Rozdział 10
Tamtego dnia słońce świeciło szczególnie mocno, na tyle, że jego promienie przerwały Gellertowi sen. Chłopak dobrze wiedział, co to oznaczało. Podszedł do ogromnego okna swojej sypialni i wyjrzał przez nie, a wtedy zobaczył to, czego się spodziewał: Alexandriya już była na zewnątrz.
Chodziła w pobliżu drzew, zdawało się, rozmawiała z nimi, co było jej zwyczajem, zwłaszcza przy dobrej pogodzie. Grindelwald obserwował ją z małym uśmiechem na twarzy; bywała nieznośnie niecierpliwa, czasem nawet roszczeniowa, a jak dla niego także momentami jeszcze zbyt nawina i delikatna na to wszystko, co planował. To ostatnie jednak zamierzał w niej naprawić, bo tamte wady były dla niego niczym w porównaniu do mocy, którą dysponowała. Była prawdziwą wiedźmą, teraz miał już pewność; i właśnie to fascynowało go w niej na tyle, że chciał ją poznawać coraz lepiej.
Poza tym, widział ją w swojej przyszłości, w przenośni i dosłownie. Twierdził, że jego wizje nigdy się nie myliły, więc skoro ona miała kiedyś przy nim być, to tak właśnie będzie.
Alexandriya w istocie mówiła do drzew, które rosły przy stawie w pobliżu Nurmengardu. Chodziła pomiędzy nimi boso, nie zważając na kłującą ściółkę, dotykając pni niczym uzdrowiciel badający człowieka. Zatrzymała się nagle przy jednym z nich, wyczuwając, że coś było nie tak.
- Jesteś chore... - szepnęła do drzewa ze zmartwieniem tak, jakby mówiła do dziecka. - Nie martw się, uzdrowię cię...
Przyłożyła obie dłonie do szorstkiej kory, pod nosem wypowiadając zaklęcie, które bardziej brzmiało jak jakaś starodawna pieśń, cicha i donośna jednocześnie, delikatna... Wolna melodia niosła się z górskim echem, a dziewczyna czuła, jak z każdym słowem pień pod jej palcami staje się coraz cieplejszy. Przymknęła oczy, ciągnąc słodką pieśń, aż nie przerwał jej inny głos.
- Nie przestajesz zaskakiwać.
Alexandriya przestała śpiewać, dając małemu uśmiechowi wkraść się jej na twarz. Powoli odsunęła się od drzewa, a następnie odwróciła się przodem do tego, który jej przerwał.
- I kto to mówi? - szepnęła, z przyspieszonym biciem serca patrząc na chłopaka przed sobą. Jego blond włosy ostatnio znacznie urosły, a ona uważała, że tak wyglądał jeszcze lepiej.
- Wszystkiego najlepszego - powiedział, a dziewczyna nieświadomie złapała się za serce. W istocie, były jej urodziny, ale nie sądziła, że Gellert o nich pamiętał, nie spodziewała się także życzeń od kogokolwiek innego, bo przecież nikt nie wiedział, gdzie była.
- Pamiętałeś? - zapytała z niedowierzaniem.
- Wiesz, że niczego nie robię mniej niż idealnie - odparł oczywistym tonem, podchodząc do niej jeszcze bliżej.
- Jest coś, co chciałabyś dostać, Sasza? Wiesz, że z tym - uniósł Czarną Różdżkę, by dobrze ją widziała - możesz otrzymać wszystko, co zechcesz.
Alexandriya spojrzała na różdżkę, zastanawiając się, czy czegoś jej brakowało i szybko zdała sobie sprawę, że raczej nie. Miała dach nad głową, i to poza znienawidzonym zgiełkiem miasta, blisko ukochanej natury, nie musiała pracować, codziennie rozwijała swoją magię...
- Ale ja nie chcę wiele, Gellert. Już mi mnóstwo dałeś.
I to było właśnie to, czego Grindewald w niej nie lubił. Z trudem powstrzymał się od przewrócenia oczami.
- Skąd u ciebie ta nagła skromność? Masz rzadki dar, poza tym jesteś czarownicą, powinnaś dumnie się z tym nosić. - Wyciągnął wolną dłoń, którą podłożył pod jej brodę. - Unieś głowę. My, czarodzieje, nie mamy się przed kim chować... Nie z takimi mocami. - Wskazał głową na drzewo, które przed momentem uzdrowiła.
- Nie zapędzaj się, Gellert, bo popadnę ze skrajności w skrajność i zacznę prosić o zbyt wiele - powiedziała Alexandriya pewnie, przypominając sobie, że istniało jeszcze coś, co chciałaby mieć.
Jego serce.
Na Merlina, ile to już czasu minęło od wtedy, gdy zaczął się jej podobać. Trudno było inaczej, miał przecież wszystko: wygląd, charyzmę, maniery... Alexandriya nie chciała jednak walczyć za wszelką cenę; znacznie bardziej wolałaby, żeby to on się o nią starał, dlatego nie zdradzała mu za wiele, nie chciała też wyglądać jak zdesperowana... Z drugiej strony, ukrywanie tego tak długo było coraz trudniejsze.
- Zaskocz mnie - powiedziała wreszcie. - Już trochę mnie znasz, a wyzwanie dobrze ci zrobi, prawda?
Zaintrygowany chłopak uniósł brew, po czym uśmiechnął się. To mu się podobało.
- Zgoda, ale będziesz musiała poczekać.
Alexandriya westchnęła teatralnie.
- Cóż, trudno.
- Na razie wróć ze mną do środka, bo chyba nie sądzisz, że czegoś już nie przygotowałem?
- To dlatego ostatnio znikałeś? - zapytała, pamiętając o kilkunastu ostatnich nagłych wycieczkach Gellerta poza Nurmengard. Nie dopytywała o nie za wiele, sama czasem w środku nocy ruszała w las, gdzie nieustannie doskonaliła swoją magię - miała wrażenie, że to, co w sobie dotąd odkryła stanowiło zaledwie zalążek mocy, którą mogłaby rozwinąć. Oboje po prostu nie przeszkadzali sobie w tym, co robili.
- Jesteś inteligentna, a to takie rzadkie - powiedział, obejmując ją ramieniem i zaczynając prowadzić w stronę zamku. Alexandriya wiedziała, że mogła to uznać za potwierdzenie.
- I vice versa - odparła mu dumnie.
Gellert zaprosił ją do jadalni, zachęcił, by stanęła przy stole, a następnie machnął różdżką tuż przed nią. Na czarnym blacie pojawiła się gruba, obita brązową skórą księga, która wyglądała na naprawdę starą. Okładka nosiła wyraźne ślady użytkowania oraz zniszczeń; Alexandriya pomyślała, że wyglądała, jakby ktoś wykopał ją spod ziemi.
Na księdze znajdował się wyblakły napis, którego na pierwszy rzut oka nie dało się rozczytać, dlatego dziewczyna spojrzała na Grindelwalda pytającym wzrokiem.
- Zaraz... Co to jest?
- Zajrzyj do środka - odparł tylko, swoją miną dając jej do zrozumienia, że nic więcej nie powie.
Alexandriya drżącą dłonią otworzyła księgę, a już na okładce znalazła napis w jej rodzimym języku.
1629 - 1645
Wasylisa N.
Pod tym znajdował się niedbały rysunek niedźwiedzia, który był w takiej pozycji, jakby przygotowywał się do ataku - Alexandriya natychmiast go rozpoznała.
- Zaraz... To jest nasz herb rodowy...
- Owszem.
- Czyli... Nie mów, że to jest... - Alexandriya niczym w transie zaczęła przerzucać karty księgi. Część zapisana była drukiem, jednak znacznie więcej zostało pokreślone i mnóstwo dopisane. Dziewczynie wystarczyło przeczytać kilka linijek, by zrozumieć, co przed sobą miała.
- To... To jej. To wiedźmy z mojej rodziny, ja... Gellert, jak... Jak udało ci się to znaleźć? - Dziewczyna patrzyła to na niego, to na księgę, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów. Serce biło jej jak oszalałe; uważała, że tamta księga, przemieniona wręcz w dziennik z zaklęciami recepturami jej przodkini, była dla niej nawet cenniejsza niż wszystkie Insygnia.
- Mówiłem ci, że z tym mogę wszystko. - Ponownie pokazał jej Czarną Różdżkę. - Wymagało to trochę pracy, oczywiście... Jednak mówiłem ci. Wszystko robię perfekcyjnie.
Dziewczyną targały w tamtej chwili takie emocje, że bez namysłu rzuciła mu się na szyję, zrobiła coś, czego normalnie nigdy nie dałaby rady. Jednak w tamtym momencie zupełnie jej to nie interesowało.
- To jest najlepszy prezent, jaki mogłabym dostać - wydusiła, czując się tak, jak już dawno się nie czuła. Gdyby emocji było za mało, Gellert również ją objął, choć bardzo delikatnie.
- Wierzę, że dobrze wykorzystasz tę wiedzę.
Alexandriya wycofała się i obdarzyła go takim wzrokiem, jakiego chłopak jeszcze u niej nie widział. W oczach błysnęło jej coś dziwnego, wręcz maniakalnym, a Grindelwald sam po raz pierwszy ujrzał w niej rozżarzoną determinację.
- Gellert... Teraz będę mogła robić takie rzeczy, o których ci się nawet nie śniło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro