Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzień zero

Z racji iż zakopałam się i pracuję nad kolejnym AU (na tyle, na ile pozwalają mi studia) na razie zostawiam was z tym. 

___________________________________________________________


"W nim miałem moją Północ, Południe, mój Zachód i Wschód,

Niedzielny odpoczynek i codzienny trud,

Jasność dnia i mrok nocy, moje słowa i śpiew.

Miłość, myślałem, będzie trwała wiecznie: myliłem się.

Nie potrzeba już gwiazd, zgaście wszystkie, do końca;

Zdejmijcie z nieba księżyc i rozmontujcie słońce;

Wylejcie wodę z morza, odbierzcie drzewom cień.

Teraz już nigdy na nic nie przydadzą się."


Tuż zanim zamknął oczy, spojrzał na nie i wyszeptał resztkami sił i oddechu, które jeszcze zostały mu w ściśniętych płucach

- Byłeś najlepszą...rzeczą...kocham... Poczekam na...

- Shhhhh- powiedziałem kołysząc jego głowę na swoich kolanach- nie mów. Oddychaj. John. Oddychaj.

Łzy napłynęły mi do oczu ale wiedziałem, że muszę być silny. Dla mojego Johna.

Już po postawieniu diagnozy, wiedzieliśmy, że zbliża się koniec. Ale żadne z nas o tym nie myślało. Żyliśmy jak zawsze dzieląc się tostami, krzycząc na siebie, czytając na kanapie, spacerując i spędzając razem niedzielne poranki w łóżku. Nikt nie odliczał Dnia Zero. Aż w końcu przyszedł sam. Wszedł nieproszony i znalazł nas śpiących razem w środku nocy, gdy Watson zaczął się trząść, nie umiejąc nabrać powietrza, podczas gdy ja otuliłem go kocem, otworzyłem okno i przytuliłem go do siebie najmocniej jak potrafiłem.

Teraz ściskał moją rękę, mówiąc tym gestem to, na co nie pozwalały jego płuca. Powodowany szlochem, wbrew sobie zatrząsłem się i zacząłem błagać choć miałem pozostać silny

- Proszę John, błagam, nie idź. Nie zostawiaj mnie, nie dam rady sam...mój John, proszę, prosz....- mówiłem coraz ciszej aż moje słowa zmieniły się w jednostajny bełkot przerywany łkaniem.

Ciemna postać Dnia Zero wzruszyła ramionami. Tak to bywa.

Poczułem, że ręka Watsona zaciska się na moich włosach i kładzie moją głowę na swoim zdrowym ramieniu, Pozostałem mu, jak zawsze, posłuszny i schowałem się twarz pod jego podbródkiem. Od razu poczułem się bezpieczniej. Głaskałem jego włosy i wdychałem cytrusowy zapach zmieszany ze snem, czując drgawki jego ciała i wzrok Dnia Zero. Leżałem tam tak długo, aż zorientowałem się, że John, mój John, mój ukochany mąż nie oddycha. Stanęło mi serce i poczułem dojmujący strach, że zostałem sam i już nigdy nikt mnie nie znajdzie. Odetchnąłem. Potem będzie na to czas- pomyślałem. Pochyliłem głowę i wyszeptałem mu do ucha szczerą deklarację uczucia po raz ostatni. Odgarnąłem mokre od potu włosy z jego czoła i wyszedłem.

Dzień Zero zaśmiał się cicho idąc za mną.

***

Od pół roku żyję już w samotności. Nie ma dnia żebym za nim nie tęsknił. Są dobre dni, kiedy wstaję rano, zajmuję się pszczołami, jem obiad, spaceruję z psem. Pod koniec dnia siadam na werandzie i patrząc na świat opowiadam Watsonowi jak minął mi dzień. Widzę go wszędzie bo był moim wszystkim. Opowiadam, bo przez tyle lat był integralną i fundamentalną częścią mojego życia. Związałem się z nim tak ściśle, że nie mogę wyobrażać sobie życia bez niego. Muszę z nim rozmawiać. Po prostu muszę.

Ale są też złe dni, kiedy pierwszą rzeczą, którą robię rano jest przewrócenie się na drugi bok i szukanie go po drugiej stronie łóżka. Wyciągam rękę by wyczuć go i przytulić się do jego ciepłych pleców. Lecz gdy go nie znajduję wszystko do mnie wraca i leżę sam w pomiętej pościeli żałując, wspominając, pragnąc i życząc. Znoszę czarnego psa, który leży na mojej piersi i oddycha mi cuchnącym powietrzem w twarz.

Dostrzegam też czasami w kącie cień Dnia Zero. Wiem, że czeka i na mnie.

Dzisiaj jest jeden z dobrych dni, kiedy wspominam Watsona z miłością ale nie opłakuję. Kości strzelają gdy chodzę od ula do ula. Rozmawiam z pszczołami. Jedna ufnie ląduje mi na palcu a ja unoszę ją na wysokość oczu i zachwycam się mechanizmem jej skrzydeł. Nagle Rudobrody zaczął szczekać. Zaciekawiony reakcją towarzysza dmucham delikatnie na stworzonko by odleciało a potem idę w stronę psa. Nie mam jednak szczęścia bo w drodze czuję nagłe zawroty głowy i mocny ból w piersi. Kątem oka pod drzewem widzę ciemną sylwetkę. Upadam. Przez chwilę myślę sobie "Ach, więc to tak". To nawet zbyt nagłe by się bać.

***

Mówiłem Mikowi dziś rano, że potrzebuję współlokatora, a teraz słyszę dwie pary stóp idących w stronę laboratorium. Jedne z nich zdecydowanie należą do Mike'a. Rozlega się trzaskanie drzwiami,

– Mike, czy mogę pożyczyć twój telefon?- pytam, nie patrząc w tamtą stronę. Muszę jak najszybciej powiadomić SY o zielonej drabinie. To kluczowy dowód. Idioci, nic nie potrafią zrobić sami.

– Przepraszam, zostawiłem go na górze.

Banda kretynów. Zamykam oczy i wzdycham usiłując się uspokoić. I wtedy to słyszę. Natychmiast się uspokaja, a moje serce na chwilę przestaje bić. A potem zaczyna dwa razy głośniej. Ten głos oznacza bezpieczeństwo, miłość i bliskość.

– Er, proszę. Użyj mojego.

Ten głos. Ten ukochany głos mojego życiowego towarzysza i największej miłości. Jak mogłem dotychczas tego nie pamiętać, skoro teraz pamiętam tak wyraźnie i w najmniejszych szczegółach? Mój upadek, powrót do niego, miłość, którą dzieliliśmy z moim Watsonem przez całe życie. Mam ochotę się rozpłakać.

- John...- uśmiecham się a na jego twarzy widzę ten sam wyraz. Mieszaninę zachwytu i zaskoczenia. Patrzy na mnie tak samo jak patrzył na mnie zawsze. Jakbym zawiesił na niebie gwiazdy. Mam ochotę rzucić się na niego ale wiem, że to nie miejsce i nie czas.

Wszystko rozmowy i bliskość nadrobiliśmy następnego dnia, zaraz po poinformowaniu gospodyni, że nie będziemy potrzebować drugiej sypialni. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro