Miód na rany
Witajcie. Nie mam wam nic do powiedzenia. Przysięgłam sobie, ze jeżeli kiedykolwiek będę pisała coś naprawdę i na poważnie o Sherlocku, to nigdy go nie uśmiercę.
Ale to tylko Wattpad.
______________________________
"Czasami myślę, że wszyscy musimy być obłąkani i że obudzimy się zdrowi psychicznie w kaftanach bezpieczeństwa"
Minęło już 50 lat od opisanych w dziennikach wydarzeń. 50 lat to szmat czasu. Jest dużo czasu na zmianę zdania czy wyjście. A mimo to, obaj- detektyw i lekarz, cały czas byli zadowoleni z życia i szczęśliwi ze sobą. Kłócili się jak zwykle o rzeczy najbłahsze, ale byli szczęśliwi.
Ich domek w Sussex był niewielką chatką z ogrodem z ulami na tyłach (oczywiście normalnie nie byłoby ich stać na taki zakup ale Mycroft 'dyskretnie' wpłacił na ich konto odpowiednią sumę).
Mogłoby się wydawać, że obaj mężczyźni powinni się nudzić ale nic podobnego. Często chodzili na spacery, oczywiście na tyle, na ile pozwalała noga Sherlocka. Został postrzelony podczas jednej ze spraw, a lekarze orzekli, że nigdy nie wróci do pewnej sprawności. Po tym wydarzeniu postanowili wyprowadzić się z Londynu i zakończyć rozwiązywanie przestępstw.
Kupili psa. Nazwali go Rudobrody. Sherlock hodował pszczoły i przeprowadzał eksperymenty na miodzie. John piekł babeczki oraz chleb z miodem z pasieki. Wszystko było w porządku.
Tego wtorkowego ranka wstali jak zwykle. Holmes poszedł do swoich pszczół, a John oświadczył, ze nie czuje się dobrze i został w łóżku. Było to niepokojące ale w ostatnich dniach coraz częściej czuł się 'gorzej'. Były detektyw woląc o tym nie myśleć przyniósł mu herbatę, lekko musnął go wargami i oświadczył, że wróci niebawem. Lekarz po tych wszystkich latach nie zmienił się wiele. Jego włosy zrobiły się popielate a twarz pokryły zmarszczki. Na skutek leczenia stracił kilka kilogramów ale wciąż był tym samym Johnem z nieskończonymi pokładami empatii i lubującym się w brzydkich, grubych swetrach- Johnem. I to było wszystko czego potrzebował Holmes.
Detektyw pojawił się z powrotem w drzwiach trzy godziny później. Wysoki, ze srebrnymi włosami oraz bruzdami na twarzy, wciąż szczupły, chociaż chleb miodowy Johna sprawił, że poszerzył się tu i tam. Gdyby ktoś spytał teraz lekarza, oświadczyłby, że Holmes nigdy nie był tak piękny. Skończył już prawię pracę z pszczołami ale zdrowie jego ukochanego było ważniejsze niż cokolwiek więc wszedł do domu gotów być na każde skinienie Johna.
Okazało się, że już nie było takiej potrzeby. John stał w kuchni i przygotowywał śniadanie. Wciąż był nieco blady z cieniami pod oczami, stał lekko przygarbiony, jakby coś go bolało ale uśmiechnął się radośnie na widok Holmesa.
- Herbaty?- zapytał, wracając do krojenia pomidorów na kanapki
- John!- Detektyw podszedł do niego i oparł policzek na jego plecach. Następnie skrzywił się- Pomidory? Wiesz, że nienawidzę pomidorów!
- Pszczółko, to jest dla mnie. To- wskazał na talerz gotowych już kanapek z papryką- dla ciebie.
Co dziwne, Holmesa nigdy nie przestały wzruszać takie gesty. To było jak udowodnienie, że dla Johna detektyw był zawsze na pierwszym miejscu. Niezwykłe.
Zjedli razem śniadanie, a potem leżeli obok siebie na sofie i czytali. Watson zagłębił się w jakąś opowieść o drugiej wojnie światowej a detektyw czytał o niedawnych odkryciach naukowców o pszczołach. W pewnym momencie jednak Holmes podniósł głowę i spojrzał poważnie w oczy towarzysza.
- Wiesz, że cię kocham, prawda? Po tych wszystkich latach. Nie chcę żyć bez ciebie.
John spojrzał na niego zdziwiony.
- Też cię kocham. Nie chcę żyć bez denerwowania się na twoje eksperymenty i gadanie o pszczołach przez trzy godziny.
- To dobrze. Bardzo dobrze. Cieszę się. Nawiasem mówiąc, mówiłem o pszczołach tylko dwie i pół godziny.- oświadczył z bladym uśmiechem, co spotkało się z parsknięciem Johna.
Wrócili oboje do lektury. Watson oświadczył, że nie czuję się najlepiej i wolałby dzisiaj zamówić obiad, zamiast gotować. Sherlock zgodził się bez namysłu. I tak zje niewiele, jeżeli w ogóle.
W tym czasie Sherlock poszedł na spacer z Rudobrodym. Pies był dziwnie niespokojny, jakby coś się działo. No tak, powinien wyjść na spacer już godzinę temu.
Spacer był przyjemny, chociaż byłby przyjemniejszy z Johnem u boku. Wracając zatrzymał się by porozmawiać z panem Suffer. Nie był idiotą, więc detektyw mógł znieść jego obecność przez więcej niż dwie minuty.
Był ich jedynym przyjacielem po śmierci Lestrada. Inspektor odszedł spokojnie po długiej walce z rakiem. Brat Sherlocka bardzo mocno przeżył ten cios. Nie odszedł jednak na emeryturę. Powiedział, że Anglia go potrzebuję. Po prostu przekłuwał swój ból w pracę bo w ten sposób nie krzywdził nikogo prócz siebie...
W każdym razie pan Suffer też hodował pszczoły. Był miłym dżentelmenem i również fanem opowieści doktora Watsona. Gdy pierwszy raz przyszedł do nich by poznać nowozamieszkałych nie potrafił uwierzyć.
- To pan jest Sherlockiem Holmesem? Tym słynnym Holmesem?
- Obawiam się drogi panie, że przez cały ten czas nie stałem się nikim innym.
- Pan naprawdę nim jest? Nie, nie wierzę!
- Ach, nic nie szkodzi. Bywają dni, że sam nie wierzę.
Sąsiad miał zabawne i zadziorne poczucie humoru. Lubił się sprzeczać gdy nie było co robić. Zawsze uważał, że jego miód jest lepszy z uwagi na lepsze środowisko w jakim przebywają jego pszczoły. Nie były to niemiłe wyzwiska, a tylko delikatne spostrzeżenia. Dzisiaj wręczył Sherlockowi słoik miodu, który zrobiły jego pszczoły. (Detektyw miał zamiar wepchnąć ten miód pod mikroskop).
Po paru minutach pies zaczął szczekać więc Holmes pożegnał się i ruszył bez pośpiechu do domu, w jednej ręce ściskając słoik miodu, a w drugiej laskę. Był piękny dzień chociaż zaczęły zbierać się ciemne chmury jakby miało padać. To dobrze. John posadził ostatnio świeże kwiaty. Potrzebują wody.
Przed wejściem stał przez chwilę na werandzie. Czasami wpadał w taki stan gdzie po prostu stał i myślał. O niczym konkretnym. Po prostu stał i próbował dostrzec jak słońce porusza się po nieboskłonie. Przez całe swoje życie był w ruchu, ramię w ramię ze światem. Teraz mógł już się zatrzymać i pozwolić by świat szedł sam.
Otworzył drzwi do domu lecz coś było nie tak. Panowała cisza. Zawołał Johna ale nikt mu nie odpowiedział. Zauważył czubek głowy Johna spoczywający na fotelu. Po prostu spał. Nie będzie go budzić, lekarz nigdy nie spał długo w fotelu. Narzekał potem na swoje plecy. Poza tym biegał za Sherlockiem i dbał o niego całe życie. Zasługiwał na odpoczynek. Niech śpi.
Sherlock zrobił dwie herbaty i poszedł wyczesać Rudobrodego.
Gdy wrócił do domu cisza cały czas trwała. Nie spodobało mu się to. Na blacie w kuchni wciąż stały dwa kubku herbaty. Drzemki Johna nie trwały zazwyczaj dłużej niż pół godziny. Herbata stygła. John nie lubił pić zimnej.
- John, zrobiłem herbatę.
Nasłuchiwał szmeru poruszającego się lekarza ale nic nie usłyszał. Czy ogłuchł na starość? Spojrzał na fotel. Nie, John nawet nie drgnął.
Hm.
Wziął kubek w dłoń i podszedł do Watsona.. Otwarta książka cały czas leżała na jego kolanach. Detektyw poklepał go po ramieniu.
- John. Herbata.
Brak reakcji.
- John- potrząsnął nim- John!- zawołał teraz już spanikowany a kubek z herbatą wypadł mu z ręki i ciepły płyn wylał się na dywan. Zaalarmowany hałasem pies zaczął szczekać na zewnątrz, ale Sherlock ledwie to zarejestrował.
- John!- złapał go za oba ramiona, a głowa Watsona opadła bezwładnie na pierś.
John nie oddychał.
Detektyw puścił go gwałtownie i przez chwilę nie ruszał się. Johna nie ma, został sam. Ale nie powiedział mu przecież tylu rzeczy. John już nie spojrzy na niego czule gdy rozleje herbatę (to by dużo wyjaśniało), nigdy nie krzyknie na niego gdy znowu położy martwe ciało żaby obok mleka.
Po chwili poczuł, że nie utrzyma się na nogach. Poczuł, że się przewróci z uczucia nieskończonej pustki w samym sobie. Upadł na dywan, mocząc spodnie w rozlanej herbacie, która powoli wsiąkała w dywan. Położył twarz i dłonie na kolanach Johna i zaczął niekontrolowanie łkać.
- Nie John. Proszę. Nie rób mi tego- nie wiedział czy naprawdę wypowiedział te słowa czy nie. Ale to było niemożliwe. Jego John. Johna nie ma. Sherlock nie mógł w to uwierzyć, nie umiał pojąć mimo całego swojego potężnego umysłu. Jego pałac pamięci zaczął się chwiać. Rozlegały się kroki niewidzialnych uciekinierów i krzyki nieistniejących cierpiących odbijały się od kruchych i popękanych ścian.
Nie wiedział ile tak siedział. Długo. Ale w końcu zebrał się w sobie. Przez następną godzinę musiał być silny mimo, że nagle wszystko straciło sens. Martwe ciało wciąż spoczywało na fotelu a detektyw wiedział co powinien teraz zrobić. Wykonać kilka telefonów. Powiadomić córkę Johna. Nakarmić Rudobrodego i zając się pszczołami. Nie powinien gniewnie rozbijać kubka po swojej, już zimnej herbacie i nie powinien uderzać w ścianę tak mocno, że prawie stłukł sobie palce. Nie powinien ale teraz już nikt mu nie zabroni.
- John!- zawył i znowu jego ciałem wstrząsnęły niekontrolowane, bezgłośne drgawki. Przecież powiedział, że nie może żyć bez niego. Zaledwie dwie godziny temu! Więc dlaczego?
Próbował myśleć jasno. Ktoś musi zaopiekować się psem. I pszczołami. Mycroft może to załatwić. Przynajmniej tyle może zrobić. Tak, to dobry plan.
Wyszedł na dwór a ostatnie promienie słońca, które niebawem schowają się za chmurami oślepiły go na chwilę. Podczas tej krótkiej chwili ślepoty mógłby przysiąc, że widział śmierć. Jednak nie było w niej nic smutnego. Przyszła wraz z ostatnimi promieniami słońca, które skąpały cały świat w złocistym blasku.
Nie, niemożliwe. Na świecie dzieje się wystarczająco dużo różnych spraw. Duchy i niejasne przewidzenia to naprawdę zbyt wiele.
Głęboko oddychając kontynuował wędrówkę i pooglądał pszczoły latające po ogrodzie. Pies natychmiast pojawił się u jego boku. Ze łzami z oczach pogłaskał Rudobrodego. Wierny pies wyczuł, że coś z jego panem jest nie tak. Będzie chciał wejść z nim do domu. Niedobrze. Holmes rozejrzał się. Obok werandy leżała czerwona piłka. Wziął ją i zamachnął się mocno by piłka poleciała daleko na tyły ogrodu. Pies jednak ani drgnął. Siedział przed Holmesem i patrzył na niego wzrokiem mówiącym „Wiem, że coś jest nie tak, więc nie pobiegnę teraz za cholerną piłką!". Detektywowi prawie pękło serce.
- No, kochany piesku. Aport!
Zwierzę spojrzało na detektywa jakby zostało zdradzone i pobiegło za piłką. Przez łzy w oczach, Sherlock widział swojego psa jako rudawy kształt majaczący na tle zielonych roślin. Niech biedne zwierzę nie będzie świadkiem tego okrutnego czynu.
I bardzo dobrze- pomyślał, podnosząc głowę ku szarości nieba. Gdy ta myśl uformowała się w jego umyśle, zrodził się w nim nieskończony żal nad wszelkim życiem, nad wszystkim, co kiedykolwiek błądziło i błądzić będzie.
Szybko, bo zanim pies zdąży wrócić, wszedł do domu. Następnie nalał sobie szklankę wody i zszedł na chwilę do swojej pracowni chemicznej by załatwić parę rzeczy. Jak było zaplanowane.
Jak obiecał Johnowi.
Jak obiecał sobie.
***
Dwa miesiące wcześniej....
Siedzieli obaj na fotelach. Sherlock płakał, gdy John mu powiedział.
- Nie bój się. Tak szybko się mnie nie pozbędziesz- uśmiechnął się lekarz, kładąc dłoń na kolanie detektywa.
- Nie mogę żyć bez ciebie. Nie potrafiłbym.
- Nauczysz się.
- Nie mam zamiaru, John.
Lekarz nie był idiotą. Spojrzał na detektywa z przerażeniem. Kto wie, co miał w piwnicy, gdzie urządził sobie laboratorium chemiczne?
- Sherlock n....
- Nie powstrzymasz mnie, John.
- Nie popieram tego.
- Wiem. Nie obchodzi mnie to, kochanie.
Teraz płakali obaj.
***
Dwie godziny później Pani Deffie, chcąca koniecznie poczęstować swoich sąsiadów ciastem z jagodami natknęła się na psa szalejącego i piszczącego w ogródku i na dwa ciała leżące obok siebie wewnątrz domu. Ciało lekarza spoczywało w fotelu a drugie leżało obok na ziemi, z głową na stopach blondyna.
Lekarz stwierdził pęknięcie tętniaka mózgu u starszego z nich. W żołądku Pana S. Holmesa znaleziono trującą substancję. Prawdopodobnie celowe zatrucie pigułką cyjanku. Samobójstwo z lęku przed pustką i życiem samemu aż do końca.
- No tak. Świat jest zły a my jeszcze mu to ułatwiamy- Jak napisał Mycroft Holmes gdy poinformowano go o tym zdarzeniu, które zakończyło pewną epokę ludzkiego umysłu.
I miłości, Mycroft. I miłości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro