Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Ktoś tu sfa-ka-po-wał

W powietrzu zamiast rześkości poranka unosił się smród spalin. Samochody wylewające się z ulic wzbijały wielkie tumany kurzu. Dzikie trąbienie, nie tłumione przez żadne drzewo przeszywało poranne uszy. Ludzie z posępnymi minami kręcili się po betonowych dywanach jak mrówki. A jedynym uśmiechem naprzeciwko był ten w odbiciu wieżowca.

Z bardzo daleka można było zauważyć jak biurowiec La Rivestire wyłaniał się spośród innych podobnych jemu, a oślepiające promienie słońca migotały po oszklonej i pełnej wdzięku powierzchni.

Julia stanęła tuż przed automatycznymi drzwiami.

Popatrzyła na nie ponuro, jakby chciała siłą umysłu skłonić te dwa naszpikowane elektroniką kawałki szkła, by akurat tego dnia się nie otwierały. Ale ku złości Warszawskiej, gdy tylko wychwyciły jakiś ruch, w mig rozsunęły się i pozwoliły im wejść do środka.

Hol prezentował się równie imponująco. Ogromne granitowe połacie błyszczały w świetle lamp. Stalowe manekiny w wymyślnych pozach układały się w inicjały firmy. A za okrągłym biurkiem recepcji witały wszystkich dwie przemiło wyglądające kobiety. Jako jedyne się uśmiechały, bo jako jedyne też przyjazną minę miały wpisaną w zakres obowiązków.

Julia z Weroniką wdarły się do La Rivestire z zapałem godnym spóźnionych w swoim pierwszym dniu stażystek. Gdy rozejrzały się po wnętrzu, gdzie styl boho loft uzupełniały szyby, lustrzane mozaiki i ściany z mchu chrobotka, na krótki moment zawładnął nimi zachwyt.

Ale w świecie, gdzie drogie obcasy nerwowo stukały w tę i we w tę, nie było czasu na przerwę. Nie minęła chwila, a wzrok dziewczyn zamienił się w ten rozbiegany i niespokojny. By nie skupiać na sobie zbytniej uwagi, usunęły się na bok ku mniej obleganej strefie relaksu.

— Potrzebuję węglowodanów, żeby to przetrwać – oznajmiła Warszawska, tuż po tym jak zdążyła otrząsnąć się z przelotnego szoku. Zatknęła włosy za uszy i ogarnęła wzrokiem menu na tablicy. – Masz pojęcie, ile kalorii kosztuje mnie ta mina?

— Myślałam, że mina zimnej suki to twoja naturalna mina.

— Jeśli się nie pośpieszysz mordercze spojrzenie dorzucę gratis. Dla mnie zapiekanka – Julia skinęła na bar obok. Od świata zszarzałych cer oddzielały go tropikalne rośliny. – Ty płacisz. No co? – Wytrzeszczyła oczy. – Tanio się nie sprzedam.

Przybrały pozy typowe dla otoczenia, próbując zlać się z tłem. Usiadły na skórzanych kanapach, skąd obserwowały jak pracownicy lgną, by zamówić otrzeźwiające i aromatyczne „to, co zawsze na sojowym".

— No dobra... Przypomnisz mi, dlaczego tu jesteśmy? – zapytała Julia, gdy wgryzła się w zapiekankę. – Ten budynek kwintesencja moich życiowych niepowodzeń.

— Byłaś tak wspaniałomyślna, że zaproponowałaś mi wycieczkę po swoim... domu mody. Nie pamiętasz? No i ominie nas sprawdzian z matmy.

— W mojej głowie... to brzmiało inaczej. Nie mogę wejść z tobą na górę. Nie potrafię...

— Przecież to proste – prychnęła. – Wjeżdżasz windą, oświadczasz, że jesteś Julianną Warszawską, a wszyscy padają przed tobą na kolana i proponują wspólny lunch.

— Jeszcze jakieś rady? O nie, zasłoń mnie! – krzyknęła do Weroniki na widok znajomej postaci sunącej przez hol. – Mój brat nie może się dowiedzieć, że uciekłam ze szkoły. Ani tym bardziej mnie tu zobaczyć! Paweł zabrania mi przychodzić do firmy.

— To dziwne, bo wygląda na całkiem normalnego – Zlustrowała mężczyznę. Z okularami słonecznymi na nosie i z przewieszoną przez ramię marynarką, wydawał się najbardziej wyluzowanym człowiekiem w promieniu 100 metrów. – Przynajmniej z daleka.

— Nie gap się tak.

Czarnecka wbrew poleceniom odprowadziła Pawła ciekawskim wzrokiem aż do wind, a potem znów skupiła się na przyjaciółce i na jej zapiekance.

— A gluten to ci pozwala jeść?

— Gdybyś uważniej wczytała się w menu, ogarnęłabyś, że w tej firmie wszystko jest „gluten free". Jestem tu pierwszy raz, a już wiem, że ci ludzie muszą integrować się na cosobotnich bezglutenowych piknikach.

— Pierwszy raz?! Nigdy nie zastanawiałaś się, dlaczego twój brat trzyma cię z dala od La Rivestire? – Kontynuowała przesłuchanie Weronika.

Julia pokręciła przecząco głową.

— To przecież twoje modowe imperium. Wszystkie te wieżowce i butiki należą też do ciebie i... do Wiktorii.

— Kiedyś były tylko w Mediolanie – wyjaśniła, gdy oderwała się na chwilę od jedzenia. – Moja mama stworzyła La Rivestire razem z przyjaciółmi jeszcze na studiach. Później przyszedł czas na Paryż, Londyn i Warszawę. Tata nalegał. Gdyby nie on...

— Warszawska nie mieszkałaby w Warszawie...

— Dokładnie.

— Niech zgadnę... tymi przyjaciółmi byli Ferro?

— Jak do tego doszło? Nie wiem.

— Idziemy?

By nie dać po sobie niczego poznać, pewnie ruszyły przed siebie. Wybrały skrót, tak jak pracownicy i tak jak pracownicy wytyczyły ścieżkę lodowatych spojrzeń i posępnych grymasów. Nie zatrzymały się nawet na chwilę. Choć w stronę wind prowadziły imponujące podświetlane gabloty z flagowymi modelami sukienek.

— Zawsze dostajesz co chcesz i kiedy chcesz, prawda? – zapytała Julia, tuż po wejściu do kabiny.

Drżącymi palcami nacisnęła na guzik dwunastego piętra.

— Nie zawsze. Ale spokojnie, poznał mój gniew.

— Nie mów! Kto śmiał się sprzeciwić Weronice Czarneckiej? Koniecznie muszę go poz... nać... – przerwała nagle i cofnęła się na widok pracowników. Sunęli ku zamykającym się już drzwiom.

— Co się dzieje?

— Nie jestem odpowiednio ubrana – wypaliła ni stąd, ni zowąd. Gdy zlustrowała szarą bluzę, szare rurki i szare trampki, natychmiast przeszła przez nią fala gorąca. – Cholera, no!

— Wyglądasz normalnie, Warszawska. Tak jak zwykle – nudno i przewidywalnie.

— Właśnie! Normalność rzuca się tu w oczy – podsumowała. – Widziałaś jak gapił się ten ochroniarz. To... nie wróży dobrze.

— Uspokój się, przecież nie chcesz napaść na swoją firmę i zabarykadować się w środku z zakładnikami – powiedziała cicho Weronika. – Znaczy... chyba nie chcesz. Chcesz?

— Tak, marzę o tym – Próbowała żartować, choć jej cera była jak krew z mlekiem. – Dlaczego ta winda staje?

— Załóż to! No już.

Julia niewiele myśląc wykonała polecenie Czarneckiej. Założyła na nos wielkie przeciwsłoneczne aviatory i rzuciła się w stronę panelu z przyciskami. Próbowała naprędce zamknąć windę i zmusić do ponownej jazdy, ale było już za późno. Nieznajomy but wkroczył do kabiny, a drzwi szybu rozsunęły się jak na zawołanie.

Ich oczom ukazał się rosły mężczyzna w garniturze.

— Co tu panie robią? – zapytał oskarżycielskim tonem. – Mogę w czymś pomóc?

Skrzywił usta i zaplótł ręce na swojej umięśnionej sylwetce.

Weronika zaniemówiła. Palnęła tylko afektowany uśmieszek. Jednak w konfrontacji z miną mężczyzny, jej radosny wyraz twarzy szybko znikł.

Ochroniarz spojrzał na nie z góry. Przekrzywił głowę, by przyjrzeć się nastolatkom pod każdym kątem i ocenić, czy są godne wyższych pięter wieżowca.

Nie pasowały do żadnej z grup. Nie wyglądały jak stylowe klientki. Daleko było im też do eleganckich pracowniczek albo zagubionych w akcji stażystek.

— Wie pan, kto to jest? – wyszeptała z udawanym oburzeniem Czarnecka.

Mężczyzna pokręcił tylko głową.

— Panna Żuliet jest tu umówiona...

— Aa, panie na przymiarkę? Czy do kampanii?

— Tak!

— To na przymiarkę czy do kampanii?

— Na przymiarkę do kampanii. Wie pan... nie możemy, a nawet nie powinnyśmy wnikać w szczegóły.

— Musiałbym się upewnić na dole...w ochronie – Łypnął okiem na szczupłą sylwetkę w kącie windy.

Zmierzył ją, prześwietlił, sfotografował wzrokiem.

Zmarszczył niepewnie czoło.

— Ekhem, Werkson! Mam... ci... obniżyć pensję za cały rok z góry? – Warszawska przybrała zblazowaną minę i zsunęła z oczu okulary. – Przez twoją niekompetencję tracę zasięgi.

Ochroniarz wahał się. Wszystko mówiło mu, że nie były tymi, za które się podawały. Ale koniec końców nie mógł odmówić błagalnemu spojrzeniu Czarneckiej.

Sięgnął po krótkofalówkę i skierował wzrok w stronę Julii.

— Jak nazwisko?

— Moje... moje nazwisko? – Zapłonęła rumieńcem na myśl, że jedynie kilkanaście liter dzieliło ją od ujawnienia prawdy. – Yyy...

— To standardowe procedury. Muszę wydać paniom karty.

— Panna Żuliet jest tu incognito – wytłumaczyła Weronika. Złożyła dłonie w tubę, by jeszcze mocniej stłumić szept. – Nikt, ale to nikt nie może się dowiedzieć. To sekretny projekt.

Tymczasem Julia niecierpliwiła się w kącie windy. Przestępowała z nogi na nogę. Wreszcie, by dodać sytuacji jeszcze więcej dramaturgii ściągnęła ze złością okulary.

— Wpuści nas pan czy nie? Wiki nie będzie zadowolona, jeśli znowu się nie spotkamy.

— Pani Wiktoria... Warszawska?

— Ostatni raz widziałyśmy się, niech pomyślę – odparła i zerknęła na smartfon. Wiedziała, że to ich ostatnia szansa i albo przekonają szefa ochrony, albo wylecą stąd z hukiem. – Och, niecałe trzy godziny temu, na śniadaniu. Napisała mi wiadomość, że czeka. Widzi pan? Może do niej zadzwonię.

— Nie, nie! Więc panie się znają?

— I to jak! – wrzasnęła z niepodważalną pewnością w głosie. Szczęśliwie dla Julii, Nieśmiałość ustąpiła miejsca Desperacji. – Zarzekała się, że jest moją największą fanką. Założyła nawet mój fanclub. Pokażę panu.

— Nie będzie takiej konieczności – powiedział i z przepraszającym spojrzeniem sięgnął do kieszeni marynarki. – Oto wejściówki dla pań. Odbiją je panie na bramkach. A teraz proszę za mną – dodał z uśmiechem, jakby całkowicie odmieniony. – Proszę wybaczyć moje zachowanie, ale w zeszłym tygodniu mieliśmy tu włamanie. Stąd wzmocnione środki bezpieczeństwa.

— Coś zginęło? – Julia wyraźnie się ożywiła.

— Nieee... Nic. Nic szczególnego – odparł po chwili zastanowienia. – Zapewniam panie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Ochroniarz poszedł przodem. Mijali wiele firmowych korytarzy, z których każdy składał się na labirynt. Pracownicy w biznesowych uniformach nawet nie obdarzyli ich spojrzeniem. Dzięki temu mogły przemknąć niezauważenie.

— Nie ma go – stwierdziła Czarnecka.

Nie spotkała się z żadną reakcją Warszawskiej. Nie zetknęła się ani z naburmuszoną miną, ani ze złowieszczym uśmiechem. Ani nawet z bezbarwnym. Ani ze spojrzeniem pełnym ulgi. Tylko kamienna twarz i martwe oczy.

— Co zginęło? – Julia powtarzała pod nosem jak mantrę. – Co zginęło? No co?

— Carlo zginął... Znaczy zaginął. Nie ma go.

— Kogo?

— Projektanta. Tak bardzo chciałam go poznać! Przed chwilą wyszła jego asystentka. Nadal tu jesteś?

— Może... to jest znak, że nie powinnyśmy tu przychodzić.

— Warszawska, wszystko w porządku? – Pomachała ręką przed jej twarzą. Gdy to nie pomogło, pstryknęła kilka razy palcami. – Halo, Żuliet. Zejdź na ziemię.

— Wróciłam. Chodźmy stąd.

Skierowały się zdecydowanym krokiem do wyjścia. Wybrały tę samą drogę, którą wskazał im ochroniarz. A przynajmniej próbowały.

Każdy korytarz wyglądał tak samo. Zmieniały się jedynie dekoracje ścienne. Raz boho abstrakcje na szkle, raz czarno-białe grafiki oprawione w grube drewniane ramy.

Wszędzie te same dźwięki. Zszywacze, pieczątki i komputery. Stukot klawiszy i szelest koszulek. Wszystko to jak z karabinu, zagłuszało własne myśli.

— Czy... można zgubić się... w swojej firmie? Ja... ja... mogę się zgubić nawet we swoim umyśle – mędziła z zapałem godnym zblazowanej wersji z windy. – Trzeba było rozsypywać po drodze...

— Okruszki?

— Złą energię, Werkson. Złą energię.

— Żuliet, gdzie ty idziesz? Nie mamy przepustek. Widocznie obcy nie mogą tam wejść.

Weronika stanęła na środku gotowa do odwrotu. Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej i czekała aż Julia oprzytomnieje. Na próżno.

— Czy ja ci wyglądam na obcą?

— Potrzebujemy kodu, nie-kosmitko. Albo co najmniej złotej karty – zaznaczyła z emfazą. – Chodź, znajdziemy inną drogę.

— Nie ma mowy! Krążymy tu już ponad godzinę! Gdzieś tu powinno być... aaa jest!

Julia położyła palec na skanerze linii papilarnych, a drzwi natychmiast się otworzyły. Odskoczyła i prawie wpadła przy tym na Weronikę. Była w szoku, że jej opuszek mógł zrobić coś więcej niż zapauzować serial.

— O proszę, Żuliet! I to się nazywa właściwy człowiek na właściwym miejscu.

— Pawlito mówił mi kiedyś o jakimś skrócie. Hmm... teraz chyba prosto, a później w prawo... Albo nie! W lewo...

Rozglądała się, nie mniej zagubiona niż przed chwilą.

— Czekaj! – krzyknęła Weronika.

Przystanęła gwałtownie i wbiła wzrok w przeszklone pomieszczenie.

— Mają spotkanie. Patrz! – Szturchnęła w bok Julię.

— Wiktoria? – wykrzyczała na widok blond pukli pałętających się po drugiej stronie. — Na zarządzie?

— Nic nie wiedziałaś? Przecież w windzie mówiłaś...

— Nie miałam pojęcia.

Nieproszeni goście szwendający się tuż obok sali konferencyjnej byli dla sekretarki jak alarm.

— Nie, nie mogę się wyrwać – powiedziała znudzona do słuchawki, cały czas przeczesując najbliższe otoczenie. – I tak mam obsuwę w skedżulu.

Od czasu do czasu ziewała, popijała firmową lurę i mimowolnie bawiła się kablem telefonicznym.

— CEO narzucił taki dedlajn, że... Muszę kończyć! – krzyknęła, gdy zdała sobie sprawę, że nie może fokusować się na dwóch kejsach jednocześnie.

Zerkanie jednym okiem na biurko, a drugim na parę młodocianych intruzek, stało się już zanadto męczące.

— Kalina, kolnij do mnie lejter – Rzuciła telefonem.

Wyszła zza wielkiego szarego biurka z powabem skradającego się kota i podążyła w ich kierunku. Jej twarzy nie zdobił żaden uśmiech. Ubrana była w granatowy, dobrze skrojony żakiet, białą koszulę i czarną ołówkową, długą aż do kolan spódnicę, jak na korposzczurzycę przystało. Zaś na nogach miała co najmniej piętnastocentymetrowe szpilki. Wraz z jej oziębłą miną przywędrował lodowaty chłód.

— Co tu robicie? – Odłożyła na moment korpomowę.

Gdy się zbliżyła, w jej ślepiach uwidoczniła się chęć mordu. Zmrużyła oczy, jak gdyby chciała swoim rentgenowskim spojrzeniem prześwietlić dziewczyny na wskroś.

— Ja... ja... Właśnie... miałam... zamiar... ja chciałam wejść przez te drzwi – wypaliła Julia, ze szczątkowym spokojem w głosie. Co innego ukazywało jej ciało. Poczuła, jak uginają się pod nią kolana, a po plecach przechodzi dreszcz.

— W tej chwili odbywa się tam bardzo ważny miting... to znaczy spotkanie. W tej sali mogą przebywać wyłącznie członkowie zarządu – wyrecytowała wykutą formułkę. Przez ruchy kobiety przemawiała arogancja.

— I... co?

— Sprzątaczki mogą wejść po zakończeniu, zrozumiano?

— Z tego... co mi wiadomo, ja... jestem członkiem... to znaczy członkinią zarządu... a przynajmniej... powinnam... powinnam nią być...

— Ochroniarza mogłaś nabrać, ale nie mnie – wtrąciła. – Takie ciuchy? Dla mnie wyglądasz jak „cleaning staff". Ale okej. W takim razie jak się nazywasz? – powiedziała bardziej podniesionym i rozbawionym głosem niż przedtem. To wystarczyło, by została usłyszana przez znacznie większe grono ludzi. Pracownicy dotychczas pochłonięci swoimi obowiązkami zaczaili się w pobliżu akcji. 

— Żuliet! – szepnęła Weronika. – Po prostu powiedz jej jak się nazywasz. Żuliet?

Niezręczna cisza tylko narastała.

— Julia Warszawska będzie rozmawiała tylko ze swoim bratem. To znaczy prezesem – odpowiedziała ze spokojem Czarnecka. – Na twoje – CEO.

Tłum coś szeptał. Usta otwierały się i zamykały. Każde w innym tempie.

Szpaler pracowników powtarzał z niedowierzaniem, co usłyszał. Obrzucał wścibskimi spojrzeniami każdy element jej garderoby. Być może ją rozpoznawał. Być może traktował jako ciekawostkę.

Sekretarka parsknęła śmiechem. Zwęszyła w niej ofiarę godną pokazu siły przed współpracownikami. Wyczuła krew. Wyprostowała się, gotowa zadać kolejny cios.

— Julianna Warszawska? Nie słyszałam tu o takiej – zakpiła. Z jej ust sączył się tylko jad. – Szef ma tylko jedną siostrę, Wiktorię. Powiedz lepiej po co przyszłaś, gówniaro.

Niezdolna do jakiegokolwiek współczucia i znudzona korpolajfem, ze złowieszczo uniesionymi kącikami czekała tylko na ripostę.

— Żuliet, pokaż jej zdjęcie, cokolwiek. Błagam, nie przedłużaj tego.

— Ja... ja... odpadam – szepnęła do Weroniki.

— Że co?!

— Dlaczego każdy ma tu ten cholerny scenariusz, tylko nie ja?! Mam tego dość! – Poprawiła pasek torby i ruszyła naprzód.

— Czekaj, Warszawska! Masz zamiar tak po prostu wyjść?! – Zaatakowała ją wzbierającym na sile zdumieniem. Nie mogła pojąć, dlaczego jej przyjaciółka nie podejmie rzuconej rękawicy i nie odgryzie się korposzczurzycy z nawiązką.

— ASAP!

— Czekaj!

— Weronika? Czyj to był pomysł? – spytał poważnym głosem prezesa Paweł. Nie oczekiwał odpowiedzi, bo szybko skupił uwagę na czymś innym.

Zdumienie. Złość. Zdenerwowanie. Zakłopotanie. Zawstydzenie. Zwątpienie. Zmieszanie. To tylko jedne z wielu uczuć, które w tej malowały się na twarzy sekretarki. Sekretarki, która każdy wdech i wydech wykonywała, by pracować i wisieć na darmowych rozmowach telefonicznych.

— Oho, ktoś tu chyba sfa-ka-po-wał – wybrzmiał głos z tłumu. Był pełen satysfakcji. Podobnie jak miny wszystkich zebranych.

— Łazienka prosto i w prawo, albo piętro wyżej. Znajdź ją – Paweł zwrócił się bezpośrednio do ucha Weroniki.

— Okej.

— A ty Łukaszu, pokaż im później pracownię, czy coś – rozkazał, chcąc oczyścić pole boju. – Koniec przedstawienia! Wracamy do pracy! A panią zapraszam do mojego gabinetu – odparł oschle Warszawski. Mimo że miał wiele innych problemów na głowie, tak wypadało. PR dobrego brata wymagał, aby wyciągnął konsekwencje.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro