Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 27

Essie

Teraz będzie tylko dobrze. Nic już nie mogliśmy ze Scottem zrobić, oddaliśmy go w dobre ręce. Uniosłam przemęczone oczy ku drzwi, gdzie wnieśli Rayana.

Pozostaje już tylko czekać...

Po paru długich godzinach patrzenia się w ścianę, liczenia sekund i lekarzy przechodzących przez korytarz, w końcu nadszedł ten oczekiwany moment.

Zza ściany wyszedł mężczyzna w średnim wieku, ubrany w biały fartuszek. Gdyby nie cała ta sytuacja, pewnie dawno zwijałabym się ze śmiechu. Co jest śmiesznego w lekarzach w białym fartuszku? Nie wiem, spytajcie mojego psychiatry.

- Państwo jest rodziną Rayana Willkinsona?

Nagle zatrzymałam się, kompletnie zbita z tropu. Zapomniałam! Nie jesteśmy jego rodziną, ale chyba można skłamać...?
Oczy lekarza głęboko patrzyły się w nasze, chcąc wydobyć z nas prawdę bez krzty kłamstwa. Jednak my musieliśmy zdobyć informacje na temat stanu Rayana. Nikt inny by się tu nie zjawił. Każde nadnaturalne stworzenie unika takich miejsc jak szpital. Za dużo mogliby się w taki sposób o nas dowiedzieć, jednak my nie mieliśmy wyboru. Rayan sam by się nie wyleczył. Nie po takiej ranie...

- Tak, jestem jego bratem. - Scott spojrzał w oczy lekarza, prowadząc z nim jakby inną rozmowę. Po chwili mężczyzna zamrugał i spojrzał na mnie, krzywiąc się

- A pani?

Natychmiast puls mi przyspieszył. Co mam powiedzieć? Że jestem jego siostrą? Odpada, w żadnym stopniu go nie przypominam.

- Yy... Jestem dziewczyną. - lekarz patrzył na mnie jak na idiotkę, którą chyba byłam. - Jego. - Wypaliłam, po czym zdałam sobie sprawę z tego, co powiedziałam. Nie było odwrotu.

- Dobrze, w takim razie zapraszam do gabinetu. Muszę państwu coś pokazać...

Ruszyliśmy za mężczyzną do skromnie wyglądającego pomieszczenia. Jedynie wielki monitor i stos kartek rozrzuconych na biurku, dawał inne wrażenie. Jakby ktoś wpadł do pomieszczenia i szaleńczo rozrzucał kartki, w poszukiwaniu czegoś ważnego.
Dobrze wiedzieliśmy, co usłyszymy.

- Otóż to jest naprawdę niewiarygodne, jak szybko jego stan zdrowia się polepsza. Jak trafił na tę salę - wskazał palcem pomieszczenie za szybą - był w krytycznym momencie swojego życia. Zrobiliśmy, co się dało, by go uratować, gdyż stwierdzono u niego wylew wewnętrzny, ale mimo to byliśmy pewni, że nie przeżyje. A wówczas wszystko wraca do normy. Mam go cały czas na monitorze i proszę spojrzeć, jego zraniony narząd wewnętrzny zrasta się w błyskawicznym tempie...!

W głosie doktorka słychać było podniecenie. Żyły na szyi coraz to szybciej pulsowały pulsowały, natomiast oczy patrzyły szaleńczo na monitor.

To normalne. Niedługo Rayan będzie cały i zdrowy, jednak my długo nie posiedzimy w ciszy... Zaczną się zlatywać dziennikarze, będą pytania i najdziwniejsze zarzucenia. Musimy się jakoś stąd wyrwać.

------------------------------------

Gdy drzwi do sali pacjentów się przed nami otworzyły, wbiegliśmy do niej jak poparzeni, ruszając prosto w kierunku Rayana.
Żył, oddychał. Nic mu nie było. Rzuciłam się na niego, przytulając, natomiast Scott stał z boku i skinieniem głowy przywiał się z upadłym.

- No proszę, mój morderca tutaj jest. - Uśmiechnął się do Scotta i rozejrzał po sali. - Ale co ja robię w szpitalu...? Nie, wole nie pytać. Wynośmy się stąd.

- Właśnie po to tu przyszliśmy, tylko jest jeden problem, na zewnątrz czeka już gromada twoich fanów...

- Fanów? - zrobił zdziwioną minę - Ja nie mam żadnych... O w mordę. Ci telewizyjni lalusie nie przepuszczą takiej okazji...

Rayan odetchnął głęboko, łapiąc się za tył głowy.

- Mam to gdzieś, chce się stąd wydostać, choćbyśmy musieli przejść przez sam środek burzy.

- Więc przygotuj się, bo to nas właśnie czeka. - powiedziałam, po czym podaliśmy upadłemu normalne ubrania. Normalne - mam na myśli, bez żadnych dziur na tyłku i tego typu wycięć.

Chwilę później byliśmy już gotowi, by opuścić szpital.

- Przepraszam! Dokąd się wybieracie? - Spytała z groźbą w głosie jedna z pielęgniarek.

- Właśnie wychodzimy. - odparł Rayan z uśmiechem.

- Do widzenia! - zdołałam jeszcze zawołać w jej kierunku, po czym opuściliśmy ją osłupiałą na środku korytarza.

Weszliśmy do poczekalni, omijając ciekawskich ludzi, natrętnych dziennikarzy i upartych lekarzy. Jednak nie mogliśmy nie usłyszeć różnych pytań i rozmów, na temat nadzwyczajnego leczenia się organizmu Rayana.

- Jak to się stało?!

- Brał pan prochy?

- Nadzwyczajne odkrycie!

- Bóg pana kocha!

"Raczej nienawidzi..." - pomyślałam.

- Czy on jest jakimś SuperManem?

- Może diabeł?!

- Brać tego skubańca!

Jednym kopnięciem otworzyłam drzwi na świeże powietrze, po czym razem z upadłym wyszliśmy z tego przytłaczającego miejsca, zwanym szpital. Miałam dość wrzasków, ludzi i kłopotów. Jednak tych ostatnich nigdy się nie pozbędę.

Jeśli jesteś jeźdźcem lub upadłym, nigdy nie wyzbędziesz się kłopotów. Będą chodzić za tobą jak posłuszny piesek, dopóki sam nie zaprzestaniesz bycia sobą. Co jest oczywiście w pełni niemożliwe.

Nikt nie może tak nagle znów stać się człowiekiem.

Chociaż istnieje legenda... która opowiada o tym, jak dziesiątki ras, żyjących kiedyś na tym świecie, anioły, demony, wiedźmy, wróżki, smoki, wilkołaki i tym podobne, walczyły między sobą i szukały właśnie owego lekarstwa. Każdy chciał je mieć i nikt nie spoczął aż do końca. Swojego końca, jak i również swoich ras. Lekarstwo pozwalało uwolnić się od więzi nadprzyrodzonej. Pozwalało przeżyć normalnie życie śmiertelnika, od nowa.

Z ilością nie było by problemu, gdyby chodziło tylko o jeden gatunek stworzeń nadnaturalnych. Jednak każdy pragnął być normalny. I to był właśnie ich problem. Aniołowie pragnęli poczuć materialność, gdyż nie do końca ją odczuwali, pragnęli spokoju. Natomiast upadli aniołowie byli w stanie wybić wszystko co żyje, by tylko to zdobyć. Rozpoczęli krwawą wojnę między rasową, uganiając się za lekarstwem. A ci, którzy przeżyli, odpuścili sobie. W ostatniej chwili również smoki postanowiły wrócić z samobójczej misji, chcąc dalej korzystać ze swojego i tak krótkiego życia. Żaden inny gatunek nie miał tego szczęścia. Wszyscy zginęli.

W ten sposób na świecie zostały tylko anioły i ich dzieci, wcześniej porozmnażane ze smoczymi ludźmi i z innymi aniołami. Jednak zaraz potem każdy smok zginął, gdyż żyją one niewiele dłużej niż ludzie. Z biegiem czasu, na Ziemi zostały tylko zwykłe smoki, nie mogące się przemieniać w człowieka, podatne na władzę jeźdźców.

Aniołowie również opuścili Ziemię, wracając tam, skąd przybyli, czyli do Nieba i zostawiając swoje dzieci pod opieką ludzi. Anielskich jeźdźców. Potomków smoków i aniołów.

Jednak zapomnieli o jednej ważnej rzeczy, zostawiając ich na bezpiecznej planecie, w cieplutkich domach, wśród nowych rodzin. Zapomnieli o Upadłych Aniołach, przebywających na tym samym świecie co oni.

-------------------------------------

Spojrzałam w tym samym kierunku co mężczyzna i moim oczom ukazała się twarz chłopaka, który wcześniej zaczepił mnie na polu bitwy.

Te mroczne oczy...

- Nie... to niemożliwe... - Cofnęłam się o krok, zderzając się z twardą korą drzewa, nadal nie spuszczając wzroku z chłopaka, którego wszystkimi zakamarkach siebie wiedziałam, że go znam, jednak w jakiś sposób próbowałam to od siebie odtrącić.

Jednak teraz... Teraz wszystko do mnie dociera, wszystko staje się inne... Mroczniejsze. Myślałam, że już mam ciężko, ale tak to dopiero będzie...

Moją głowę przepełniły obrazy z przeszłości. Wszystkie chwile, z nim spędzone. Każde pocałunki, słowa, przeżycia i reakcje. Tak naprawdę zawsze to wiedziałam, jednak nie mogłam w to uwierzyć. Kiedy wcześniej wypowiedział moje imię, byłam już pewna. Jednak coś w głowie kazało mi odeprzeć te myśli. Może gdybym od samego początku zaufała intuicji... nie. To nie intuicja podszeptywała mi, że go kocham. To nie ona próbowała uwolnić mnie od bólu i cierpienia, z niewiadomego wtedy dla mnie powodu. Nawet samej sobie nie mogę już ufać.

Poczułam gorzkie łzy, łaskoczące mnie po policzkach. Już wiem... wiem skąd jest to czarne piórko. Automatycznie wsunęłam dłoń w kieszeń i wymacałam miękką i puszystą rzecz. Ciągle patrzyłam z rozrywającą od środka tęsknotą w jego ciemne jak nocne niebo oczy. Zasysały mnie, próbując pociągnąć za sobą.

- A-Aiden... - zaniosłam się głośnym szlochem na dobre, zapominając o otaczającym nas świecie i ruszyłam powoli kuśtykając w jego kierunku. Patrzył na mnie z równie widocznymi emocjami, nawet nie próbując ich powstrzymać. W końcu mnie odzyskał, całą. W końcu go sobie całkowicie przypomniałam. Również ruszył w moim kierunku, ale tak szybko jak to się stało, tak szybko wszystko prysnęło, jak bańka mydlana.

Ojciec Aidena zamachnął się na mnie, przewracając na ziemię z krwawiącą raną na kości policzkowej.

- Tylko się rusz, a oberwie bardziej. - Chłopak zatrzymał się zdenerwowany, patrząc z pogardą i czystą nienawiścią na ojca. - chcę z nią porozmawiać, dopóki jej nie zabiję.

Pocieszające. Wytarłam łzy nadgarstkiem i przeniosłam już odważniejszy wzrok z powrotem na Aidena. Widziałam jak mięśnie na jego szczęce się poruszają, przez zaciskanie szczęki.

- Pozwól mu, nic mi nie będzie... - bez skutków - Obiecuję.

Chłopak wziął drżący, głęboki oddech, po czym pokiwał ledwie zauważalnie głową. Jednak jego ojciec musiał się wtrącić. Wyjął pistolet, czym mnie zdziwił i strzelił synowi dwa razy w pierś.

- Nie! - rzuciłam się w jego kierunku, ze strachem w oczach, jednak niemal w tej samej chwili ktoś złapał mnie od tyłu za ramiona, przez co nie mogłam się wydostać. - Ty skurwielu! Postrzeliłeś własnego syna, czy zdajesz sobie sprawę, że tym sposobem dużo ode mnie nie wyciągniesz?!

Ciągle walczyłam, próbując wydostać się ze sztywnych jak kamień rąk. Nie poruszyły się nawet o milimetr. To było zbędne, i tak nie mam szans, żeby się wydostać. Musiałam oszczędzać siły a wtedy coś się wymyśli.

- Nie gderaj tyle... - mężczyzna machnął ręką - nic mu nie będzie. Kiedyś mi jeszcze podziękujesz.

- W twoich snach! - próbowałam się wydostać ze stalowych uścisków, jednak facet który mnie trzymał, nie ustępował.

- Chciałem zadać tylko kilka pytań a potem puszczę was wolno... zgoda?

Zacisnęłam zęby, zastanawiając się. Puści nas wolno? Nie ma bata, musi być w tym jakiś haczyk, i to ogromny. Nikt nie atakowałby ot tak dwójki nastolatków, by tylko pogadać. W takich sprawach, idzie się na kawkę do kawiarenki, a nie...
Czy powinnam się zgodzić i przystać na to co mówi starszy upadły? W prawdzie go nie znam i nie mam bladego pojęcia, czy mogę mu zaufać, jednak jeśli tego nie zrobię, zabije Aidena. A może właśnie z tego powodu, że syn wiedziałby, że nie powinnam mu ufać, zastrzelił go? Żebym dokonała niewłaściwego wyboru? Już nic nie rozumiem. Powinnam przestać tyle myśleć.

- Zgoda.

Miałam wrażenie, że moje słowa odbiły się echem od każdego drzewa po kolei, tworząc dziwnie straszny nastrój. Patrząc na wesołą twarz upadłego, myślałam tylko o tym, jak bardzo Aiden jest do niego podobny. Te same mroczne oczy i rysy. Nawet włosy mają identyczne.

To było frustrujące, bo miałam wrażenie, jakbym rozmawiała ze starszą wersją mojego chłopaka... starszą i bardziej niebezpieczną. W głowie pojawiła mi się myśl: Może i nie ostatnia wersja...?

- Otóż, jak dobrze wiesz, przez twój związek z moim synem, upadli tak jak i jeźdźcy, pragną waszej śmierci.

- Nie rozumiem... w takim razie czemu...

- Czemu ja ciebie nie zabiłem? Czemu twoja kochana siostra tego nie zrobiła? Myślisz, że z czystej miłości, ktoś zostawiłby przy życiu skazańca? Otóż nie. Twoja siostra, tak jak i ja, mamy w stosunku do ciebie plany... Jednak każdy na swój własny sposób. Karen. Skazańca nie można zostawić przy życiu, takie są zasady boskie i każdy trzyma się ich bardzo mocno. To coś jak wiara religijna. Wierzymy, że takie osoby są zagrożeniem. - spojrzał na mnie, jakby chciał dodać, "Ty i tak nim jesteś". - Jednak sprawa z tobą wygląda inaczej... Jesteś bardzo potężna, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo twoja historia rodzinna jest ciekawa.

- Znam ją. Mama mi ją opowiadała i nie sądzę, żeby...

W tamtym momencie mężczyzna przede mną wybuchnął dźwięcznym śmiechem.

- I jej wierzysz? Naprawdę sądzisz, że zwykła dziewczyna, mało wprowadzona w tajniki tego świata, mogłaby być tak potężna? Czy nie widzisz tego, jak każdy wokół ciebie cię okłamuje? Dla nikogo nie znaczysz nic więcej jak obiekt badań.

Nie wierzyłam w to co słyszę. To było niemożliwe. Mam przyjaciół, nawet ukochanego, który ciągle mnie szukał... a jeśli robili to właśnie z jakiegoś określonego powodu? Może mieli w stosunku do mnie inne zamiary... niż ja tego oczekiwałam?

- Ze mną jednak twoje życie stanie się ważne dla wielu osób. Będziesz wtedy kimś. To jest właśnie moja prośba do ciebie...

Czy... o nie...

Cofnęłam się o krok, w zamiarze ucieczki, jednak natrafiłam tylko na umięśnione ciało, jednego z upadłych.

- Karen Hall. Czy dołączysz do mnie?

-------------------------------------------------------

Dum dum duum....

Czy nasza bohaterka się zgodzi?
Czy uratuje w ten sposób swoich przyjaciół? A może jednak ojciec Aidena ma rację, i wszyscy wokół ją okłamują...?
Muszę przyznać, że sama nadal ciężko nad tym myślę...

Jakie są wasze decyzje?

Szczerze, ten rozdział jest moim ulubionym. Pisząc go, miejscami wstrzymywałam oddech, jakbym to nie ja była autorem tej historii. Jakbym to wszystko pisała.

Również z tego powodu, musiałam napisać jak najlepszy rozdział. Musiałam wynagrodzić wam jakoś te dwa miesiące... mam nadzieję, że mi wybaczycie. Sądziłam, że w wakacje będę miała więcej czasu na pisanie, jednak było na odwrót.

O wiele lepiej pisze mi się pod presją.

Także więc... do następnego, tym razem wkrótce.
;) ♡

PS Rozdział ma 2000 tys. Słów ^^



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro