Rozdział 1
Obudziłam się z krzykiem. Serce łomotało mi w piersi, tak jakby chciało się jakimś cudem wydostać. Miałam przyśpieszony, nierównomierny puls a w myślach powtarzałam naokrągło jedno zdanie. To był tylko głupi koszmar...
Drżącymi rękoma wyciągnęłam telefon spod poduszki, sprawdzając godzinę. Był środek nocy, jednak byłam niemal pewna, że dzisiaj już nie zasnę. Nie zmrużę nawet jednego oka, gdyż nie pozwolę znów zaćmić mojego umysłu czarną kurtyną.
Mimo obietnic, gdzieś nad piątą rano zmęczenie wygrało.
Obudził mnie głos mojej rodzicielki.
- Karen! Śniadanie, wstawaj!
- Mhm... - Schowałam głowę pod poduszkę. Moja mama Rug jest naprawdę dobrą kobietą. Nie ma ani jednego niepozytywnego słowa, jakim można by było ją opisać, mimo to nie mamy wspaniałych relacji ze sobą.
Moje rozmyślania przerwał zapach karmelu. Pyszna woń unosiła się w powietrzu, rozbudzając moje zmysły. Zerwałam się z łóżka i zrobiłam zaskoczoną minę. Koło mnie stała mama z... karmelowym tortem. Pisnęłam, gdyż moimi ulubionymi cukierkami, były karmelki. To cud, że jeszcze o tym nie zapomniała.
- Tort!
- Wszystkiego najlepszego kochanie! - uściskała mnie, po czym rozkazała zdmuchnąć świeczki. Udało mi się dopiero za trzecim razem, podczas czego zdążyłam już się zirytować. Za grosz nie mam cierpliwości...
Przypomniały mi się moje urodziny, kiedy jeszcze żył tato. Miałam wtedy jakieś 7 lat a rodzice uczyli mnie jeźdźić na małym rowerku, już bez bocznych kółek. Na początku asekurowali mnie, bym nie spadła, jednak po kilku próbach stwierdzili, że potrafię już pojechać sama. Tak też było, ale przez moment...
Wystrzeliłam do przodu, kręcąc gwałtownie małymi pedałami. Szło mi tak dobrze, że odwróciłam się do tyłu krzycząc:
- Mamo! Patrz! Widzisz? Tato, ja jadę!
Przestałam patrzeć przed siebie, co było naprawdę złym posunięciem, bo chwilę potem wylądowałam na płocie, powstrzymując lawinę łez. Byłam dosyć wytrzymałym dzieckiem. Za każdym razem, gdy ktoś przytrzasnął mi palce drzwiami (ponieważ pchałam je gdzie popadnie), to nie odzywałam się ani słowem, tylko świdrowałam tą osobę spojrzeniem mówiącym "Czemu mi to robisz? Czemu ty?!".
Zawsze wtedy tato brał mnie "na barana", po czym spacerowaliśmy po całym domu uśmiechając się do wszystkich. Uczył mnie wytrwałości, odwagi i waleczności, jednak ani razu nie próbował nauczyć mnie cierpliwości. Tak zostało aż do dziś. Z jednym wyjątkiem... jego już nie było, więc uczyłam się sama.
Przerwałam swe rozmyślania, gdy nagle na stole pojawił się list.
- Zaadresowany do ciebie. - Stwierdziła mama. Do mnie? Kto mogłby do mnie pisać? Nie sądzę, by były to jakieś życzenia. Nigdy nie dostałam czegoś podobnego.
- No dobrze... sprawdzę. - otworzyłam kopertę i zaczęłam czytać.
Dnia 20 czerwca 2016 roku, panna Karen Hall została przyjęta do Akademii Jeźdźców. Prosimy o stawienie się jutro, 21 czerwca 2016 roku przy dworcu kolejowym pani miasta, o godzinie 16:30.
Dyrektorka Mia Warner.
Akademia Jeźdźców? Co to za szkoła, co to wszystko znaczy...? Ja nawet nie umiem jeździć konno!
- Mamo, wiesz może, o co chodzi? -Stała za mną, wpatrzona w list.
- Obawiałam się tego...
- Czego? O co tu chodzi?!
- Usiądź, porozmawiamy. - Oznajmiła.
Dowiedziałam się bardzo mało. Mama opowiadała tak szybko, że ledwo cokolwiek zrozumiałam. Między innymi, że na świecie żyją smoki, dobre i złe. Ja jestem jakimś anielskim jeźdźcem z kategorii tych dobrych a szkoła do której idę, jest właśnie dla osób podobnych do mnie. Przynajmniej teorytycznie.
Żeby nauczyć się panować nad smokiem, przechodzimy szkolenie w tej właśnie akademii.
Mama też była jeźdźcem, tylko z biegiem lat straciła ten przywilej... To jest porąbane...
- I ja mam w to wszystko uwierzyć? - Spytałam logiczne.
- Taką mam właśnię nadzieję. - Mówiła ze spokojem. Jak ona to robi, że tak potrafi ukrywac swoje uczucia? Mnie przez całe życie rozpierała energia...
- ... Dobra niech będzie, jadę do akademii. - Wymamrotałam niezdecydowana.
- Tak się cieszę! - Mama mnie przytuliła i muszę przyznać, że brakowało mi tego... tak dawno nie czułam się szczęśliwsza niż dziś. - Idź się spakować, jutro twój dzień. Nie możesz się spóźnić.
Weszłam do swojego pokoju i spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, parę sukienek, bluzki, spodnie i spódniczki. Miałam ogromną nadzieję, że nie będzie tam mundurków. Nie ma w nich nigdy nic dobrego. W skrócie, noszenie ich nie ma najmniejszego sensu.
Zamknęłam torbę i położyłam ją na łóżku. Musiałam jeszcze napisać do swojej jedynej przyjaciółki, że wyjeżdżam. Nie potrafiłabym bez pożegnania, tak poprostu opuścić miasta, gdyż z tego co się dowiedziałam, będę tam mieszkać.
Karen: Laska! Odpisz.
Po paru minutach przyszła odpowiedź.
Sarah: Co jest?
K: Wyjeżdżam z miasta... do nowej szkoły :(
S: Co?! Nie zostawiaj mnie tu ;(
K: Będziemy w kontakcie, bo wiesz, jest takie cudo jak telefon ;)
S: Oj przymknij się. O której jedziesz?
K: Wyjeżdżam koło 16
S: Pamiętaj! Masz do mnie pisać, dzwonić, bo inaczej powyrywam ci nogi z dupy!
K: Boże kochana... bo się popłaczę. Takie pożegnanie... ;(
S: Będę tęsknić <3
K: Ja również... ale niedługo się zobaczymy!
S: Mam taką nadzieję...
Czułam jak łzy powoli spływają mi po policzkach. I co mam teraz zrobić? Zostawić wszystko w tyle i zacząć nowy rozdział w życiu, czy olać cały świat i zostać w Liceum? Oba rozwiązania wydawały się niemożliwe.
Podeszłam do lustra i zlustrowałam się wzrokiem. Długie kasztanowe włosy, w nieładzie spadały falami na ramiona. Jak zawsze, nawet jeśli się uczeszę. Smukła sylwetka, nic nadzwyczajnego, śniada cera i te oczy. Wszyscy mnie zawsze wyśmiewali z ich powodu, ale jak dla mnie, są one piękne; fioletowe splecione ze złotym. Oryginalne. Moje własne.
Nauczyłam się być twardą, dla ludzi którzy są tacy dla mnie. Mam charakterek, tak mówi Sarah.
---------------------------------------------------------
Następnego dnia, stałam już w drzwiach wejściowych z walizką i czekałam na mamę... jak zawsze długo się zbierała, co mnie nie zaskakiwało.
- Mamo!
- Idę - pojawiła się nagle obok mnie - Gotowa?
Nie, kompletnie nie, nogi mi się trzęsły, ręce tak samo, miałam na nich czerwono-białe plamki, co od dawna oznaczało u mnie stres. Podobnie jest ze strachem, gdyż każde to uczucie jest w jakimś stopniu adrenaliną.
- Tak jak nigdy dotąd... - Starałam się, żeby głos mi nie drżał, ale ona mając wrodzoną intuicję w tych sprawach, zauważyła to.
- Nie bój się, na pewno pokochasz to miejsce, zobaczysz, spodoba ci się.
Wsiadłyśmy do auta i po kilku minutach dojechałyśmy prosto na peron. Widziałam powoli zbierających się pasażerów, tysiące nowych twarzy i ani jednej znajomej.
- Kochanie, ja już będę się zbierać, musisz zostać tutaj sama. Do zobaczenia.
Przytuliłam mamę i się z nią pożegnałam. Chwilę po tym jak zniknęła mi z oczu, koło mnie na torowisku stanął pociąg, a z niego wysiadła młoda kobieta.
- Witaj! Ty pewnie jesteś Karen?
- Tak, a pani kim jest? - spytałam poważnie, nie myśląc nawet o zasadach kultury, na co kobieta się zaśmiała.
- Nazywam się Mia Warner, jestem dyrektorką akademii.
Spojrzałam na nią zdziwiona i natychmiast oceniłam swoje zachowanie. Gdybym wykonywała test, mający na celu ocenić wychowanie danej osoby, dostałabym niedostateczny z jednym małym plusem, za użycie słowa "pani".
- Myślałam że...
- Że jestem starsza? - Uśmiechnęła się do mnie.
- Mhm... - zaczerwieniłam się ze wstydu - bardzo panią przepraszam.
- Mów mi Mia, inaczej czuję się staro - mrugnęła do mnie - A nie wyglądam, prawda?
- Oczywiście. - Odwzajemniłam uśmiech.
- Ah! Rozgadałam się! Proszę, wejdź do pociągu, zajmij miejsce w jakimś przedziale i... Miłej drogi!
Weszłam za nią i rozejrzałam się. Wszystko w środku wyglądało normalnie, jak w zwykłym pociągu. Wzdłuż korytarzyka po prawej były przedziały, więc ruszyłam w tą stronę, szukając jakiegoś wolnego miejsca.
Szłam wzdłuż niego, w między czasie zaglądając do każdego przedziału. Na początku wszystkie były zajęte, lecz potem, im głębiej się zapuszczałam, tym spotykałam coraz to gorsze odzywki. Od "Wynoś się, zajęte" do "Spadaj stąd dziwko! - śmiechy". Taa już czuję jak się tu zaaklimatyzuję. To będzie najgorszy rok w moim życiu...
Zajrzałam do ostatniego przedziału i widząc innych ludzi, zaczęłam się cofać, aż wpadłam na coś o wiele lepszego. Nie zważałam na dziwne spojrzenia, otworzyłam drzwi do maszynowni i tam miałam zamiar przesiedzieć całą tą drogę. Weszłam, i już miałam zamknąć za sobą drzwi, gdy zauważyłam, że coś je blokowało, nie pozwalając na to. Świat się na mnie chyba uwziął.
Ciekawa spojrzałam na przeszkodę i zobaczyłam buta... Wspaniale. Westchnęłam, wpuszczając oprycha. Przede mną pojawia się niska dziewczyna z marchewkowymi włosami.
- Kim jesteś? - postanowiłam odezwać się pierwsza.
- Jestem Margharet, mów mi Mary. - Uśmiechnęła się, jednak ja dalej siedziałam niewzruszona. Po co tutaj przylazła? - Ja... Hm jestem z ostatniego przedziału, chciałam powiedzieć, że możesz z nami spędzić podróż.
Spojrzałam na nią zdziwiona. Nikt nigdy nie był dla mnie aż tak miły, nie licząc oczywiście Sarah. Jednak mimo to zachowałam pozory i spróbowałam jej się jakoś stąd pozbyć.
- Nie... Dzięki, podoba mi się tu.
Mary uniosła jedną brew, rozbawiona. Oczywiście, jaka ja byłam głupia... siedziałam w maszynowni, opierając się o wysmarowaną jakimś smarem małą szafkę, i próbowałam jej wcisnąć, że jest tutaj ładnie.
- Oj przestań, chodź.
- Mówiłam, chce być sama. - warknęłam, zastanawiając się, czy przypadkiem nie potraktowałam jej zbyt ostro, jednak ona tylko przewróciła oczami, dając mi do zrozumienia, jak bardzo jestem żałosna.
- Nie pytałam ciebie o zdanie. - Machnęła na mnie ręką, i wyszła, po czym jakaś siła kazała mi iść za nią. To był zbyt mocny przymus, więc zrezygnowałam z walki, i ruszyłam "nie swoimi" nogami.
W przedziale były tylko dwie dziewczyny, plus Mary. Stanęłam w drzwiach, nie wiedząc co robić, gdyż wszystkie patrzyły na mnie z ciekawością malującą się na twarzy. Poczułam, jak mentalnie przełączam swój guzik znów na obronę, po czym z moich ust wypłynęły słowa:
- Nie macie się na co patrzeć? - Natychmiast przełknęłam zażenowanie. Za mocno je potraktowałam, jednak one nie zwróciły na to pytanie najmniejszej uwagi, tylko się uśmiechnęły. Dziwne...
- To jest Gwen. - Mary wskazała na wysoką szatynkę z wielkimi, żółtymi oczami. - A to Essie. - Teraz zwróciłam się w stronę ognistowłosej dziewczyny, o oczach tego samego koloru. Były naprawdę cudowne. - Mnie już znasz.
Trochę się rozluźniłam i usiadłam koło Essie.
- Tak... Yhm, jestem Karen. Przepraszam za moje zachowanie, ale w ten sposób przetrwałam trudne chwile w szkole. Mam już to we krwi.
- Nie ma sprawy. - Uśmiechnęła się czerwonowłosa.
- Witaj u nas! - Gwen wcisnęła się po przyjacielsku między mnie i Essie, po czym mocno objęła. Źle oceniłam tą gromadkę dziewcząt, możliwe, że je polubię... Najwyraźniej nie wszystkie dziewczyny są tak samo puste i bezmyślne jak większość. Oto dowód, że na świecie istnieją jeszcze ludzie o dobrych sercach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro