Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Cola jest niezdrowa

Już u progu jego sali, wszystko wróciło. Blondyn leżał bezwładnie, jak przed paroma godzinami. Ale tym razem nad jego głową unosiła się aura spokoju. Szpitalna otoczka i miarowo pikająca aparatura wprowadzały ład i bezpieczeństwo.

Po pobieżnej kontroli stanu amatora szram na tętnicach, Julia nieśmiałym krokiem podeszła bliżej. Wykorzystując fakt, że jeszcze się nie obudził, zaczęła przypatrywać się jego proporcjonalnej twarzy, gdzie delikatne i szlachetne rysy przebijały się przez otarcia na policzkach i lśniące od potu czoło. Wyglądał idealnie nawet w takim wydaniu.

— Wiedziałam, że powroty do szkoły... bywają... bolesne – mruknęła do siebie pod nosem. – Ale..., że, aż tak? 

Nagle ocknął się. Posłał jej spojrzenie całkowicie wyssane z życia. Rozejrzał się po surowym wnętrzu sali, gdzie łóżko, stolik i krzesła zlewały się w jedno, i znów skupił wzrok na apatycznej postaci przed sobą.

— Znamy się? – zapytał, gdy z białego tła wyłowił wreszcie kontury równie bladej twarzy. Chwilę to trwało, nim zdołał dojść do siebie i odkopać z zakamarków umysłu wiedzę, kim może być ta umęczona zjawa. – Aaa, to ty! Miałaś fart, że akurat tamtędy przechodziłem... Nie poznałem cię. Twoja buzia wygląda inaczej bez... tego looku.

W konfrontacji ze zdziwionym grymasem Julii rozpostarł sprawną rękę tuż przy swojej głowie. Po czym, z pomocą gestów, pokracznych min i głośnego „łeee" nakreślił jej halloweenową charakteryzację sprzed południa.

Wcześniejsze zdezorientowanie Warszawskiej momentalnie przerodziło się w złość. Każde słowo chłopaka tylko potęgowało rozdrażnienie. A myśl, że nie znajduje na nie trafnej riposty rozsierdzała ją od środka. 

Rozdziawiła usta, by były w gotowości na bliźniaczo kąśliwą odpowiedź. Ale mózg nie współpracował. Zamiast mu oddać, tak jak zwykła to robić z rodzeństwem, nałapała tylko powietrza.

Blondyn od razu wyłapał jej niemoc i uśmiechnął się słodko. Jego czarne oczy jaśniały triumfalnie, nawet gdy ciało było pokiereszowane. Bo wiedział, że ten dzień może zaliczyć tylko do kategorii win-win.

— Zawsze się tak gapisz na ludzi, którzy uratowali ci życie? – Nie krył zaskoczenia, że w ramach dozgonnej wdzięczności postanowiła się boczyć. A nie obwołała go bohaterem. Albo nie zaserwowała chociaż jednego promiennego i szczerego uśmiechu.

— Nie... Zazwyczaj nikt mnie nie ratuje – odpowiedziała szybko, nie wkładając w swoją wypowiedź ani krzty emocji. – To znaczy... nie, żebym jakoś... często... wpadała pod koła. Nie zrozum mnie źle... Bycie ofiarą nie jest moim hobby. To był mój pierwszy raz.

— I ostatni, mam nadzieję. Te wasze warszawskie ulice bywają niebezpieczne.

— Chyba nasze... zresztą nieważne. Będziesz żył? – zapytała z mieszanką troski i zwykłej ciekawości, czy jej słuchawki na coś się jednak przydały.

— Chyba tak – odparł niemrawo, jakby sam rozważał możliwe opcje. – Ty jesteś... – Zamyślił się, przesuwając dłonią po rozwichrzonych włosach.

Teraz, kiedy wyschły wyglądały dużo lepiej niż gdy zbliżały go urokiem do zmokłej kury. W białym szpitalnym świetle, z kącikami ust wykrzywionymi w lekkim uśmiechu, wyglądał o niebo korzystniej.

Uroda wiecznego chłopca w połączeniu z nieodpartym urokiem osobistym sprawiały wrażenie, że wszystko przychodziło mu w życiu lekko. Wliczając przesłuchania. Dlatego spodziewał się wyczerpującej odpowiedzi: od imienia, nazwiska i znaku zodiaku, po powód bosej wędrówki w deszczu.

— Kim ty tak właściwie jesteś? – zadał pytanie, które musiało męczyć go od ich pierwszego spotkania.

— Kimś, kto... stracił słuchawki... – wyjąkała. – Będziesz... używał... tych słuchawek?

— Co?

— Tych... słuchawek – Wskazała nieśmiało na szafkę przy łóżku. Nowiusieńkie airpodsy leżały tuż obok włoskiego podręcznika na prawo jazdy kategorii B.

— Chciałbym.

— A... ha.

Julia stała przez chwilę w milczeniu. Może zastanawiała się, jak poradzi sobie bez przyjemnego brzęczenia w uszach. Może poszukiwała tematów na dalszą rozmowę albo upatrywała drogi do odwrotu. Ze wzrokiem wbitym w lśniącą szpitalną podłogę, usilnie próbowała znaleźć na to odpowiedź.

— Pamiętasz może, co mnie potrąciło? – przerwał znienacka coraz mniej komfortową ciszę. – Rejestrację albo cokolwiek?

— Samochód... był czarny – mruknęła na odczepnego. – A ty... pamiętasz... coś?

— Nie, byłem zbyt zajęty umieraniem... Skończyłoby się na stłuczeniach, gdyby nie to szkło.

— Szkło?

— Jakiś idiota rozbił butelkę na ulicy – syknął. – Takiego... stupido? Jak to powiedzieć? – Gestykulował po włosku, szukając polskiego odpowiednika. – Głu...pka?

— Dzbana kompletnego! – pośpieszyła z pomocą.

— Za karę powinni go karmić margheritą z marketu! I to z keczupem! Z grubą warstwą keczupu!

— Ojej. To... brzmi jak prawdziwe tortury – skomentowała z zalążkiem uśmiechu i zaraz, opamiętawszy się, przygryzła wargi. Z całych sił na powrót próbowała przywołać posągową maskę i zapanować nad drgającymi kącikami ust. Byleby ukryć fakt, że udało mu się ją rozśmieszyć.

— Dożywotnio.

— Butelkę, mówisz? – dopytywała, analizując wydarzenia z poranka, kiedy to stłukła niechcący swój ulubiony napój.

— Butelkę.

— Po coli?

— Wiesz coś o tym?

— Nie... nie... nie! Śmiecenie... jest złe. Bardzo złe. Ale wjeżdżanie w ludzi jest jeszcze gorsze. Ja...

— Nie musisz dziękować – wtrącił z uśmiechem.

— Nie zamierzałam... To, co zrobiłeś... było głupie.

— Ten samochód pędził prosto na ciebie – Grymas lekkoducha zamienił na ten poważniejszy. – Mogłaś przecież zginąć!

— Ja chciałam... zginąć.

— Dlaczego?

Julia zjeżyła się tylko. Nie miała ochoty odpowiadać na niewygodne pytania gościa, którego widziała drugi raz w życiu. Jedyne, czego pragnęła to poczekać, aż przeznaczenie na czterech kółkach ją dogoni i będzie po wszystkim. Ale na razie musiała zmierzyć się z tym samozwańczym blond bohaterem, jego zaczepkami i aparycją, przez którą miękły nogi.

— Nic ci do tego – syknęła po dłuższej chwili. 

— Po prostu powiedz, dlaczego. Może wtedy pożyczę ci słuchawki – rzekł wyniośle. – Więc?

W powietrzu narastała irytacja. Pojedynkowali się na spojrzenia i żadne z nich nie chciało odpuścić. 

— Dzień dobry! Młody, kroplóweczka będzie nowa! – zapowiedziała u progu sali pielęgniarka. Niska, chudziutka, z krótką miedzianą trwałą na głowie. 

Jej obecność była dla Julii wybawieniem, o które nawet nie prosiła. Mogła bowiem ulotnić się nie przegrywając potyczki i nie kłamiąc przy tym zanadto, a w dodatku zaczaić się na tak potrzebne jej do przetrwania słuchawki. 

— Wygląda na to, że jednak będą moje – wyszeptała pod nosem i stanęła na czatach, blisko sali. Na tyle blisko, że mogła dokładnie obserwować jak pielęgniarka, po krótkiej rozmowie, ogląda fachowym okiem opatrunek, a potem zdejmuje pustą kroplówkę ze stojaka i podmienia ją na nową. Ruchy kobiety, delikatne, uważne i szybkie jednocześnie, Julia chłonęła z takim zaciekawieniem, że zapominała o tu i teraz. – Albo... i nie – dodała, gdy cała uwaga pielęgniarki z uroczego pacjenta spod trójki przeskoczyła tym razem na jej sylwetkę.  

— Młoda... – zawołała już po wyjściu z sali. Wyraźnie chciała powiedzieć coś jeszcze, ale pomiędzy jej przyszłe reprymendy sprintem wbiegły dwie zatroskane osoby. Kobieta i mężczyzna.

— Co z nim? – wykrzyknęła zdyszana blondynka. 

— Rodzice? – dopytała, na co oni, automatycznie skinęli tylko głowami.  – Proszę poczekać tutaj na lekarza prowadzącego – oznajmiła sucho, po czym poczłapała chodakami w głąb korytarza, by zniknąć tuż za rogiem.

— Dlaczego on w ogóle wracał sam... I to w czasie burzy?! – huknął nagle kruczoczarny mężczyzna. Z racji, że zostali sami, swoją wściekłością wziął na celownik tylko niepozorną blondynkę. Bez opamiętania wwiercił się w nią spojrzeniem pełnym irytacji i bólu, aż opadła na pobliskie krzesło. – Jeszcze po tym, co przeszedł! Byłaś z nim, do cholery!

— Uspokój się, Lorenzo – jęknęła przez łzy. – Ja też nie chcę, żeby to się powtórzyło. Okej?

— Chcesz znowu faszerować go tym świństwem?! – Z każdym wypowiadanym słowem, niesiony swoim włoskim temperamentem, coraz głośniej wyrażał oburzenie. – Postradałaś zmysły?!

— I to może moja wina, że była burza?! – Dopadła go nabuzowana złością, a bransoletki na jej ręce zagrzechotały ostrzegawczo. Była o krok od skoczenia mężczyźnie do gardła. – Że w galerii wysiadł prąd?! Nie bądź śmieszny... Jak miałam to przewidzieć?! Nawet nie wiedziałam, że ma klaustrofobię! Chwila... ty też jesteś zaskoczony! – wykrzyknęła prosto w jego rozdziawione usta. – Nie wiedziałeś, prawda?

— Niby skąd?

— Świetnie! – Klasnęła w dłonie. – Wychodzi na to, że nie znamy własnych dzieci. Co ja niby miałam zrobić?! Miał atak i to jeszcze w korytarzu pomiędzy tymi cholernymi rozsuwanymi drzwiami. Zjechały się służby. Było zamieszanie! A później wyszedł, jak gdyby nigdy nic i poszedł sobie do domu!

— Najwyraźniej... nie doszedł!

— Nic nie mogłam zrobić! – Wymachiwała bezradnie papierosem. – Muszę zapalić.

— Zostaw to.

— Muszę zapalić, czego nie rozumiesz?! – wybełkotała z fajką w ustach.

— Jesteśmy w szpitalu! Więc z łaski swojej opanuj choć na chwilę te nałogi – zganił ją. – Po jaką cholerę, w ogóle zabierałaś tam mojego syna?!

— Chciałam...

— Dopiero co się pozbierał! A teraz co? – zapytał ostro. 

— Nie zapominaj, że to jest też mój syn... Chciałam... mu powiedzieć, że... to koniec! Definitywny koniec z tym głupim snowboardem. Plan był taki: spotkanie, lody, a później „Synu muszę ci coś przekazać. Twoje zdrowie jest dla nas najważniejsze, dlatego nie będziesz więcej trenował... i startował w zawodach." Ale wszystko szlag trafił! – wyjaśniła w końcu. – Zrozum, kochanie... ja... ja... nie mogłam tego przewidzieć!

— Powiedziałaś mu chociaż?

— Nie zdążyłam.

— No to gratuluję! Matka roku!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro