⓫
Mistrz Windu wziął głęboki wdech. Jeden. Drugi. Trzeci. Nie zadziałało.
Sięgnął po pewniejszą metodę. Pozwolił, by kojące wici Mocy otoczyły jego postać, nieco na siłę wymuszając spokój ducha i klarowność myśli.
Cóż, efekt nie był może wybitny, ale wystarczający, by mógł zapanować nad lekkim drżeniem dłoni, w której ściskał swój miecz.
Mace nie bał się śmierci. Zbyt wiele razy stawał już w jej obliczu, by czuć jakiekolwiek wątpliwości. Długa i żmudna kariera mistrza Jedi, a następnie generała, skutecznie pozbawiła go lęku przed utraceniem życia.
Ale nie mógł nic poradzić na obezwładniający strach, który przeszywał go na samą myśl o porażce.
Windu dobrze wiedział, że jeśli on — najsilniejszy, najsprawniejszy i najbieglejszy we władaniu bronią — polegnie, polegną i inni. Polegną Jedi. A niespełnienie ich odwiecznej misji, którą byłą ochrona znanej Galaktyki, będzie jego odpowiedzialnością. Jego porażką. Jego winą.
Myśl o tych wszystkich niewinnych istnieniach, cierpiących tylko dlatego, że on nie podołał zadaniu... mroziła mu krew w żyłach.
Jedi byli gotowi oddać życie w imieniu idei. Ponieść śmierć za niewinnych. Ale w tym wypadku śmierć Jedi oznaczała ich śmierć. I to śmierć pełną męczarni, bólu i cierpienia pod jarzmem okrutnego lorda Sithów.
Nie było czasu, by czekać na Wybrańca. Nie było czasu, by zwołać Radę i wspólnymi wysiłkami obmyślić najlepszy możliwy plan.
Wszystkie te decyzje musiał podjąć sam; już, zaraz, teraz.
I nie widział innej opcji, jak rzucić wszystkie dostępne siły do ataku.
Nie było czasu by szperać w archiwach i szukać sposobu zwalczania tajemnego rytuału, zresztą nie wiedzieli nawet czego szukać. Ich jedyną szansą był zmasowany atak, poprowadzony przez najsilniejszych, w nadziei na zatrzymanie Sidiousa brutalną siłą masy.
Nie widząc lepszej alternatywy, Windu zebrał wszystkich pasowanych mistrzów Jedi i klony, by poprowadzili frontalny atak. Rycerze i padawani zostali podzieleni na mniejsze oddziały, w miarę możliwości równe siłowo, by wraz z posiłkami klonów (które miały niebawem dotrzeć) poprowadzić drugą falę w razie niepowodzenia przełożonych.
Wszyscy liczyli, że jeśli mistrzom nie uda się pokonać Sitha, przynajmniej osłabią go na tyle, by kolejne drużyny mogły dokończyć zadanie.
Ale stojąc tuż nad przepaścią, w której czaił się Palpatine i czując, jak Ciemna Strona coraz bardziej przybiera na sile, Mace zaczynał się przeczuwać, że klęska była nieuchronna.
A mimo to musiał iść w paszczę rankora, wiedząc, że jeśli zawiedzie, mieszkańcy Republiki będą zdani tylko na siebie.
— Naprzód — wydusił cicho, choć słowa ledwie przeszły mu przez gardło.
I skoczył.
Tupnięcie jego nóg odbiło się echem, które zaraz zwielokrotniło się efektownie, gdy kolejni mistrzowie dołączyli do niego na dole. Windu powstał i nacisnął guzik, a fioletowe ostrze wysunęło się z sykiem i rozświetliło nieco pogrążone w ciemności otoczenie. Podobne dźwięki rozległy się tuż za nim, ponownie informując, że mistrzowie są tuż za nim i powielają jego kroki.
Windu wziął jeszcze jeden wdech. Wiedział, że objęcie funkcji Wielkiego Mistrza Zakonu wiązało się z ryzykiem i braniem odpowiedzialności. Owszem, nikt nie mógł przewidzieć, że przybierze to aż tak drastyczną formę, ale Mace nie zamierzał się wycofywać. Przysięga to przysięga. Obowiązek to obowiązek.
Chciał zawezwać Sidiousa, ale ten go uprzedził.
— Popełniliście błąd, Jedi. Wielki, ogromny błąd.
Głos dochodził znikąd, a jednocześnie ze wszystkich kierunków na raz. Mace zamarł, odruchowo szukając w Mocy skupienia energii, które byłoby istotą wrażliwą na Moc. Na próżno. Sidious był niewidoczny. Niewyczuwalny. A jednak dobrze wiedzieli, że tam był.
— Jesteś zbyt niebezpieczny, by utrzymać cię przy życiu. Tym razem upewnię się, że zginiesz — odparł twardo wódz, śledząc wciąż mrok w poszukiwaniu choćby najdrobniejszego ruchu.
Żaden z mistrzów nie zaprotestował na tę deklarację. Pojmowali, tak samo jak Windu, powagę sytuacji.
Wydawało mu się, że coś się poruszyło w ciemności, ale nie był pewien. Równie dobrze to przewrotny umysł mógł mu płatać figle.
Nagle, szybko niczym błyskawica, krwistoczerwone ostrze rozbłysło, wynurzając się z nicości, i ruszyło prosto na Mace'a. Instynktownie sparował cięcie, siłując się...
...z mieczem. Samym mieczem.
Lewitujące ostrze chwilę mocowało się z mistrzem, po czym cofnęło się w tył, zgasło, i znów rozpłynęło się we wszechobecnej czerni.
Mace skoncentrował wzrok na przestrzeni przed nim, powierzając swoim towarzyszom pilnowanie tyłów.
Rozległ się krótki, mrożący krew w żyłach krzyk. Windu ledwo powstrzymał się od odwrócenia głowy.
Była to niezwykle roztropna decyzja, która uratowała mu wtedy życie. Niespełna sekundę po ataku na tyły, miecz ponownie obrał go sobie za cel i Mace musiał kolejny raz wyprowadzać błyskawiczną zasłonę, by nie dać się poćwiartować makabrycznej broni.
Chichot Dartha Sidiousa rozległ się przerażającym echem.
— Co tam się stało z tyłu? — spytał Mace, ani na moment nie odwracając głowy i próbując wciąż przeniknąć wzrokiem ciemności.
— Mistrz Koth... poległ — wykrztusił Obi-Wan.
Kolejny wdech.
— Walczymy do końca — zapowiedział Mace.
Niech Moc będzie z tobą, stary druhu.
Wściekłe, wirujące ostrze pojawiło się znowu. Tym razem zaczaiło się na Kenobiego. Mistrz Jedi zręcznie odbił atak, ale tym razem, miecz nie zniknął. Odbity, zanurkował na skos od Obi-Wana i przepołowił kolejnego mistrza, który stał obok niego, nim ktokolwiek zdążył zareagować. Jedynie zduszony okrzyk widzących tę scenę mistrzów poinformował Mace'a co takiego się stało.
To jakiś horror. Istna rzeź — pomyślał z trwogą.
Nie pomylił się zanadto.
★★★
Klony spuściły się na linach i jetpackach, dołączając do niepokojąco uszczuplonego oddziału najzdolniejszych wojowników Zakonu. Ich hełmy, wyposażone w noktowizję, rzuciły trochę światła na sprawę.
— Widzę go! — wykrzyknął jeden z komandosów. — Na prawo stąd znajduje się odnoga, jakiś korytarz prowadzący do innego pomieszczenia. Znajduje się tam, jakieś sto pięćdziesiąt metrów na północny wsch-
Mężczyzna umilkł, i Mace znowu pomyślał o najgorszym.
— Uff, było blisko. Dzięki, generale — kontynuował klon, ku ogromnej uldze Windu.
Kenobi tylko skinął głową, powracając uwagą do niewidzialnego znów przeciwnika.
Próbowali ruszyć w stronę przejścia, ale miecz Sitha skutecznie im to uniemożliwiał.
Sytuacja wydawała się beznadziejna.
— Potrzebujemy posiłków, sir! — wykrzyknął któryś z żołnierzy. — Sami tak długo nie pociągniemy!
Mace był w rozterce. Mógł teraz zawołać drugą falę, by wspomogła ich w szturmie na Palpatine'a. Tłum byłby większą przeszkodą dla rozpędzonego, niewyczuwalnego w Mocy miecza, który krążył nad nimi niby anioł śmierci i atakował tych najmniej czujnych, najbardziej bezbronnych. Z drugiej strony, było to niczym wyznaczanie mniej doświadczonych Jedi jako mięso armatnie, z niewielkimi szansami na przeżycie.
Bo skoro tylko część Mistrzów, i to z trudem, była w stanie odpychać ataki niewykrywalnego, morderczego ostrza, to jak poradzić mieli sobie z tym Rycerze?
Klon jednak miał rację: sami zaraz nie dadzą rady, a jeśli polegną nawet nie dotarłszy do komnaty, w której chował się Sith, jakie szanse powodzenia mieli młodsi?
Z beznadzieją pomyślał, że to decydowanie o tym, czy mają umrzeć wcześniej czy później.
Serce ścisnęło go z bólu, gdy wydawał rozkaz:
— Obi-Wanie, wydaj oddziałowi Besh sygnał do ataku. Niech tu zejdą, utworzymy wokół nich pierścień ochronny. Ochronimy ich jak tylko się da.
Boleśnie zdawał sobie sprawę z tego, jak niewiele to daje. Miecz nie atakował już tylko na poziomie ich twarzy, ale skradał się podstępnie z boków, z góry i od dołu, szukając tylko najdrobniejszych luk w obronie każdego mistrza z osobna.
Po prawdzie, Rycerze nie mieli najmniejszych szans i Mace przekonał się o tym, gdy ledwie w parę minut po przybyciu posiłków, zostały z nich marne resztki.
To był koniec Zakonu Jedi.
Poczuł, jak świat dookoła niego zaczyna się rozpływać. Krzyki klonów, okrzyki Jedi i nieustanne buczenie świetlnych mieczy zlewały mu się w jedną, mętną całość.
To był koniec, pomyślał znów oszołomiony.
Porażka. Klęska. Upadek. Przegrana.
Zawiódł. Nie był w stanie poprowadzić Zakonu do zwycięstwa. Był nieudolnym przywódcą, nieudolnym Wielkim Mistrzem i nieudolnym Strażnikiem Pokoju. Poległ w tej ostatecznej próbie, jaką przygotowała dla nich Moc, i patrzył jak dziesiątki tysięcy lat budowania Zakonu idą na marne, niezdolne do wypełnienia jednego, jedynego zadania: powstrzymania Sithó przed przejęciem władzy nad Galaktyką.
To był koniec.
— ...kaj! Uciekaj, Mace! Na Moc!
Ktoś potrząsnął go zdrowo, wyrywając z transu, w jakim się znalazł. Ze zdumieniem rozpoznał w tej, początkowo niewyraźnej sylwetce, Aaylę Securę, twi'lekańską Mistrzynię z Rady.
Spojrzał na nią bez zrozumienia.
— Uciekaj! Ty też, Kenobi, wiejcie, póki macie jeszcze czas!
Windu poczuł narastające w nim oburzenie. Zostawić ich? Samych? Uciec z pola bitwy, przegrać bez honoru?
Zniecierpliwienie, a właściwie paniczny strach Aayli, który popychał ją do działania, odbił się na jej twarzy.
— Ta bitwa jest już przegrana. Naszą ostatnią szansą jest Skywalker, a sam też nie da rady. Będzie potrzebował najsilniejszych, jeśli ma jakąkolwiek szansę powodzenia! — powtórzyła. — Uciekajcie, na Moc, uciekajcie!
Secura miała rację. Przegrali. To, kiedy padną wszyscy, było tylko kwestią czasu.
Ale opuszczanie ludzi, za których był odpowiedzialny, i których sam wezwał tu na śmierć... wydawało się ucieczką. Tchórzliwą, okropną ucieczką. To było najrozsądniejsze, co powinien teraz zrobić, a jednak nie potrafił się przemóc i porzucić swoich ludzi w najtrudniejszych momentach. Nie potrafił.
I czuł, że Kenobi odczuwał dokładnie to samo.
— Już! — wrzasnęła znowu Aayla, odpychając Mace'a brutalnie Mocą w kierunku dziury.
Minął się z czerwonokrwistym ostrzem o włos. Gdyby odepchnęła go pół sekundy później...
Wdech. Wydech.
— Obi-Wanie.
Mistrz Jedi zrozumiał, choć zostawiał swoich z równie ciężkim sercem co on sam. Oboje nie czuli już ani krztyny nadziei, że Wybraniec czy w ogóle ktokolwiek da radę powstrzymać Palpatine'a. Nie po rzezi, jakiej byli świadkami.
— Tylko żywi mogą podjąć walkę! — zakrzyknęła jeszcze za nimi Secura.
★★★
Gdy wreszcie Ahsoka wylądowała na Coruscant, naprędce sklecona drużyna zastała jeden wielki chaos.
Nie było to widoczne na pierwszy rzut oka, o nie. Oprócz zaskakująco opustoszałych ulic w okolicy Świątyni wszystko wydawało się w najlepszym porządku... dopóki nie posłuchało się Mocy.
Moc plątała się, jednocześnie nucąc pieśń żałobną wielu poległych dzisiaj Jedi, i szepcząc niebezpieczne, mroczne słowa recytowane przez Sitha. Pieśni te przeplatały się, raz jedna z nich zdobywała przewagę, raz druga, jakby była to swoista próba sił między dobrem i złem.
Problem w tym, że to dobro było zabarwione stratą i smutkiem. Anakin nie wyczuwał ani uncji nadziei, przekonania i zwycięstwa, które zwykle dumnie reprezentowało światłość.
Nie wróżyło to dobrze.
Z tego makaronu obcości, podstępu i smutku wyłoniła się nagle znajoma sylwetka, a nawet dwie. Były one zmienione — z pewnością zarażone specyficzną aurą, jaką rozlewała tutaj Moc — ale wciąż rozpoznawalne. Mistrzowie Windu i Kenobi zmienili się, ale wciąż została w nich cząstka dawnych ja.
— Och, ironio — mruknął pod nosem Maul, rozpoznając przybysza z brodą. — Tyle lat, tyle lat...
Wybraniec spojrzał na niego spode łba.
— Jeśli zamierzasz odwalić coś głupiego, pamiętaj, że nie zawaham się cię powstrzymać.
Maul prychnął coś pod nosem w odpowiedzi.
Wymiana zdań na moment rozluźniła napiętą do granic możliwości atmosferę. Niestety, trzeba było zejść na ziemię.
Mistrzowie podeszli do przybyszów na odległość metra.
Obi-Wan również zdawał się zaskoczony widokiem Maula, ale prawdopodobnie był już zbyt zmęczony, by bardziej zdziwić się jego widokiem.
Windu skinął głową w stronę drużyny w geście powitania.
Ahsoka nie wytrzymała.
— Co się stało?
Mistrzowie popatrzyli na siebie. Ich spojrzenia zdawały się mówić: który opowiada? Żaden z nich nie był do tego zbyt skory.
Wreszcie Kenobi westchnął, pokonany. I rozpoczął opowieść:
— Zlokalizowaliśmy Palpatine'a. Mieliście rację, ukrywał się w kanałach. Jego moc przybierała na sile, więc nie mieliśmy wyjścia i przystąpiliśmy do ataku...
Umilkł. Następne słowa nie przechodziły mu przez gardło.
— Zmiótł nas niemal bez wysiłku — dopowiedział za niego Mace, choć było to dla niego równie ciężkie. — My... nie mam pojęcia, jak go powstrzymać. Nie wiem nawet co próbuje zrobić.
— Kreuje bombę myśli — poinformował Maul, mierząc mistrza Jedi poważnym, wyjątkowo pozbawionym kpiny spojrzeniem.
Windu wybałuszył oczy w zdumieniu.
— Bombę myśli? Ale... to niemożliwe!
— Archiwa wspominają o wypadku jej użycia na Ruusanie — wtrącił Kenobi, w zamyśleniu gładząc ręką podbródek. Maul skierował na niego swoje spojrzenie.
Przez krótki moment rozważał, czy nie poinformować swojego arcywroga, że ten gest jest wyjątkowo irytujący, ale po krótkiej wewnętrznej bitwie dał spokój. Były ważniejsze sprawy do omówienia.
Tymczasem Obi-Wan, po krótkiej pauzie, ciągnął dalej:
— Ale, o ile zapisy są prawdziwe, do kreacji takiej broni potrzebna jest cała grupa potężnych użytkowników Ciemnej Strony. Sidious nie powinien dać rady w pojedynkę.
— Nie mówiąc o tym, że bomba myśli pochłania wszystkie wrażliwe na Moc istoty. Zginą nie tylko Jedi. On też — uzupełnił Windu.
— Mroczni Lordowie z Ruusana próbowali się przed tym osłonić — sprostował Maul, ponownie włączając się do rozmowy. — Byli za słabi, więc im się nie udało. Ale Sidious...
Zabrak zamknął oczy. Nie chciał sobie nawet wyobrażać co by było, gdyby plan Sidiousa się powiódł.
— Sądzisz... — Kenobi zawahał się. Zwracanie się do Maula bezpośrednio było niebezpiecznym posunięciem i przez krótką chwilę Jedi rozważał, czy w ogóle podejmować to ryzyko. Opress wydawał się jednak znacznie spokojniejszy niż podczas ich okazjonalnych spotkań w czasie wojen klonów. No i nie wydawał się być chętnym do rzucenia mu się na gardło.
Chrząknął nieco speszony, widząc jak ślepia Zabraka kierują się w jego stronę z lekkim popędzeniem.
— Sądzisz, że Sidious jest na tyle zdolny, by się uratować?
— I wytworzyć bombę samemu? — dodał prędko Mace.
Spojrzenie, jakie otrzymali od byłego Sitha, mówiło wszystko.
— Musimy go zatrzymać.
Ahsoka odezwała się po raz pierwszy. Nie zamierzała czekać ani chwili dłużej. Jak zwykle rwała się do działania.
— Gdzie on jest? — poparł ją Anakin.
Wszyscy popatrzyli na Wybrańca.
Niespodziewanie, świat zatrząsł się w posadach.
Zdezorientowani rozejrzeli się po sobie, ale każdy z nich był tak zaskoczony. Coruscancka ziemia drżała, złowrogo mrucząc i potrząsając stąpającymi po niej gośćmi.
Po chwili, ku jeszcze większemu osłupieniu zebranych, Maul Opress zaklął soczyście.
— Świątynia! — wykrztusił. Spojrzeli na niego z wyraźnym brakiem zrozumienia. — Wasza Świątynia jest przesycona Mocą. Od wieków. Bomba rozerwie nie tylko nas, ale całą tę okolicę!
Majestatyczna, wiekowa budowla na ich oczach zaczęła się kruszyć.
Zamarli z przerażeniem.
Poza jedną osobą.
— Anakin, nie! — wykrzyczeli naraz Ahsoka z Obi-Wanem.
Próbowali rzucić się za nim, ale silne ręce przytrzymały ich stanowczo, krzycząc słowa opamiętania. Tano motała się chaotycznie w uścisku Maula, próbując jakoś się z niego wyślizgnąć, podczas gdy Kenobi stawiał na brutalną siłę, próbując wyrwać się z zakleszczonych na jego ramionach dłoni Mace'a. Ci dwoje również krzyczeli za Wybrańcem, ale nie zamierzali ruszać za nim w pogoń. Z ponurymi minami obserwowali, jak wejście do Świątyni zawala się tuż po tym, jak Skywalker w nie zanurkował.
★★★
Anakin nie potrzebował, by ktoś wskazał mu drogę. Moc sama zdawała się go przyzywać, coraz głośniej roznosząc pieśń o poległych bohaterach, im bliżej wejścia się znajdował. Choć przybierające na sile turbulencje dawały mu się we znaki, niestrudzenie parł na przód, skutecznie przybliżając go do Sitha.
W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl: ocalić tych, których kochał.
Wiedział, że po wyeliminowaniu Jedi, Palpatine nie zatrzyma się na Coruscant. Prędzej czy później (a zważywszy na pochodzenie Palpatine'a Skywalker obstawiał raczej prędzej) dobierze się też do Naboo. Do Padmé. Do Luke'a i Lei.
To była jedna kwestia. Druga: Obi-Wan i Ahsoka też byli rodziną.
Rodziną, która co prawda była na drugim planie, ale obecnie znajdowała się w bezpośrednim, śmiertelnie groźnym niebezpieczeństwie. A Anakin zrobiłby wszystko, by ich przed nim uchronić.
Wybraniec dopadł do dziury, którą zrobili Jedi. Requiem poległych otoczyło go ponurym zawodzeniem, które odsunął, by nie zmąciło mu zmysłów.
Ogarnęła go wściekłość na Palpatine'a. Jak on śmiał krzywdzić jego rodzinę? Jak śmiał sięgać po tron, na którym nikt go nie chciał? Kto dał mu prawo do sprawowania władzy, do decydowania o losach milionów; kto dał mu prawo do decydowania o życiu i śmierci?
Nikt!
Sith zuchwale zawłaszczył sobie te prawa, przekuwając roszczenia w czyn i miażdżąc po drodze wszystko, co śmiało mu się sprzeciwić.
Anakin zamierzał go powstrzymać.
Wskoczył w otchłań, zanurzając się w ciemności.
Wylądował na ugiętych nogach, czujnie sondując otoczenie.
Czuł poległych, rozłożonych na posadzce dookoła niego. Czuł tych ledwie, ale już niedługo żywych, których aury Mocy jeszcze lekko mrugały. I wreszcie, czuł Palpatine'a.
Sheev był ledwo wyczuwalny, niemal nieuchwytny. Jego aura w Mocy była tak malusieńka, tak dobrze ukryta, że sam Skywalker ledwie ją pochwycał.
Ale go czuł. A przy odpowiednim skupieniu, mógł go dzięki temu namierzyć.
Wciąż wzburzony, teraz już nie tylko widmem okrutnej dla Galaktyki przyszłości, ale także wizją nie tak dalekiej przeszłości, która niemal wybiła Zakon Jedi, pomaszerował prosto w stronę, gdzie znajdował się Palpatine.
Mocą przyciągnął do siebie najbliższy miecz spoczywający dotąd w już bezwładnej dłoni. Nie obejrzał się — w ciemności nawet nie dostrzegłby, kto był jego poprzednim właścicielem.
Ziemia znowu się zatrzęsła, a strop tuż obok wyciętej niedawno dziury zaczął pękać, grożąc zawaleniem.
Ale Anakin o to nie dbał. Wpadł niczym torpeda do salki, w której skrywał się Lord Sithów.
Darth Sidious mamrotał coś zawzięcie. Jak Anakin się domyślał, kontynuował rytuał, próbując pogrążyć niedobitków Jedi w wiecznej agonii.
— Dosyć tego! — oznajmił Wybraniec, zapalając błękitne ostrze i rzucając się na nieruchomego przeciwnika.
Było to, oczywiście, zbyt proste. Palpatine w ostatniej sekundzie wykonał unik, niemal zwalając Skywalkera z nóg. Włożył w natarcie zbyt wiele siły, a długa przerwa od fechtunku sprawiła, że nie spisał się najlepiej.
Ale nie zamierzał się poddawać.
Sidious umilkł. Przerwał recytację i zwrócił straszne, żółte ślepia na byłego Jedi.
Uśmiechnął się z kpiną, a może pogardą? Anakin nie był pewien, ale średnio go to obchodziło.
Ruszył do ataku, a już po chwili niebieska broń starła się z czerwoną. Zaskwierczało.
Palpatine szybko odskoczył, zwinnie wycofując broń ze zwarcia. Zabawa z Anakinem w ciuciubabkę nie miała sensu, bo Sheev dobrze widział, że Wybraniec wyczuwa jego obecność w Mocy choćby się nie wie jak starał ją zamaskować. Lewitujący miecz z pewnością nie stanowiłby dla niego problemu.
Skywalker przystąpił do kolejnego natarcia, tnąc gładko na wysokości brzucha. Sheev wygiął się, unikając cięcia, po czym przeprowadził własną kontrę, próbując nadziać pierś mężczyzny na sztych. Bez efektu.
Anakin trwał tak w ofensywie, zdecydowanie dominując nad słabym fizycznie przeciwnikiem, który miał jednak w sobie tyle siły, by skutecznie stawiać mu opór i nie popełnić żadnego kosztującego go życie błędu.
Walka przedłużała się, a świat wokół nich się walił.
Oni jednak nie poświęcali mu większej uwagi.
Jak dotąd całą swoją uwagę Skywalker poświęcał starciu, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z przeciwnika. Teraz jednak kątem oka wychwycił ruch, który zaalarmował jego instynkt.
Bańka, którą swoimi słowami tworzył Sidious, wciąż rosła.
Bomba myśli nie przestawała się powiększać, nawet przy przerwaniu mrocznej recytacji.
Było źle. Bardzo źle.
Wybraniec powrócił spojrzeniem do oponenta. W samą porę — gdyby zamarudził jeszcze moment, krwistoczerwone ostrze przeszyłoby mu boleśnie ramię.
W oczach Sidiousa zobaczył szaleńczą satysfakcję, jak gdyby domyślił się już, że Anakin odkrył jego plan.
Sheevowi było wszystko jedno: walczył czy stał, proces przebiegał już bez jego nadzoru. Nie było ratunku.
Jedynym wyjściem, jakie przychodziło Anakinowi do głowy, było zmniejszenie, skurczenie bańki skumulowanej energii do tak małych rozmiarów, by ta wreszcie zniknęła, a siła w niej zgromadzona rozpełzła się z powrotem we wszystkie strony świata. Nie mógł jednak tego zrobić, dopóki miał na głowie Sitha.
Anakin postanowił więc, że w odróżnieniu od ostatniego razu, tym razem rzeczywiście zabije Palpatine'a. Był zbyt niebezpieczny, by zostawić go przy życiu.
Poczuł, jak po podjęciu tej decyzji, po określeniu jasnego i pewnego celu, jakaś blokada w jego umyśle się rozrywa, a drzwi do nowej, nieznanej dotąd mocy stają przed nim otworem.
Sięgnął po te zapasy nowej energii bez wahania.
Wyciągnął ledwie rękę... i już. Sheev Palpatine, Mroczny Lord Sithów Darth Sidious, wisiał unieruchomiony jak kłoda, nie mogąc się ruszyć, myśleć ani oddychać. Zastygł w czasie, posłusznym sile Wybrańca niczym zwykły, martwy przedmiot przyzywany telekinetycznie przez padawnów podczas nauki. Bez własnej woli, bez jakiejkolwiek siły, bez oporu.
Nie zastanawiając się długo, Anakin wbił miecz świetlny w jego serce.
I nie oglądając się na niego więcej, popędził do wariującej bańki.
Tamta rozszerzała się i kurczyła, szalejąc, pozbawiona kreatora jeszcze przed zakończeniem procesu tworzenia. Jej siła zdawała się niebywała, ale siła Wybrańca była na podobnym poziomie.
Uda mu się.
Uda.
Na pewno.
Anakin wyciągnął przed siebie ręce, w pełnym skupieniu sięgając ku bańce i próbując ją ujarzmić. Moc próbowała wyślizgnąć mu się z palców wypływając raz jedną szczeliną, raz drugą. Skywalker w porę interweniował, przesuwając sidła tak, by zmusić bąbel do wskoczenia na wyznaczone przez niego miejsce.
I kurczył je, kurczył, zacieśniając klatkę coraz bardziej.
Czuł, jak energia w jej środku wrze, domagając się wypuszczenia na wolność. Jeszcze moment, jeszcze chwila, a wściekłą energia Ciemnej Strony przepali bąblowatą osłonkę i wyruszy w świat, siejąc zniszczenie i śmierć.
Nie mógł do tego dopuścić.
Mimo to czuł, że przegrywa. Bańka parzyła go już niemal fizycznie, lada chwila miała się rozerwać na strzępy. A on nie mógł jej kurczyć zbyt szybko, by zduszając ją, przypadkiem nie rozerwać jej struktury.
Robił co mógł, ale wiedział już, że nie zdąży.
Mógł co najwyżej ograniczyć straty.
Anakin Skywalker wziął głęboki wdech.
Niech Moc będzie ze mną.
W tej chwili bańka się przegrzała i nastąpił wybuch, pochłaniając wszystko na swej drodze.
★★★
Wybuch nastąpił nagle, niespodziewanie i zaskakująco cicho. Wydawał się jakby przytłumiony.
Taki też zresztą był, jak zauważył Kenobi, gdy tylko gęsty dym trochę opadł, pozwalając im przyjrzeć się bliżej katastrofie.
Zachodnia część Świątyni stała w płomieniach i gruzach, ale reszta budynku, jak i wszystko wokół niego, zdawało się nienaruszone.
— Udało mu się... imponujące — wyszeptał w zamyśleniu Maul.
Nikt mu jednak nie odpowiedział.
Pozostali, będący w bliższej relacji z Anakinem, wyczuli coś, czego on nie zdołał.
Wraz z nastąpieniem wybuchu, obecność Anakina w Mocy zgasła.
__________
Uhh, dobrego dnia Gwiezdnych Wojen?
Głupio coś takiego pisać po takim zakończeniu, ale... tak wyszło.
Niedługo (parę, paręnaście dni) powinien się pojawić epilog. Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do tego momentu mimo moich paskudnie długich przerw i braku jakiejkolwiek systematyczności.
Ale głowy do góry, bo po każdym smutku przychodzi w końcu światełko nadziei! ^^
May the 4th be with You all!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro