***
Obudziłam się rano, jak zwykle o tej samej porze, jak zwykle z myślą, że tego dnia absolutnie nic się nie wydarzy.
Wstałam. Zjadłam. Ubrałam się. Wyszłam. Tego dnia do szkoły podwiózł nas Pawlito. Zdezorientowany jak nigdy.
Zapominać o kierunkowskazach mógł tylko z dwóch powodów. Albo jego życiową równowagę zdestabilizował brak porzeczkowego smoothie.
Albo w firmie coś się działo. Coś więcej niż ferwor przygotowań do pokazu. Coś więcej niż problemy z raportami, nad którymi ślęczał do nocy w biurze. Coś, czego mój brat nie mógłby odeprzeć zwykłym "wszystko jest dobrze".
Wymieniliśmy tylko kilka spojrzeń i chłodnych pomruków pomiędzy jego natrętnymi telefonami. Na szczerą rozmowę nie miałam co liczyć.
Może i Pawlito nadwyrężał tymczasowo zasady ruchu drogowego, ale jedna reguła pozostawała poza ustępstwami. Co było w La Rivestire, zostawało w La Rivestire. Nigdy nie zadręczał nas zawodowymi problemami. A jedynym, co wynosił z pracy do domu były kreacje z najnowszych kolekcji. Kazał mi je wtedy mierzyć, myśląc że dopracowany ubiór zedrze ze mnie kamuflaż mimozy. Ale to nie był kamuflaż.
W szkole jak cień krążyłam po zatłoczonych korytarzach. Stawiałam przezroczyste kroki, a moja Samotność rosła w siłę. Nieśmiałość trzymała mnie na uboczu. A Desperacja żałowała ubiegłotygodniowej kosy. Z chęcią wymieniłaby wybaczenie na jeden przyjacielski uścisk. No i przejażdżkę krwistoczerwonym lambo.
Wróciłam do domu. Złapałam za sorbet i zagłębiłam się w życiu innych na wystarczająco długo, by nie myśleć o swoim. Wzięłam prysznic. Poszłam spać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro