Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Czegoś mi nie mówisz

Julia zaczęła kręcić się po salonie. Mimo, że wylogowała się z życia zaledwie na jeden dzień, w pomieszczeniu dostrzegła już zaczątki miru Skalskiej.

Salon prezentował się inaczej. Jakby dotknięty perfekcyjnym manicurem wytrawnej hotelarki. ­­­­

Nie znajdowała się tam żadna zbędna rzecz. Wszystko miało swoje miejsce, poczynając od ramek i latarenek ustawionych na komodach w ciemnym drewnie, a kończąc na szczegółowo poukładanych poduszeczkach dopasowanych kolorystycznie do wnętrza. Wydawać by się mogło, że nawet piwonie powsadzane w bursztynowe wazony znały tam swoje miejsce.

W przeciwieństwie do Julii. Ze zbłąkanym spojrzeniem i ostrożną miną wyglądała jak nowy bohater w finałowym sezonie tasiemca.

Stała na środku, bacznie obserwując każdy skrawek pomieszczenia. Sięgała do pamięci, a później konfrontowała wspomnienia z rzeczywistością. Jak w dzieciństwie bawiła się w znajdowanie różnic pomiędzy obrazkami. Tylko, że tym razem niezgodności było zdecydowanie więcej.

Usadowiła się przy, jak dotąd niezmienionej wyspie kuchennej. Odpakowała z folii słuchawki, a chwilowa satysfakcja wywołała uśmiech na jej twarzy. Włożyła do mikrofalówki margheritę, a wysuszony żołądek przyszykował się już na średnio zdrową ucztę. Wstawiła wodę na herbatę i... ukryła twarz w dłoniach, gdy do jej wycieńczonego umysłu zaczęły przedostawać się wydarzenia z ostatniej doby.

— A co, jeśli...? Boże, prawie... go... zabiłam – przyznała przed samą sobą. Raz za razem analizowała każde słowo, mierząc się z auto oskarżeniami i bezzasadnym gdybaniem.

Dopiero sygnał sprzętów kuchennych zakłócił przestrzeń do biczowania się wspomnieniami. Mikrofalówka sprzymierzona z czajnikiem zdołały skutecznie wydrzeć ją ze sfery alternatywnych scenariuszy i na powrót umieściły w hałaśliwym „tu i teraz".

— Zresztą... po co się tam pchał? – prychnęła, gdy do głosu dorwała się jej wredniejsza wersja. – Czarnooki pacan.

W towarzystwie pizzy i Earl Greya, Julia rozsiadła się na świeżo zakupionej, ofoliowanej kanapie. Aż zaskrzypiała.

By odsunąć na bok poczucie winy, włączyła telewizor i zrobiła rundkę po kanałach. Posłuchała o nowych patozwiązkach celebrytów i poczuła się źle. Śledziła skutki żywiołu prezentowane na żywo w wiadomościach i poczuła się jeszcze gorzej. Wodziła wzrokiem od lewej do prawej. Od katastrofy klimatycznej do powodzi dobrobytu. Doszukiwała się informacji o burzy. Doczytywała o liczbie domostw pozbawionych prądu. Wreszcie wyłączyła urządzenie, a ekran zatopił się w mroku.

Zrezygnowana, przewiesiła nogi przez oparcie kanapy, próbując znaleźć optymalną pozycję dla poranionych kolan i dla pałaszowania pierwszego od 24 godzin posiłku.

— Cóż, pora ponieść zasłużoną karę – powiedziała z udawanym przygnębieniem. Polała pizzę grubą warstwą keczupu, o mało co nie zachlapując siebie, kanapy i odręcznych notatek na stole.

Gdy ujęła je w dłonie, znudzenie szybko przerodziło się w ciekawość. Nieznajomy, ale kształtny charakter pisma wskazywał na Oliwię.

Każdy z Warszawskich pisał jak kura pazurem. Bez względu na to jak wiele godzin poświęcali na naukę kaligrafii, nie mogli zwalczyć powszechnej prawidłowości łączenia brzydkich literek i wysokiego IQ.

— Jak zachować formę? – Wyczytała z zapisków i zatopiła usta w pierwszym kawałku margherity. – Czyli serio jest w tej ciąży? Witaminy, suplementy, bla, bla, bla... Unikaj fast foodów – Zerknęła na wytłuszczony druk. – Jeśli tłukłam się z tą pizzą przez pół godziny plus 3 minuty na podgrzanie, to naprawdę jest taka fast? – Wzięła kolejny kęs z przybijającą świadomością, że jedyną możliwą dla niej ciążą będzie ta spożywcza. – Poza tym kim ja jestem, by dyskutować ze sprawiedliwością?! – Sięgnęła po następny kawałek. – To zadośćuczynienie. Oczywiście, mogłabym go też przeprosić. Ale prędzej zjem każdą margheritę w promieniu 20 kilometrów, niż wypowiem do Kacpra choć słowo.

Przez nagły sygnał telefonu, Julia porzuciła żywiołowy monolog i zwlekła się z kanapy.

— Przyszła sobota o 20.00. Przyjadę po ciebie. Tylko wyślij mi adres – przeczytała na głos wiadomość. Była od Weroniki.

— Nie poddajesz się, co? – wystukała na ekranie.

— Nigdy.

Nie minęła chwila, a pikań rozległo się zdecydowanie więcej niż pozornie dostępnych było urządzeń. Nie zważając na piekące kolana pognała do torby. Z tajemniczym błyskiem w oku złapała za znalezisko, gotowa na szybki rekonesans.

— Dowiedzmy się, kim jesteś i dlaczego stanęłaś na mojej drodze. No co jest?! – krzyknęła w kierunku smartfona. Plan przeszpiegów zdawał się lec w gruzach przez zdalną blokadę i spryt rudowłosej. – Myśl, Julia. Myśl. Oprócz standardowego „1,2,3,4", popularny pin to... data urodzin! Przyszła sobota, tak? Spróbujmy 1...4...0...9. Nie? Jak mogłaś się wyłamać?! – zapytała samą siebie, gdy wydawało się, że spadła z wyżyn swoich hakerskich umiejętności.

Wstała. W nagłym przypływie energii zakręciła się po salonie. Złapała za herbatę i upiła łyk.

— A od tyłu? Nic z tego. A może szlaczek? Tak! – wrzasnęła ucieszona. – Wygląda na to, że mam dostęp do całego twojego... – urwała nagle – ...życia. A to ciekawe... Często pisałaś z... „KK"? – ucichła na dobre. Jakby do rozpracowania inicjałów potrzebowała zaprząc każdą szarą komórkę.

Otrzeźwiły ją dopiero cyklicznie powtarzane dźwięki. Raz za razem docierały do jej uszu. Ze zdziwioną miną i z kubkiem letniej herbaty podeszła zapobiegawczo do okna. Na zewnątrz było nadzwyczaj spokojnie. Nie wył alarm samochodowy. Nie szczekał nawet pies sąsiadki, który zwykł to robić przy każdym pojawieniu się obcego.

Szuranie. Kroki. Raz ciche, prawie nieuchwytne. Innym razem głośne jak stado słoni. Co chwila krok i krok. Trzaski przemieszane z piskiem zawiasów. Szelest papierów. To wszystko dobiegało z góry. Było coraz głośniejsze, nasilało się z minuty na minutę. Stan napięcia wydawał się nie mieć końca.

Złotobrązowy płyn zafalował na pierwszym schodku. W miarę pokonywania kolejnych obijał się rytmicznie o ceramiczne ścianki. Wreszcie uspokoił się, gdy jej stopy wylądowały na miękkiej wykładzinie piętra.

Zatrzymała się i wytężyła słuch. Ruszyła dalej. Skradała się po cichu, prawie na palcach. Jak po całkowicie obcym domu. Zatrzymywała się po kolei pod każdymi drzwiami w poszukiwaniu źródła hałasu.

Nagle rozległ się brzdęk tłuczonego szkła.

Przyspieszyła kroku.

— Myślałam, że to ja mam problemy z komunikacją. Ale ty, braciszku? Nie powiedziałeś mi o moim pokoju. Nawet nie raczyłeś poinformować Wiktorii, że nie wycho... – Otworzyła drzwi dawnej sypialni rodziców. Dotychczas była jak niedostępne terytorium, o którym każdy wolał zapomnieć. – ...dzisz. Pawlito? Paweł? Jesteś tu? – Nikt nie odpowiadał.

Po przekroczeniu progu zastała przygotowane do przeprowadzki, rozłożone na równe kupki, papiery. Sprawozdania, faktury i inne bliżej nieokreślone zapisane kartki szeleściły wprawiane w ruch przez mocne podmuchy wiatru. Na posadzce leżał rozbity wazon. Obok niego jesienne dalie otoczone kałużą wody.

Kiedy zamknęła okno, zabrała się za zbieranie potłuczonego szkła. Kawałek po kawałku gołymi rękoma zawzięcie sprzątała kolejne elementy dawnego naczynia. Do momentu, gdy jej wzroku nie przykuła zachlapana papierowa teczka.

— O nie, nie, nie... Pawlito mnie zabije – wybąknęła pod nosem.

Szybko przetarła ją rękawem swetra. Kiedy próbowała zminimalizować bałagan, z wnętrza teczki wypadły wycinki gazet, dokumenty i zdjęcia. Rozsypały się po dywanie i utworzyły wokół tajemniczy kolaż.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro