Rozdział 9
Cały dzień myśleliśmy jak to teraz będzie, co się stanie, gdy on lub ja pojawimy się u swoich, czy wyrzucą nas na zbity pysk, czy zabiją...nie wiem, ale jedno jest pewne, od dzisiaj wszystko jest inne.
Szczerze, tęsknię za dziewczynami, nawet za tym dupkiem Scottem... bo jeśli wrócę, co jest mało prawdopodobne, nie wiem czy powstrzymają się, by mnie zabić. Nie wiem już nic, a jednak coraz więcej.
bo dopiero będąc na lini strzału, zrozumiałam prawdziwy sens życia, trzeba cieszyć się chwilą, zanim nie będzie czasu.
Siedziałam tak wtulona w ramię Aidena i rozmyślałam nad światem.
Nie powinniśmy ze sobą rozmawiać, dotykać się, nie powinniśmy czuć się przy sobie bezpieczni, nie powinniśmy się kochać... Złamaliśmy tyle zakazów, byle by tylko być przy sobie, można stwierdzić to za absurd, a jednak... My sądzimy inaczej.
- Aiden... Twoi rodzice nie będą się martwić? - Zaczęłam rozmowę, na twarzy chłopaka pojawiła się udręka.
- Oni nigdy się mną nie interesowali, woleli skupić się na władzy i zabijaniu. - Powiedział twardo. Czyli jego rodzice byli kimś ważnym dla upadłych...
- Twoi rodzice są władcami?
- Tak... A ja ich jedynym synem. - Zaskoczona spojrzałam na niego, jak to jedynym?!
- Więc dlaczego mi pomagasz? Jesteś zastępcą tronu!
- Ja... Nie wiem. Może to ze względu na ojca... Nie chcę być jak on. - Spuścił wzrok na nasze splecione palce.
- Tak, rozumiem... Ja urodziłam się w rodzinie śmiertelników, jedynie moja mama jest jeźdźcem. - Zaśmiał się.
- To nie możliwe by tylko jeden twój rodzic był jeźdźcem...
Uniosłam brwi, nie wiem o co mu chodzi, przecież nie można inaczej, jednak w głębi serca czułam, że może mieć rację. Po tym gdy znalazłam na swoich plecach tatuaż, jestem gotowa na wszystko, by tylko poznać prawdę. - Nie udawaj! Jesteś wyjątkowa, piękna, silna... To po prostu nie możliwe.
Westchnęłam, każdy mi to mówi, że jestem wyjątkowa... Nie chcę taka być, chcę być normalna, chodź wiem, że moje serce już wybrało drogę.
- Proszę, skończmy ten temat. - Zarumieniłam się i spuściłam głowę w dół, by Aiden go nie zauważył, ale jednak chyba go widział, bo złapał mnie delikatnie za podbródek i odwrócił ku sobie.
- Nie chowaj się, pięknie wyglądasz gdy się rumienisz. - Patrzył mi głęboko w oczy, wtedy chyba zamieniłam się w buraka.
- Dzię... - Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, Aiden przerwał mi w połowie...
Pocałunkiem.
Kolejna niezapomniana chwila, pewnie nie oderwalibyśmy się od siebie, ale przerwał nam głos wystrzału. Odskoczyliśmy od siebie, serce zaczęło mi łomotać, co się dzieje?!
- Co to było?! - Krzyknęłam przerażona a po chwili ziemia zaczęła drżeć, co do cholery...?!
- Karen! Musimy uciekać, znaleźli nas!
- Co?!
- Znaleźli! - złapał mnie za rekę i pociągnął w kierunku wyjścia z jaskini, jednak jak to ja, musiałam się potknąć o jakiś kamyk, lub o własne nogi... I wylądowałam na kolanach. To się nazywa szczęście! Podniosłam się, ale już było za późno, wyjście zasypały kamienie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro