Dzień zero
Z racji iż zakopałam się i pracuję nad kolejnym AU (na tyle, na ile pozwalają mi studia) na razie zostawiam was z tym.
___________________________________________________________
"W nim miałem moją Północ, Południe, mój Zachód i Wschód,
Niedzielny odpoczynek i codzienny trud,
Jasność dnia i mrok nocy, moje słowa i śpiew.
Miłość, myślałem, będzie trwała wiecznie: myliłem się.
Nie potrzeba już gwiazd, zgaście wszystkie, do końca;
Zdejmijcie z nieba księżyc i rozmontujcie słońce;
Wylejcie wodę z morza, odbierzcie drzewom cień.
Teraz już nigdy na nic nie przydadzą się."
Tuż zanim zamknął oczy, spojrzał na nie i wyszeptał resztkami sił i oddechu, które jeszcze zostały mu w ściśniętych płucach
- Byłeś najlepszą...rzeczą...kocham... Poczekam na...
- Shhhhh- powiedziałem kołysząc jego głowę na swoich kolanach- nie mów. Oddychaj. John. Oddychaj.
Łzy napłynęły mi do oczu ale wiedziałem, że muszę być silny. Dla mojego Johna.
Już po postawieniu diagnozy, wiedzieliśmy, że zbliża się koniec. Ale żadne z nas o tym nie myślało. Żyliśmy jak zawsze dzieląc się tostami, krzycząc na siebie, czytając na kanapie, spacerując i spędzając razem niedzielne poranki w łóżku. Nikt nie odliczał Dnia Zero. Aż w końcu przyszedł sam. Wszedł nieproszony i znalazł nas śpiących razem w środku nocy, gdy Watson zaczął się trząść, nie umiejąc nabrać powietrza, podczas gdy ja otuliłem go kocem, otworzyłem okno i przytuliłem go do siebie najmocniej jak potrafiłem.
Teraz ściskał moją rękę, mówiąc tym gestem to, na co nie pozwalały jego płuca. Powodowany szlochem, wbrew sobie zatrząsłem się i zacząłem błagać choć miałem pozostać silny
- Proszę John, błagam, nie idź. Nie zostawiaj mnie, nie dam rady sam...mój John, proszę, prosz....- mówiłem coraz ciszej aż moje słowa zmieniły się w jednostajny bełkot przerywany łkaniem.
Ciemna postać Dnia Zero wzruszyła ramionami. Tak to bywa.
Poczułem, że ręka Watsona zaciska się na moich włosach i kładzie moją głowę na swoim zdrowym ramieniu, Pozostałem mu, jak zawsze, posłuszny i schowałem się twarz pod jego podbródkiem. Od razu poczułem się bezpieczniej. Głaskałem jego włosy i wdychałem cytrusowy zapach zmieszany ze snem, czując drgawki jego ciała i wzrok Dnia Zero. Leżałem tam tak długo, aż zorientowałem się, że John, mój John, mój ukochany mąż nie oddycha. Stanęło mi serce i poczułem dojmujący strach, że zostałem sam i już nigdy nikt mnie nie znajdzie. Odetchnąłem. Potem będzie na to czas- pomyślałem. Pochyliłem głowę i wyszeptałem mu do ucha szczerą deklarację uczucia po raz ostatni. Odgarnąłem mokre od potu włosy z jego czoła i wyszedłem.
Dzień Zero zaśmiał się cicho idąc za mną.
***
Od pół roku żyję już w samotności. Nie ma dnia żebym za nim nie tęsknił. Są dobre dni, kiedy wstaję rano, zajmuję się pszczołami, jem obiad, spaceruję z psem. Pod koniec dnia siadam na werandzie i patrząc na świat opowiadam Watsonowi jak minął mi dzień. Widzę go wszędzie bo był moim wszystkim. Opowiadam, bo przez tyle lat był integralną i fundamentalną częścią mojego życia. Związałem się z nim tak ściśle, że nie mogę wyobrażać sobie życia bez niego. Muszę z nim rozmawiać. Po prostu muszę.
Ale są też złe dni, kiedy pierwszą rzeczą, którą robię rano jest przewrócenie się na drugi bok i szukanie go po drugiej stronie łóżka. Wyciągam rękę by wyczuć go i przytulić się do jego ciepłych pleców. Lecz gdy go nie znajduję wszystko do mnie wraca i leżę sam w pomiętej pościeli żałując, wspominając, pragnąc i życząc. Znoszę czarnego psa, który leży na mojej piersi i oddycha mi cuchnącym powietrzem w twarz.
Dostrzegam też czasami w kącie cień Dnia Zero. Wiem, że czeka i na mnie.
Dzisiaj jest jeden z dobrych dni, kiedy wspominam Watsona z miłością ale nie opłakuję. Kości strzelają gdy chodzę od ula do ula. Rozmawiam z pszczołami. Jedna ufnie ląduje mi na palcu a ja unoszę ją na wysokość oczu i zachwycam się mechanizmem jej skrzydeł. Nagle Rudobrody zaczął szczekać. Zaciekawiony reakcją towarzysza dmucham delikatnie na stworzonko by odleciało a potem idę w stronę psa. Nie mam jednak szczęścia bo w drodze czuję nagłe zawroty głowy i mocny ból w piersi. Kątem oka pod drzewem widzę ciemną sylwetkę. Upadam. Przez chwilę myślę sobie "Ach, więc to tak". To nawet zbyt nagłe by się bać.
***
Mówiłem Mikowi dziś rano, że potrzebuję współlokatora, a teraz słyszę dwie pary stóp idących w stronę laboratorium. Jedne z nich zdecydowanie należą do Mike'a. Rozlega się trzaskanie drzwiami,
– Mike, czy mogę pożyczyć twój telefon?- pytam, nie patrząc w tamtą stronę. Muszę jak najszybciej powiadomić SY o zielonej drabinie. To kluczowy dowód. Idioci, nic nie potrafią zrobić sami.
– Przepraszam, zostawiłem go na górze.
Banda kretynów. Zamykam oczy i wzdycham usiłując się uspokoić. I wtedy to słyszę. Natychmiast się uspokaja, a moje serce na chwilę przestaje bić. A potem zaczyna dwa razy głośniej. Ten głos oznacza bezpieczeństwo, miłość i bliskość.
– Er, proszę. Użyj mojego.
Ten głos. Ten ukochany głos mojego życiowego towarzysza i największej miłości. Jak mogłem dotychczas tego nie pamiętać, skoro teraz pamiętam tak wyraźnie i w najmniejszych szczegółach? Mój upadek, powrót do niego, miłość, którą dzieliliśmy z moim Watsonem przez całe życie. Mam ochotę się rozpłakać.
- John...- uśmiecham się a na jego twarzy widzę ten sam wyraz. Mieszaninę zachwytu i zaskoczenia. Patrzy na mnie tak samo jak patrzył na mnie zawsze. Jakbym zawiesił na niebie gwiazdy. Mam ochotę rzucić się na niego ale wiem, że to nie miejsce i nie czas.
Wszystko rozmowy i bliskość nadrobiliśmy następnego dnia, zaraz po poinformowaniu gospodyni, że nie będziemy potrzebować drugiej sypialni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro