Cola jest niezdrowa
Już u progu jego sali, wszystko wróciło. Blondyn leżał bezwładnie, jak przed paroma godzinami. Ale tym razem nad jego głową unosiła się aura spokoju. Szpitalna otoczka i miarowo pikająca aparatura wprowadzały ład i bezpieczeństwo.
Po pobieżnej kontroli stanu amatora szram na tętnicach, Julia nieśmiałym krokiem podeszła bliżej. Wykorzystując fakt, że jeszcze się nie obudził, zaczęła przypatrywać się jego proporcjonalnej twarzy, gdzie delikatne i szlachetne rysy przebijały się przez otarcia na policzkach i lśniące od potu czoło. Wyglądał idealnie nawet w takim wydaniu.
— Wiedziałam, że powroty do szkoły... bywają... bolesne – mruknęła do siebie pod nosem. – Ale..., że, aż tak?
Nagle ocknął się. Posłał jej spojrzenie całkowicie wyssane z życia. Rozejrzał się po surowym wnętrzu sali, gdzie łóżko, stolik i krzesła zlewały się w jedno, i znów skupił wzrok na apatycznej postaci przed sobą.
— Znamy się? – zapytał, gdy z białego tła wyłowił wreszcie kontury równie bladej twarzy. Chwilę to trwało, nim zdołał dojść do siebie i odkopać z zakamarków umysłu wiedzę, kim może być ta umęczona zjawa. – Aaa, to ty! Miałaś fart, że akurat tamtędy przechodziłem... Nie poznałem cię. Twoja buzia wygląda inaczej bez... tego looku.
W konfrontacji ze zdziwionym grymasem Julii rozpostarł sprawną rękę tuż przy swojej głowie. Po czym, z pomocą gestów, pokracznych min i głośnego „łeee" nakreślił jej halloweenową charakteryzację sprzed południa.
Wcześniejsze zdezorientowanie Warszawskiej momentalnie przerodziło się w złość. Każde słowo chłopaka tylko potęgowało rozdrażnienie. A myśl, że nie znajduje na nie trafnej riposty rozsierdzała ją od środka.
Rozdziawiła usta, by były w gotowości na bliźniaczo kąśliwą odpowiedź. Ale mózg nie współpracował. Zamiast mu oddać, tak jak zwykła to robić z rodzeństwem, nałapała tylko powietrza.
Blondyn od razu wyłapał jej niemoc i uśmiechnął się słodko. Jego czarne oczy jaśniały triumfalnie, nawet gdy ciało było pokiereszowane. Bo wiedział, że ten dzień może zaliczyć tylko do kategorii win-win.
— Zawsze się tak gapisz na ludzi, którzy uratowali ci życie? – Nie krył zaskoczenia, że w ramach dozgonnej wdzięczności postanowiła się boczyć. A nie obwołała go bohaterem. Albo nie zaserwowała chociaż jednego promiennego i szczerego uśmiechu.
— Nie... Zazwyczaj nikt mnie nie ratuje – odpowiedziała szybko, nie wkładając w swoją wypowiedź ani krzty emocji. – To znaczy... nie, żebym jakoś... często... wpadała pod koła. Nie zrozum mnie źle... Bycie ofiarą nie jest moim hobby. To był mój pierwszy raz.
— I ostatni, mam nadzieję. Te wasze warszawskie ulice bywają niebezpieczne.
— Chyba nasze... zresztą nieważne. Będziesz żył? – zapytała z mieszanką troski i zwykłej ciekawości, czy jej słuchawki na coś się jednak przydały.
— Chyba tak – odparł niemrawo, jakby sam rozważał możliwe opcje. – Ty jesteś... – Zamyślił się, przesuwając dłonią po rozwichrzonych włosach.
Teraz, kiedy wyschły wyglądały dużo lepiej niż gdy zbliżały go urokiem do zmokłej kury. W białym szpitalnym świetle, z kącikami ust wykrzywionymi w lekkim uśmiechu, wyglądał o niebo korzystniej.
Uroda wiecznego chłopca w połączeniu z nieodpartym urokiem osobistym sprawiały wrażenie, że wszystko przychodziło mu w życiu lekko. Wliczając przesłuchania. Dlatego spodziewał się wyczerpującej odpowiedzi: od imienia, nazwiska i znaku zodiaku, po powód bosej wędrówki w deszczu.
— Kim ty tak właściwie jesteś? – zadał pytanie, które musiało męczyć go od ich pierwszego spotkania.
— Kimś, kto... stracił słuchawki... – wyjąkała. – Będziesz... używał... tych słuchawek?
— Co?
— Tych... słuchawek – Wskazała nieśmiało na szafkę przy łóżku. Nowiusieńkie airpodsy leżały tuż obok włoskiego podręcznika na prawo jazdy kategorii B.
— Chciałbym.
— A... ha.
Julia stała przez chwilę w milczeniu. Może zastanawiała się, jak poradzi sobie bez przyjemnego brzęczenia w uszach. Może poszukiwała tematów na dalszą rozmowę albo upatrywała drogi do odwrotu. Ze wzrokiem wbitym w lśniącą szpitalną podłogę, usilnie próbowała znaleźć na to odpowiedź.
— Pamiętasz może, co mnie potrąciło? – przerwał znienacka coraz mniej komfortową ciszę. – Rejestrację albo cokolwiek?
— Samochód... był czarny – mruknęła na odczepnego. – A ty... pamiętasz... coś?
— Nie, byłem zbyt zajęty umieraniem... Skończyłoby się na stłuczeniach, gdyby nie to szkło.
— Szkło?
— Jakiś idiota rozbił butelkę na ulicy – syknął. – Takiego... stupido? Jak to powiedzieć? – Gestykulował po włosku, szukając polskiego odpowiednika. – Głu...pka?
— Dzbana kompletnego! – pośpieszyła z pomocą.
— Za karę powinni go karmić margheritą z marketu! I to z keczupem! Z grubą warstwą keczupu!
— Ojej. To... brzmi jak prawdziwe tortury – skomentowała z zalążkiem uśmiechu i zaraz, opamiętawszy się, przygryzła wargi. Z całych sił na powrót próbowała przywołać posągową maskę i zapanować nad drgającymi kącikami ust. Byleby ukryć fakt, że udało mu się ją rozśmieszyć.
— Dożywotnio.
— Butelkę, mówisz? – dopytywała, analizując wydarzenia z poranka, kiedy to stłukła niechcący swój ulubiony napój.
— Butelkę.
— Po coli?
— Wiesz coś o tym?
— Nie... nie... nie! Śmiecenie... jest złe. Bardzo złe. Ale wjeżdżanie w ludzi jest jeszcze gorsze. Ja...
— Nie musisz dziękować – wtrącił z uśmiechem.
— Nie zamierzałam... To, co zrobiłeś... było głupie.
— Ten samochód pędził prosto na ciebie – Grymas lekkoducha zamienił na ten poważniejszy. – Mogłaś przecież zginąć!
— Ja chciałam... zginąć.
— Dlaczego?
Julia zjeżyła się tylko. Nie miała ochoty odpowiadać na niewygodne pytania gościa, którego widziała drugi raz w życiu. Jedyne, czego pragnęła to poczekać, aż przeznaczenie na czterech kółkach ją dogoni i będzie po wszystkim. Ale na razie musiała zmierzyć się z tym samozwańczym blond bohaterem, jego zaczepkami i aparycją, przez którą miękły nogi.
— Nic ci do tego – syknęła po dłuższej chwili.
— Po prostu powiedz, dlaczego. Może wtedy pożyczę ci słuchawki – rzekł wyniośle. – Więc?
W powietrzu narastała irytacja. Pojedynkowali się na spojrzenia i żadne z nich nie chciało odpuścić.
— Dzień dobry! Młody, kroplóweczka będzie nowa! – zapowiedziała u progu sali pielęgniarka. Niska, chudziutka, z krótką miedzianą trwałą na głowie.
Jej obecność była dla Julii wybawieniem, o które nawet nie prosiła. Mogła bowiem ulotnić się nie przegrywając potyczki i nie kłamiąc przy tym zanadto, a w dodatku zaczaić się na tak potrzebne jej do przetrwania słuchawki.
— Wygląda na to, że jednak będą moje – wyszeptała pod nosem i stanęła na czatach, blisko sali. Na tyle blisko, że mogła dokładnie obserwować jak pielęgniarka, po krótkiej rozmowie, ogląda fachowym okiem opatrunek, a potem zdejmuje pustą kroplówkę ze stojaka i podmienia ją na nową. Ruchy kobiety, delikatne, uważne i szybkie jednocześnie, Julia chłonęła z takim zaciekawieniem, że zapominała o tu i teraz. – Albo... i nie – dodała, gdy cała uwaga pielęgniarki z uroczego pacjenta spod trójki przeskoczyła tym razem na jej sylwetkę.
— Młoda... – zawołała już po wyjściu z sali. Wyraźnie chciała powiedzieć coś jeszcze, ale pomiędzy jej przyszłe reprymendy sprintem wbiegły dwie zatroskane osoby. Kobieta i mężczyzna.
— Co z nim? – wykrzyknęła zdyszana blondynka.
— Rodzice? – dopytała, na co oni, automatycznie skinęli tylko głowami. – Proszę poczekać tutaj na lekarza prowadzącego – oznajmiła sucho, po czym poczłapała chodakami w głąb korytarza, by zniknąć tuż za rogiem.
— Dlaczego on w ogóle wracał sam... I to w czasie burzy?! – huknął nagle kruczoczarny mężczyzna. Z racji, że zostali sami, swoją wściekłością wziął na celownik tylko niepozorną blondynkę. Bez opamiętania wwiercił się w nią spojrzeniem pełnym irytacji i bólu, aż opadła na pobliskie krzesło. – Jeszcze po tym, co przeszedł! Byłaś z nim, do cholery!
— Uspokój się, Lorenzo – jęknęła przez łzy. – Ja też nie chcę, żeby to się powtórzyło. Okej?
— Chcesz znowu faszerować go tym świństwem?! – Z każdym wypowiadanym słowem, niesiony swoim włoskim temperamentem, coraz głośniej wyrażał oburzenie. – Postradałaś zmysły?!
— I to może moja wina, że była burza?! – Dopadła go nabuzowana złością, a bransoletki na jej ręce zagrzechotały ostrzegawczo. Była o krok od skoczenia mężczyźnie do gardła. – Że w galerii wysiadł prąd?! Nie bądź śmieszny... Jak miałam to przewidzieć?! Nawet nie wiedziałam, że ma klaustrofobię! Chwila... ty też jesteś zaskoczony! – wykrzyknęła prosto w jego rozdziawione usta. – Nie wiedziałeś, prawda?
— Niby skąd?
— Świetnie! – Klasnęła w dłonie. – Wychodzi na to, że nie znamy własnych dzieci. Co ja niby miałam zrobić?! Miał atak i to jeszcze w korytarzu pomiędzy tymi cholernymi rozsuwanymi drzwiami. Zjechały się służby. Było zamieszanie! A później wyszedł, jak gdyby nigdy nic i poszedł sobie do domu!
— Najwyraźniej... nie doszedł!
— Nic nie mogłam zrobić! – Wymachiwała bezradnie papierosem. – Muszę zapalić.
— Zostaw to.
— Muszę zapalić, czego nie rozumiesz?! – wybełkotała z fajką w ustach.
— Jesteśmy w szpitalu! Więc z łaski swojej opanuj choć na chwilę te nałogi – zganił ją. – Po jaką cholerę, w ogóle zabierałaś tam mojego syna?!
— Chciałam...
— Dopiero co się pozbierał! A teraz co? – zapytał ostro.
— Nie zapominaj, że to jest też mój syn... Chciałam... mu powiedzieć, że... to koniec! Definitywny koniec z tym głupim snowboardem. Plan był taki: spotkanie, lody, a później „Synu muszę ci coś przekazać. Twoje zdrowie jest dla nas najważniejsze, dlatego nie będziesz więcej trenował... i startował w zawodach." Ale wszystko szlag trafił! – wyjaśniła w końcu. – Zrozum, kochanie... ja... ja... nie mogłam tego przewidzieć!
— Powiedziałaś mu chociaż?
— Nie zdążyłam.
— No to gratuluję! Matka roku!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro