Także Sodomę i Gomorę...
Zastrzegam, że nie chciałam obrazić niczyich uczuć religijnych. Pojawiają się obraźliwe zwroty o Bogu. Nie było moim celem mniej lub bardziej świadomym obrażenie kogokolwiek. Miej to na uwadze. Jeżeli nie czujesz się z tym komfortowo- nie czytaj.
Nie wiem jak wyglądają zasady bycia kapłanem (i odchodzenia z kapłaństwa). Napisałam to, na podstawie tego, co udało mi się znaleźć w google. Informacje, do których nie dotarłam, a które były potrzebne zostały przeze mnie wymyślone.
Miłego!
__________
„Wywierać na kogoś wpływ znaczy to samo, co obdarzać go swoją duszą. Człowiek taki nie posiada już wówczas własnych myśli. Nie pożerają go własne namiętności. Cnoty jego ni należą już do niego. Nawet jego grzechy, jeśli w ogóle grzechy istnieją, są zapożyczone od kogoś innego. Staje się on echem cudzej melodii, aktorem roli nie dla niego napisanej."
Oscar Wilde
Wiara Johna przyszła gwałtownie. Gdy leżał wśród afgańskiego pisaku, postrzelony, z kulą w ramieniu, był pewien, że umiera bo po prostu musiał umierać. Nie było innego wyjścia. Po prostu umierał. Podniósł głowę, spojrzał na błękitne niebo przez wpół przymknięte powieki i pomyślał „Proszę, Boże, pozwól mi żyć" Tak zaczęła się jego przygoda z wiarą. Dalej szedł z Bogiem. Po powrocie ukończył szkołę kapłańską i został wyświęcony. A teraz? Kim był teraz?
Czarne buty szurały po kamienistej drodze dookoła kościoła a czarna sutanna plątała mu się wokół nóg. W kieszeni podskakiwał różaniec. Było chwilę przed popołudniowym nabożeństwem, a John szedł do kościoła.
Drzwi zakrystii były otwarte. Czyżby Pani Hudson zapomniała je zamknąć? Owszem, kobieta miała już swoje lata ale dotychczas o niczym nie zapominała. Podszedł bliżej i zobaczył, że w zakrystii ktoś jest. Zastanowił się. Parę dni temu otrzymał informację, że na plebanie przyjedzie kleryk przed święceniami, w celu odbycia nauki i praktyki w jego parafii. To mógł być on ale Watson spodziewał się raczej, że przyjedzie w niedziele rano. Zbliżył się. Wysoki, smukły mężczyzna z ciemnymi lokami miętosił w dłoni kawałek sutanny, która wisiała na drzwiach szafy.
- Ej, co ty robisz?!- zawołał John
Mężczyzna odwrócił się i wbił swoje piękne niebieskie oczy w Johna. W słońcu zabłyszczały jego wyraziste kości policzkowe. Dopiero teraz John mógł dostrzec koloratkę na jego długiej, bladej szyi.
- Powiedziano mi, że mam tu zaczekać, na ojca.
- Kto?- zapytał John wchodząc do zakrystii- Pani Hudson?
Nowy wzruszył ramionami
- Może i tak się nazywała. Bardzo miła.
- W takim razie to na pewno była pani Hudson. To moja gospodyni. Ty jesteś tym nowym klerykiem?
- Tak, to ja.
- W takim razie miło mi cię poznać. Jestem John Watson.
Młodszy zawahał się. Zmarszczył brwi.
- John? John Watson?- upewnił się
- Tak....-potwierdził John- Jest jakiś problem?
- W-A-T-S-O-N?- przeliterował ciemnowłosy zupełnie ignorując jego poprzednie pytanie
- Czy naprawdę jest jakiś....
- John Hamish Watson?
Na to oczy blondyna rozszerzyły się.
- Kim ty.....
- Sherlock Holmes!- wykrzyknął mężczyzna rzucając mu się na szyję- William Sherlock Sco...- jego dalsze słowa zostały stłumione przez szloch i materiał sutanny Johna.
- Sh...agh!-zaczął John i jęknął gdy Sherlock zderzył się z nim- Sherlock!
Teraz to zobaczył. Jak mógł nie? Nie minęło wcale aż tak dużo czasu.
***
Stali obaj przed szkołą. Spojrzał w oczy Sherlocka i wyciągnął rękę by pogłaskać go po policzku. Sherlock zamknął oczy i pochylił się w dotyku.
- John nie jedź.
- Sherlock...
- Proszę....nie. John potrzebuję cię.
- Poradzisz sobie.
- John, koch...
- Sherlock, nie!
A potem go przytulił i stłumił wszelkie protesty. Byli młodzi ale tak zdesperowani. Byli najlepszymi przyjaciółmi a ich czas dobiegał końca. Ta okrutna prawda szarpała serca ale tak było. Obaj tego nienawidzili.
- Chłopcy odstęp! Co wy robicie?- usłyszeli krzyk. To ich katecheta Mrs. Lorenzo. Spojrzał na nich z naganą- Pamiętajcie chłopcy, że „Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwiąźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą, nie odziedziczą królestwa Bożego"
- Ale my nie...
- Nie ważne. Chodzi o zasadę moi drodzy.
Sherlock mruknął pod nosem niecenzuralne słowo pod adresem księdza.
***
- Będziesz spać w sypialni po lewej stronie- powiedział John oprowadzając Sherlocka do wolnego pokoju obok jego sypialni- W porządku?
Sherlock skinął głową pospiesznie głową rozglądając się po pokoju gdy John stanął w przejściu.
- Tak. Jestem pewny, że będzie okej.
- Dobrze. Gdybyś czegoś potrzebował wystarczy poprosić Panią Hudson.
- Dobrze.
Patrzyli na siebie, a Johna pewnym momencie położył dłoń na policzku Sherlocka.
- To naprawdę ty?
Oczy kleryka zabłyszczały, a na wargach zatańczył uśmiech.
- Och John. Mógłbym temu zaprzeczyć. Mógłbym zaprzeczyć wszystkiemu ale bez wątpienia nazywam się Sherlock. Byłem Sherlockiem od lat.
- Oscar Wilde?
- znasz Oscara Wilda?!- niebieskie oczy rozszerzyły się
- Wspaniały pisarz.
- To prawda.
Przez chwilę stali niepewnie w drzwiach. John poruszył niespokojnie ramionami, wymamrotał pożegnanie i skierował się w stronę swojej sypialni ale powstrzymał go błagalny głos Sherlocka
- John...proszę, opowiedz mi o...tym- zrobił niejasny gest ręką- wszystkim. I o tobie.
Godzinę później obaj siedzieli na kanapie w salonie, w stosownej odległości- jak przystało na dwóch dorosłych mężczyzn, którzy w dodatku byli kapłanami.
-....Postrzelili mnie w ramię. Gdy leżałem na piasku wtedy coś się stało i....zobaczyłem Boga. Zobaczyłem sens tego wszystkiego. Byłem bardzo chory. Operowali mnie długo ale potem nie nadawałem się już do służby. Została blizna- wzruszył ramionami wskazują niejasno na pokój i siebie- Odesłali mnie tutaj. Poszedłem za Bogiem. Wtedy wydawało mi się to słuszne. Wtedy- dodał jakby z goryczą- I wylądowałem tutaj. To z grubsza tyle.
Sherlock uniósł się na jednym ramieniu, resztą ciała wciąż leżąc na kanapie.
- Chcę zobaczyć.
- Co? Moją bliznę? Oszalałeś?
- Tak...proszę John.
Zastanowił się. On sam ledwo znosił widok tej blizny. Parę kobiet, z którymi był po wojnie nie mogły na to patrzeć. Ale to był Sherlock. Jego przyjaciel od dzieciństwa i te parę lat wcale tego nie zmieniło. Spojrzał w szczere, proszące oczy Sherlocka. Drżącymi palcami rozpiął górną część sutanny. Pod spodem miał zwykłą czarną koszulkę. Zdjął ją. Wziął głęboki oddech i spojrzał w twarz Sherlocka, który wlepiał w niego wzrok z uwagą.
Wydawało by się, że Holmes nie tyle patrzy na bliznę ile pochłania wzrokiem całą klatkę Johna. Pochyli się do przodu i wyciągnął rękę do Johna. Powoli przesunął opuszkami palców po bliźnie. Stopniowo przesuwał się jeszcze bliżej aż był wręcz przyciśnięty do naznaczonej klatki. Wyciągnął szyję i lekko dmuchnął na bliznę, po czym zrobił ruch sugerujący, ze chciał dotknąć blizny warami ale został gwałtownie odsunięty.
- Ej co ty robisz, Sherlock..?!
- John, ja...
- Nie, Sherlock oszalałeś?- zdenerwowany zapytał John odsuwając się pospiesznie i zakładając koszulkę.
Sherlock popatrzał na Johna zraniony i odsunął się. Zwinął się w kulkę, popatrzał na swoje kolana i zaczął cicho mamrotać.
- Zostałem kim zostałem, żeby Mycroft się odwalił. Jeżeli pójdę tą drogą przestanie mnie kontrolować. I można udawać, że się modlę a tak naprawdę siedzę w pałacu pamięci. I ćpać między mszami a spowiedzią.
- Och, Sherlock....
- No co, John?! No co?! Znasz mnie. Jestem uzależniony. Ale wszyscy jesteśmy uzależnieni! Sztuką jest tylko dowiedzieć się od czego!
***
Jakiś czas później John poszedł wysłuchać spowiedzi wiernych. Był to nudny i żmudny proces. Ci ludzie nie zrobili nic bardzo złego, a John nie zrobił nic na tyle złego by musieć wysłuchiwać płaczu starszych ludzi, którzy myśleli, ze pójdą do piekła za zjedzenie jednego cukierka więcej.
Potrząsnął głową. Spokojnie. Pomyśl o Sherlocku. O nim bez wątpienia należało pomyśleć. Krążyli wokół siebie jak z jednej strony ostrożnie a z drugiej jak koty, które skoczą na siebie lada chwila. Chociaż trzeba było powiedzieć, że to była miła odmiana, że ktoś inny oprócz niego i Pani Hudson krząta się po plebanii. Szczególnie jeżeli ten ktoś ma piękne, bystre oczy, wargi nad którymi aniołowie płaczą ze wzruszenia, piękną szyję, wspaniałe kości policzkowe....STOP! To był Sherlock. To, że John dalej go kochał (jak się okazało) nic nie zmieniało. Są kapłanami. On poświęcił swoje życie Bogu, a Sherlock zrobi to lada chwila. Tak więc, Watson. Uspokój się.
Wszedł do konfesjonału. W kościele nie było na razie żadnych ludzi, tak więc John oparł się wygodnie i zamknął oczy. Może odpocznie chociaż chwile. Przez ostatnie parę dni pani Hudson była okropnie drażliwa i narzekała dosłownie na wszystko. Westchnął. Nagle usłyszał kroki. Zbyt energiczne na starszą bogobojną kobietę. Młoda osoba? Hm. Dziwne. Wszyscy powinni być o tej porze w pracy. Nie otwierając oczu usłyszał jak ktoś klęka w konfesjonale obok niebo. Ku swemu przerażeniu John nagle usłyszał tak dobrze znany mu głęboki baryton.
- Przebacz mi ojcze bo zgrzeszyłem....
- Sherlock!- wykrzyknął cicho- Co ty....
- ...ostatni raz byłem u spowiedzi miesiąc temu...
- Sher....!
- ... i obraziłem Pana Boga następującymi grzechami- Teraz John już poddał się i zobaczył, że nic to nie da. Usłyszał westchnienie Sherlocka- Czytałem literaturę opisującą homoseksualne czyny i czerpałem z tego radość. I ja....zakochałem się w mężczyźnie. Bardzo przystojnym mężczyźnie, Który również jest księdzem z tej parafii. Fantazjowałem o nim...
Johnowi zaschło w ustach. Sherlock brzmiał....błagalnie. Jak dziecko, które boi się kary. Westchnął. Nieopisana ulga wylała się w całym jego ciele. A z drugiej strony....
Odwrócił się i spojrzał prosto w uważnie obserwujące go niebieskie oczy kleryka.
- Sherlock czego ode mnie oczekujesz?
Parsknięcie.
- Nie wiem, John. Kurw...nie wiem. Powiedz mi, że Bóg mi wybaczy, daj mi pokutę w jego imieniu. Pielgrzymkę na kolanach do Jerozolimy i chłostanie się i podpalanie stóp w...
- Sherlock uspokój się- John westchnął. Nadszedł ten czas. W końcu i tak trzeba było mu kiedyś powiedzieć. Inaczej cierpiałby nie wiadomo ile, a potem gdy Sherlock przyjąłby święcenie kapłańskie, cierpiałby jeszcze bardziej. Może gdy to powie coś z tego wyniknie... - Mam ci wybaczyć w imieniu Boga. Bzdury. Dlaczego Bóg miałby musieć wybaczać miłość? Sam jestem zakochany w mężczyźnie. Również bardzo przystojnym. Również miałem....fantazje...
Czuł się właśnie jakby gigantyczny ciężar spadł mu z piersi. Czy ludzie tak się właśnie czuli po dobrej spowiedzi? Cóż, jeżeli tak to powinien być zadowolony, że przyczyniał się do poczucia takiej ulgi.
- John...
- Ale Sherlock. To jest zło. Bóg mówi...
- Mam gdzieś co Bóg mówi.
- Sherlock ja....
- John...
- Nie. Sherlock. Kocham cię- ukrył twarz w dłoniach.- Kocham ale....
I nagle było tego za dużo. Zanim Sherlock zdążył się w ogóle poruszyć wyszedł z konfesjonału, cisnął szarfę na ziemię i wybiegł przez drzwi na zewnątrz. Potrzebował powietrza.
***
- Nie wiem co robić. Kocham go...
Pani Hudson położyła rękę na jego. Zaraz po jego tchórzliwej ucieczce skierował się do Pani Hudson. Wiedział, że z nią będzie mógł porozmawiać. Jeżeli go nie zrozumie to przynajmniej wysłucha.
- Kochanie, nie jest aż tak źle.
- Bóg mówi, że to złe...
- Bóg!- parsknęła- Bóg jest szczęśliwy, że na tym świecie przybędzie trochę miłości. Obojętnie czyjej. Poza tym- zachichotała- To stary, charkając starzec mający więcej lat niż umie pojąć nasz mózg. Nie wiem czy dowidzi na tyle bo was dostrzec. A miłość jest święta i zasługuje na wszystko.
- Ale on jest klerykiem, chce poświęcić życie Bogu...
- Albo uciec od Mycrofta.
John westchnął i powiedział coś co leżało mu na sercu od dawna.
- Moja wiara się chwieje... jest...niepewna. Bóg powoli przestaje być tym, czym....był.
Na te słowa dobra gospodyni wstała i go przytuliła.
- Nigdy nie jest za późno na zmianę zdania. Po to ono jest. By je zmieniać. Jedyne, czego musisz być pewien to swojego uczucia do tego kochanego mężczyzny.
***
Biegł po plaży a światło słoneczne paliło mu plecy. Miał na sobie tylko kąpielówki i luźną koszulkę. Bez koloratki czy krzyżyka na piersi. Słyszał w uszach szum fal i czuł smagnięcia wiatru na policzkach. W pewnym momencie na plecy spadł mu jakiś ciężar i długie smukłe ramiona owinęły się wokół jego szyi. Głęboki baryton zaszeptał mu do ucha
- Mam Cię, John. Złapałem Cię.
Następnie ciepłe i mokre pocałunki zaczęły lądować na jego policzkach, szyi i ramionach a w nosie czuł miętę pieprzową.
***
Gwałtownie wzdrygnięcie i grzmot obudziły go. Nawet nie pamiętał, że zasnął. Nadal siedział przy stole a za niedawną poduszkę służyła mu w połowie otwarta księga. Spojrzał na nią
„Także miasta Sodomę i Gomorę obróciwszy w popiół skazał na zagładę dając przykład [kary] tym, którzy będą żyli bezbożnie"
Jasne....
***
Sherlock snuł się po kościele od filaru do filaru kręcąc różańcem na palcu. Co on miał niby ze sobą zrobić...? Tam był John. Jego John. John, którego znał od tak dawna. Jego stara i teraźniejsza miłość i nie mógł zrobić nic, bo pewnemu dziadkowi w niebie się to nie podoba. Prychnął. Bzdura. Bóg był beznadziejny i wiara w niego też. Komu potrzebny Bóg, który zabrania ci kochać? Nie jemu. Ale przynajmniej...dopóki jest tu John. To może wytrzyma. Musi być z Johnem, tylko tyle wystarcza. Poruszy niebo i ziemie, żeby go nie odsyłali do innej parafii. Nie. On zostaje tutaj, i nawet Mycroft nic z tym nie zrobi.
***
Tydzień później John szedł odprawić pierwszą mszę na 7.30. Sherlock pewnie właśnie przewracał się w łóżku na drugi bok. Sherlock.... Po powrocie nie poruszył tego co usłyszał w konfesjonale. I słusznie. To tajemnica, prawda? Lepiej dla wszystkich.
Wszedł do zacienionej alei na tyły kościoła i zatrzymał się nagle. Na podłodze leżały kawałki szkła. Okno było wybite i otwarte.
Natychmiast wezwano policję, a John wyszedł do wiernych i wymamrotał kilka słów, że msza zostaje odwołana. Większość ludzi na te wieść wyszła bez problemu. Zostało tylko kilka starszych pań, które kategorycznie odmówiły wyjścia, dopóki nie przyjmą komunii świętej. John poradził sobie z nimi, a gdy wracał do zakrystii na około, wpadł na Sherlocka. Detektyw wiedząc, że nikt ich tutaj nie zobaczy, przytulił się do Johna wbijając palce w jego ramiona. Nos zagrzebał w jego szyi, a John wbrew sobie poczuł ciepło i ulgę na całym ciele. Boże jak on go koch....
- Nic ci nie jest?- zapytał Sherlock
- Co...mnie, nie. Nic- odparł lekko zdziwiony John. Włamano się do kościoła a ten pyta się czy nic mu się nie stało.
Sherlocka najwyraźniej uspokoiła ta odpowiedź bo zaraz złapał go za nadgarstek i zaciągnął na zakrystię, gdzie kotłowali się już policjanci. W powietrzu wyczuwalna była woń gnijących szarych komórek.
- Co ukradziono?- zapytał obecny już tak inspektor Scotland Yardu.
- Kielichy, monstrancje, wino mszalne...- wyliczał John
-Czy zamek został wyłamany?
- Szyba była wybita, niby po co mieliby go wybijać?- odparł lekko zdziwiony
- Oni?
- Złodzieje?
Z tyłu dało się słyszeć westchnienie Sherlocka
- Na litość! To nie mogli być żadni przypadkowi złodzieje. To kościelny!
Inspektor SY odwrócił się do młodego mężczyzny w sutannie i włożył ręce do kieszeni. Wzruszył ramionami.
- Czy chciałby ksiądz za nas rozwiązać zagadkę?- zapytał patrząc w sufit- Może z pomocą Boga? Musi się ksiądz najpierw pomodlić, czy odprawić różaniec, żeby na niebie pokazał się znak, który cudownie doprowadzi nas do winnego?- szydził, na co Holmes machnął ręką z pogardą
- Bóg, czy inny starzec w bliżej nieokreślonej przestrzeni komicznej nie ma tu nic do rzeczy. Ale chętnie rozwiąże to za pana bo widzę, że to zadanie przerasta zwykłego inspektora Scotland Yardu!
- Słucham?- wykrzyknął oburzony Lestrade- Co ty właśnie....
Kleryk spojrzał na niego.
- Nie lubię się powtarzać ale, że na pana etapie ewolucji słuch to jeszcze rzadkość, zrobię wyjątek. Ale to później. Najważniejsze. To kościelny. Miał klucze. Szyba została wybita celowo. Czy naprawdę nikogo z was nie zainteresowało, że odłamki leżą pod złym kontem, jak gdyby okno było wybijane będąc otwarte?
Godzinę później zakrystia została uprzątnięta a wyzwiska pod adresem policjantów wyczerpane. John oparł się o chłodną ścianę. Spojrzał na wyraźnie dumnego z siebie Sherlocka.
- To było cholernie niesamowite. Jesteś niesamowity.
Policzki Sherlocka zarumieniły się, ale odwrócił głowę i mruknął cicho
- Wiem.
Dwa tygodnie później Inspektor SY osobiście przyszedł na plebanie podziękować Sherlockowi za rozwiązanie zagadki.
- Na pewno nie chce Ksiądz, żebyśmy wspomnieli o księdzu w raporcie? Inaczej będę musiał wszystko przypisać sobie.
Lecz ksiądz-detektyw tylko machnął ręką.
- Proszę, niech pan spija śmietankę. W końcu jedyną rzeczą gorszą od tego, że o nas mówią, jest to, że o nas nie mówią. A ja sławy i rozgłosu nie potrzebuję. A nawiasem mówić...jaką kawę pan woli? Karmelową czy czarną?
Inspektor zdziwił się.
- Karmelową. Ale dlacz....
Ale detektyw już uśmiechał się, odprowadzając gościa
- Zadałem to pytanie z bardzo ważnego powodu, z jedynego powodu, który usprawiedliwia każde pytanie - z czystej ciekawości.
Następnie wyszeptał mu do ucha kilka słów, wsuwając mu w dłoń kartkę z jego numerem telefonu. Obok był dopisek „W razie kłopotów"
***
Tego wieczora John wszedł do pokoju po wieczornej mszy. Usiadł obok Sherlocka. Ten, jakby przeczuwał co się święci, odłożył Portret Doriana Graya na bok i spojrzał na niego wyczekująco.
- Kocham cię. Zawsze cię kochałem.
Sherlock prychnął.
- O tak? A co z twoim „Sherlock, trzymaj dwa metry odstępu bo kościół, bo Bóg"?- zapytał pogardliwie mrużąc oczy. Pochylił się bliżej w stronę Johna i szepnął- To grzech, John...
- Miłość jest grzechem? Jasne. A kto może stwierdzić, że to cała reszta nie jest grzechem?
- Zmieniłeś się?
John westchnął
- Nie. Poszedłem na kompromis.
- Z Bogiem?-zachichotał Sherlock
- Kiedyś lubiłem Boga.
- Ale?
Kapłan westchnął
- Ale... jeżeli lubisz wszystkich, znaczy, że wszyscy są ci obojętni- Oczy Sherlocka rozjaśniły się na kolejny znajomy cytat, ale John kontynuował - Kocham Cię i nie boję się ciebie kochać a już na pewno nie przez jakiegoś Boga czy jak mu tam było. Mam się do ciebie nie zbliżać, nie dotykać i nie pokazywać, że Cię kocham bo...co? Bo jakiś chrząkający starzec na wózku inwalidzkim w niebie mi zabrania? Kocham Cię. Okej? Ok...?
Ale Sherlock już był na jego kolanach, już go całował i oplatał jak sidła i już nie pozwalał mu mówić. Mamrotał tylko w krótkich odstępach na oddech
- Okej....John...okej.
***
Wiara Johna przyszła gwałtownie. Gdy leżał wśród afgańskiego pisaku, postrzelony, z kulą w ramieniu, był pewien, że umiera bo po prostu musiał umierać. Nie było innego wyjścia. Po prostu umierał. Podniósł głowę, spojrzał na błękitne niebo przez wpół przymknięte powieki i pomyślał „Proszę, Boże, pozwól mi żyć" Tak zaczęła się jego przygoda z wiarą. Dalej szedł z Bogiem.
Wiara Johna odeszła gwałtownie. Równie gwałtownie co przyszła. Już wcześniej się chwiała, ale teraz wszelkie wątpliwości i wahania odeszły. Zwykły wypadek samochodowy. Nic wielkiego, zdarza się codziennie. John przybiegł i wyciągnął z płonącego samochodu małego chłopca, parząc sobie przy tym ręce. Ułożył chłopca na swoich kolanach i starał się uciskać krwawiącą ranę na jego ramieniu, ale na nic się to nie zdało. Chłopak miał zmiażdżone żebra. Spojrzał na Johna i zapłakał słabo. Potem już więcej się nie poruszył. Po jego policzku dalej leciały łzy. John pochylił głowę i zaczął łkać. Zacisnął mocno powieki i pomyślał „Jakim Bogiem jesteś, że się na to godzisz? Zabraniasz mi miłości, a jemu zabraniasz życia?"
Sherlock usłyszał to wszystko z ust Johna gdy ten wrócił na plebanie. John płakał i drżał w jego ramionach, a Sherlock widział w jego oczach, że Bóg, czy cokolwiek tam było- ostatecznie umarło.
Kiedyś trzeba było iść spać, więc Sherlock podniósł się z kanapy, mówiąc, że pora spać.
- Sherlock, nie. Proszę nie. Ja wciąż go widzę i...
- John idziesz spać, ze mną. Nie zostawię cię- przewrócił oczami a następnie spojrzał wprost na Johna- serio.
Weszli do sypialni Sherlocka, a blondyn zobaczył książkę leżącą na stoliku nocnym „Katullus". Lekko się uśmiechnął
- Katullus, piszący o homoseksualnej miłości? Serio?
Oczy duchownego zwęziły się.
- Problem?
Zachichotał
- Nie, po prostu....czy to nie jest zbyt....niemoralna literatura jak na księdza?
- Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze i źle.
- I znowu Oscar Wilde. Książki, które świat nazywa niemoralnymi, to są właśnie te, które światu wykazują jego własną hańbę. Czy tak?
Położyli się do łóżka. John początkowo bardzo niepewny czy może przytulić się do przyjaciela, nie wiedział co zrobić. Na szczęście problem został rozwiązany za niego gdy Sherlock przeturlał się na drugą stronę łóżka i skulił się w kłębek przy boku Johna i mruknął „Branoc John"
Tej nocy spali spleceni z sobą w ciasny uścisk.
***
Gdy rodzice Sherlocka wyjeżdżali i pozwalali Sherlockowi spać u Johna.
Leżeli razem w łóżku blondyna. Sherlock wiercił się niespokojny z boku na bok, nie mogąc się ułożyć. John w końcu się zdenerwował.
- Sherlock! Uspokój się wreszcie.
Sherlock spojrzał na niego wściekle.
- Nie umiem spać, John. Zimno mi i niewygodnie. Zrób coś!- krzyknął jak dziecko.
Blondyn przysunął się bliżej do długiej tyczki z kręconymi włosami i zadrżał. Faktycznie, chłopiec był bardzo zimny. Przycisnął się do jego pleców a jedną ręką objął go za brzuch.
- A teraz śpij- zażądał.
Sherlock nie miał możliwości i chęci kłótni. Westchnął tylko radośnie.
- Ciepło- wymamrotał, zapadając w sen.
***
Nie ma sensu udawać, że John nie nosił się z tym planem już od dłuższego czasu. Chociaż robił z Sherlockiem wszystkie te rzeczy, nadał czuł się z nim obco na plebanii. Poszukał w internecie mieszkań do wynajęcia i znalazł za rozsądną cenę w samym centrum Londynu. Poszukał też ogłoszeń o pracę na stanowisko lekarza w klinice niedaleko. Byłoby idealnie. Oczywiście Sherlock nie musiał się zgodzić. Mogliby zostać tutaj i John nadal byłby całkowicie zadowolony z samego tylko faktu mienia Sherlocka u boku. Ale było to niewygodne gdy po wieczornym nabożeństwie Sherlock wpadał znienacka przez boczne wejście tylko po to by móc mocno pocałować Johna. Albo gdy gospodyni wchodziła bez zapowiedzi do salony gdzie leżeli przytuleni na sofie czytając razem Balladę o więzieniu w Reading.
***
Na stole leżały dwa listy.
John Hamish Watson
Kościół pod wezwaniem Św. Benedykta
Zwracam się z uniżoną prośbą o zwolnienie mnie ze służby kapłańskiej. Te lata, przez które sprawowałem rolę kapłana napełniły mnie ogromnym doświadczeniem, za które jestem bardzo wdzięczny ale nie mogę dłużej pełnić tej funkcji. Nie jest to decyzja podejmowana pod wpływem chwili. Nosiłem ją w sercu już od bardzo dawna.
Oficjalnym powodem, dla którego odchodzę w kościoła pozostanie szczera miłość do najwspanialszego mężczyzny na świecie. Niestety skoro Bogu taka miłość nie jest miła bo jak napisano „Ktokolwiek obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą, popełnia obrzydliwość. Obaj będą ukarani śmiercią, sami tę śmierć na siebie ściągnęli", to Bóg nie jest miły także i mnie. Nie mogę służyć Bogu, który sprawia, że najlepsza rzecz w moim życiu jest dla mnie niedostępna. Mogę bez niej żyć, ale odmawiam życia pod zakazem.
John Watson
Te list położył na stole i napisał adres kurii. Drugi list położył obok, z wielkimi literami „SHERLOCK" na nim.
Z dwoma zdaniami i adresem
***
Sam John właśnie zamykał bramę plebanii. Swoje 'cywile' rzeczy przeniósł już do nowo wynajętego mieszkania na Baker Street 221B. Sutanny, krzyże i inne przedmioty symbolizujące jego poprzednie życie zostały za nim. Nie chciał ich widzieć. Bóg wcale nie kojarzył mu się już z wyłączny, dobrem, miłością i dobrocią. Lepiej pozwolić temu odejść. I jemu samemu bez wyrzutów sumienia. Teraz był czas na decyzję Sherlocka. John wiedział, że Sherlock prawdopodobnie się nie zawaha, ale żyła w nim jakaś cząstka, która panicznie bała się, że Sherlock mimo wszystko nie pójdzie za nim.
Snuł się w parku już od dłuższego czasu, czując się jak Pan Darcy, czekający na Elisabeth, nie wiedząc czy w ogóle przyjdzie. Mógłby spróbować się pomodlić, ale nie próbował już od tak długiego czasu i wydawało się to kompletnie bezcelowe. Spacerował więc tylko i starał się nie nasłuchiwać kroków, które mógłby się rozlec lub nie. Po raz pierwszy w życiu czuł naglącą potrzebę zapalenia. A przecież papieros jest doskonałym przykładem doskonałej rozkoszy. Sprawia przyjemność, a nie zaspokaja. A John nie był pewien czy szuka zaspokojenia czy....
- JOHN!
Odwrócił się. Ku niemu biegł Sherlock. W zwykłych spodniach od garnituru i jeansowej koszuli.
Bez koloratki czy różańca.
John uśmiechnął się. Klucz do 221b zabrzęczał mu w kieszeni gdy rozłożył ramiona by Sherlock mógł w nie wpaść, a następnie zamknął je wokół jego szczupłego ciała.
Wszystko będzie dobrze.
Koniec
Także no. Tyle ode mnie. Wiem, ze to raczej dziwny pomysł i długo wahałam się czy go wstawić albo w ogóle zaczynać jego pisanie. Ale doszłam też do wniosku, że to może być ciekawe AU.
Dzięki za przeczytanie!!!!
\___/ <---- jak zwykle, kosz na opinie i te inne tam.
I tak na marginesie. Katullus to rzymski poeta piszący o homoseksualnej miłości. W oryginałach ACD gdy Sherlock wraca z martwych, daje Watsonowi trzy książki
"Ptaki Wielkiej Brytanii"
"Świętą wojnę" (taka książka nie istnieje w rzeczywistości)
Oraz "Wiersze Katullusa" . Przypadek? xD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro