tutaj posiedź, Ferro. Zaraz wracam!
Warszawska odłożyła na bok słodkie jak bajaderka spojrzenia i ruszyła w stronę zaprawionego w bojach paparazzo.
Świadoma, że jedno zdjęcie za dużo i jedna samotność za mało mogły zrzucić ją z pozycji rozgrywającej do rozgrywanej, ustawiła się naprzeciwko obiektywu.
— Coś podać?
— Usuń ostatnie zdjęcia – rozkazała. – Mieliśmy umowę.
— Mieliśmy. Dopóki moja koleżanka nie powiedziała mi kim jesteście. Te urocze fotki są warte dużo więcej.
— Ile? – wycedziła przez zęby. – Bądź człowiekiem i podaj mi cenę! Każdy jakąś ma! Błagam! Powiedz mi, ile chcesz!
— Warszawska, możemy stąd iść? – zapytał zza jej pleców Karol. – Co jest? Nie masz drobnych? Zapłacę, jak chcesz.
— Bajaderki na koszt firmy, kochani! – oznajmił z uśmiechem amator całkiem przypadkowych fotografii. – Smacznego!
Zostawili za sobą mobilną kawiarenkę. Karol z ciastkami o posmaku rumu i błogiej nieświadomości. A Julia z tym gnębiącym uczuciem, że każdy kolejny krok, choć spokojny i pewny, nieuchronnie zbliżał ją do przepaści.
Przeszli pod Mostem Świętokrzyskim i dalej udali bulwarem, który nigdy nie zasypiał.
Nawet, gdy temperatury spadały, tam nadal toczyło się życie. Gdzieniegdzie biegacze i rowerzyści. Gdzieniegdzie spacerowicze z całymi torbami ploteczek. A gdzieniegdzie posiadówki z nastrojowymi niebieskimi światełkami.
Wreszcie zeszli z nabrzeża Wisły i skręcili w kierunku miasta. A świadomość nadchodzącej katastrofy jak mara podążyła za nimi.
— Dlaczego wróciłeś? – zapytała nagle Julia. – I tylko nie mów, że przez zapalarkę.
— Po tym co ci powiedziałem tydzień temu... patrzysz na mnie tak samo.
— Z taką samą nienawiścią?
— Uwierzyłaś mi.
— Bo... przedstawiłeś mi solidne argumenty. Czy człowiek, który robi całkiem dobrą pizzę, może być zły?
— Czyli jednak była dobra.
— Nie najgorsza, Ferro.
— Najlepsza jaką jadłaś – skwitował z uśmiechem.
— Niech ci będzie – potwierdziła słabo i zaraz przysiadła na betonowej donicy. Po przeskrolowaniu ekranu, jej nastrój zmienił się diametralnie. Policzki zapłonęły z gorąca, a ręce nie potrafiły utrzymać telefonu. Cała drżała.
— Co jest, Warszawska?
— Ferro, muszę ci coś powiedzieć – wydusiła roztrzęsiona.– Nad Wisłą... – z całych sił próbowała mówić dalej, choć gardło zaciskało się coraz bardziej. – Wszystko zniszczyłam.
— Warszawska, a tobie nie zimno? – zapytał, gdy ujął jej dłonie w swoje. Zignorował narastającą ciekawość. Porzucił chęć wyrwania choć słówka więcej. Za to, skupił się na jej komforcie. – Ostatnio byłaś taka przygotowana, a teraz co? Nawet kuchennych rękawic nie wzięłaś? – Nie czekając na odpowiedzi i na pozwolenie, wymienił smartfon Julii na swoje dwupalczaste rękawiczki. – Bardziej ci się przydadzą. No już, ragazza! Wkładaj je.
— A mój telefon? – odezwała się po dłuższej chwili, kiedy dźwięczny głos Karola zdołał jakoś dotrzeć do jej uszu.
— Rekwiruję.
Mimo, że Ferro ukrył smartfon w kieszeni płaszcza, problem wcale nie zniknął. Hulał po sieci. Skradał się lajk po lajku i komentarz po komentarzu, gotowy na uderzenie w każdej chwili.
— Usiądziemy tam? – Odwróciła głowę od jego zatroskanego spojrzenia i skinęła na ceglany budynek nieopodal. – Jestem ci winna kolację.
— I prawdę.
Weszli przeszklonej knajpki na Powiślu. Na początek końca znajomości z Ferro wybrała tę dobrze znaną i komfortową. Ze sprawdzonym menu i obczajonymi drogami ewakuacyjnymi.
Kiedy usiedli w zimowym ogrodzie, Karol wyciągnął smartfony na stół.
— Ferro, i tak nikt do mnie nie dzwoni. Daruj sobie tę zabawę z telefonami. Ja zapłacę.
— Co zobaczyłaś? – Skinął na urządzenie.
— Dobry wieczór, czy mogę przyjąć zamówienie? – Z odsieczą przybył kelner. – Polecam barszcz czerwony na buraczanym zakwasie z uszkami tańczącymi w malinowej salsie.
— To dwa... te barszcze, proszę – odpowiedziała z wyuczonym uśmiechem. – A pierogi są?
— Niestety nie. Dosłownie przed chwilą przyszła rezerwacja na ostatnie.
— To co chciałaś mi powiedzieć? – Ferro nie dawał za wygraną.
— I dwa serniki z żurawinową konfiturą, proszę – kontynuowała zamówienie. – Na obniżenie ciśnienia – dodała szeptem w stronę chłopaka.
— To wydawało się ważne – Karol skrzyżował ramiona na piersi.
— Serniki też są ważne... I jeszcze dwie zimowe herbaty. I melisę.
— Melisę? – zapytał Ferro.
— Przyda ci się.
— To wszystko?
Warszawska skinęła tylko głową.
Odprowadziła kelnera wzrokiem, a później rozejrzała się po oszklonej loggi z tropikalnymi roślinami.
Listek po listku i stolik po stoliku lustrowała restauracyjną przestrzeń. Mimo że była tam już dziesiątki razy, próbowała zachwycać się na nowo atmosferą sztucznej elitarności, loftowym wystrojem i kraftową pizzą w menu. Byle tylko nie natknąć się na ocean czarnych oczu. Ocean, który z minuty na minutę coraz bardziej się burzył.
— Znowu zaczęło padać – rzuciła w powietrze.
Gdy napięcie się wzmagało, Julia odwróciła głowę w stronę szyby. A zamiast zmierzyć się z problemem, zawiesiła spojrzenie śnieżynkach, które leniwie osypywały się z chmur.
Uwodziły harmonią i spokojem. Nie odchrząkiwały. Nie wołały. Nie kopały pod stołem i nie mędziły pod nosem. Tylko powoli barwiły betonowe dywany, wyswobadzając krajobraz z objęć mroku.
— Słucham, panno Julianno – na wpół zirytowanym głosem przeciął jej obserwacje pogodowe. – Chciałaś mi coś powiedzieć.
— A nie chcesz poczekać do sernika?
— Nie.
— Ferro... – zaczęła niechętnie. – Wiesz, że ze mną zwykle masz plus dziesięć do niewidzialności, prawda? Ale nie tym razem.
W jej wyznania wtrącił się dzwonek telefonu.
— Oho – Karol spojrzał na ekran z gradem wiadomości. – Chyba powinienem to odebrać. Zaraz wracam – Strzelił przepraszającym uśmiechem i podążył do wyjścia. – Coś się stało, braciszku? Chwila... Skąd wiesz, że nie poleciałem? Cazzo! Kto mnie wkopał?!
— No to teraz potrzebuję cudu – Westchnęła.
Po tym jak krzyki Karola opuściły wreszcie lokal, Julia przytknęła palce do skroni. Chciała zebrać myśli, sklecić na szybko strategię obrony albo przekalkulować, czy szczypta wściekłości naprzeciw nie zepsuje jej barszczu.
— Masz prawo do swoich własnych problemów – powiedział Paweł, gdy dosiadł się do stolika. – Przepraszam.
— Co robisz? – wymierzyła w niego spłoszonym wzrokiem. Cud zmaterializował się w postaci innej niż by tego chciała.
— Słyszałaś. Nie każ mi tego powtarzać... Idziemy? Mam pierogi – Zamachnął papierową torbą.
— Państwa barszcze – Kelner rozłożył zamówienie na stoliku. – Życzę smacznego.
— Dziękujemy? – odpowiedział Paweł. A potem zmieszał się jeszcze bardziej niż Julia. – Skąd wiedziałaś, że zjadłbym jeszcze barszczyk?
— Przecież jestem twoją siostrą – wyznała z ręką na sercu. – Takie rzeczy się czuje.
— Wiesz już czego chcesz, odklejeńcu? – wypalił ni stąd, ni zowąd.
— Bez „odklejeńcu". Macie tak do mnie nie mówić – przemówiła gniewnie. – Ja mam imię! Nazywaj mnie Julianną, Julią, Julą, Julką. No w ostateczności przełknę i Juleczkę. Słyszysz? Nigdy więcej nie zwracaj się do mnie „odklejeńcu".
— Okej – rzucił bez emocji i wlepił wzrok w barszcz.
— I to tyle? Tak po prostu przestaniecie mnie tak nazywać?
— Tak po prostu, Julianno... Dorosłaś do sprzeciwu, szanuję to. Coś jeszcze?
— Moje drugie życzenie to święty spokój.
— Serio? – Przewrócił oczami. – Złoty chłopak to może i jestem, ale na pewno nie rybka. Dostaniesz święty spokój... jak umrzemy – odparł, mierząc w siostrę łyżką. – No już dawaj to trzecie, bo mi barszcz stygnie.
— Nie chcę się wyprowadzać.
— Wyprowadzać? – Skrzywił się. – Kto ci naopowiadał takich bzdur? To bardziej odległe jak twoje studia, zamążpójście i ocieplenie klimatu. Oh, musiałem jej coś dać, żeby nie stroiła fochów.
— Co?
— Ten pałacyk jest do remontu. Generalnego remontu – rzucił jak coś oczywistego. – Co tu robisz? – Widząc nerwowe spojrzenia siostry, odwrócił się w kierunku drzwi. – Czekasz na kogoś?
— Na Karola Ferro. Właśnie jesz jego barszcz – powiedziała ostrożnie, na co Paweł roześmiał się wniebogłosy.
— Weź, odkle... Julianno, bo mi cukier spadnie. Widziałem zdjęcia – dodał po chwili z poważniejszą miną.
— Jakie zdjęcia?
— Samotna Warszawska nad brzegiem Wisły rozmyśla nad tym, dlaczego świat jej nie rozumie – zadrwił. – No błagam, do tego można by dopisać wszystko.
— Samotna?
— Chciałaś zrobić mi na złość? Okej. Ale tego nie ograłaś. Same zdjęcia nie wystarczą. W takim wydaniu bardziej zaszkodziłabyś sobie niż całej rodzinie – wyznał z niezachwianą pewnością i kąśliwym uśmieszkiem zwycięzcy. – Na twoje szczęście dziadek wstrzymał publikację.
— Doprawdy? – Wymierzyła w niego smartfonem.
— „Czy płomienny romans Warszawskiej i Ferro zakopie topór wojenny pomiędzy rodzinami?" – przeczytał i gwałtownie pobladł. Zwykle miał plan na wszystko, albo przynajmniej udawał, że go ma. Ale tego, że Julia wybije się medialną niezależność nie zakładały nawet najdalej idące scenariusze. – Co on tam robił?!
— Jaki romans? – zaskoczył ich Karol.
Julia asekuracyjnie spojrzała w kierunku wyjścia. Doskonale wiedziała, że potrzebuje kolejnego cudu. Albo czekała ją drama stulecia i audiologiczne spustoszenie.
— Płomienny – rzucił mimochodem Warszawski, nim kątem oka nie wychwycił złotych kosmyków wroga. – Co? – Odskoczył natychmiast. – Co on tu robi?!
— Ups, ale tłoczno się tu zrobiło! – krzyknęła Julia. Wstała i pewnym krokiem skierowała się w stronę Karola. – Idziemy?
— Chyba po walizkę – warknął Paweł. – Le Mans czeka.
— Doprawdy? – Skinęła na kobietę o południowym typie urody. A później przesunęła wzrok na jej wyraźnie zaokrąglone podbrzusze. – Chyba nie planujesz uciec przed odpowiedzialnością...
— Co?
— Spójrz za siebie, braciszku.
Paweł zrobił to, co kazała. I zamarł.
— Wygląda na to, że będą bliźniaki – zakpił Karol. Korzystając z okazji, że całą uwagę Warszawskiego przechwyciła czarnowłosa piękność, pociągnął Julię do wyjścia.
— Mia?
— Cześć, Paweł.
I jak, podoba Wam się coraz bardziej? Czy coraz mniej? 🤔🤔🤔
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro