Rzozdział 10
Było już parę godzin po zmierzchu. Normalnie w Ridderyjskim lesie powinny być słyszalne odgłosy nocnego życia... Ale raczej nie należące do stukania naczyń, bekania czy głośnych śmiechów i rozmów, jakie było słychać w głębi lasu, gdzie spora grupa ludzi rozbiła swój obóz. Większa część tej grupy zgromadziła się wokół trzech ognisk, jedząc wieczorny posiłek i zapewniając otoczeniu te niecodzienne odgłosy. Nad ich sielską ucztą czuwali wartownicy, którzy marzyli tylko o tym, by do nich dołączyć. Byli już zmęczeni i zmarznięci, na szczęście zbliżał się koniec ich warty. Na szczęście dla nich i dla pewnego niekonwencjonalnego rodzeństwa, czającego się w ciemnościach za jednym z wozów.
- Mam nadzieję, że rzeczywiście jesteś tak dobry, jak mówisz, bo ja widziałam tylko twoje upadki - mruknęła Latena do Horsta.
Złodziejaszek rzucił jej zirytowane spojrzenie.
- To był zwyczajny pech. Dobrze wiem, co robię. Mam na karku kilka lat stażu - odparł.
Garncarka skrzywiła się nieznacznie.
- Tak, tak... Mała mi pociecha. Pech niełatwo odczepia się od człowieka.
- Na Kampa! - syknął Horst. - Możesz przestać? A może to ty chcesz tam iść za mnie? Na pewno nie zauważą cię z tym twoim monstrualnym wzrostem.
- Nie jestem wcale aż tak wysoka - zaprotestowała kobieta.
- Taa... Tylko wyższa od dużej większości ludzi. Pomyślą, że to drzewo udało się na przechadzkę. - dodał złośliwie chłopak.
- Za to ciebie wezmą za królika - Latena wywróciła oczami.
Horst chciał coś odpowiedzieć, ale siostra go uprzedziła.
- Chyba można zaczynać - powiedziała, zmieniając temat.
Nadszedł idealny moment, by wcielić plan ucieczki w życie. W polu widzenia została tylko dwójka wartowników, którzy niby pilnowali obozu, ale tak naprawdę co i rusz spoglądali tęsknie w stronę światła ognisk. Droga do wozu, w którym trzymano dobytek rodzeństwa, była praktycznie wolna. Wystarczyło zakraść się tam, wymijając strażników i po prostu wejść - ponieważ drzwi były zamknięte jedynie na skobel. Całą sprawę ułatwiał fakt, iż śnieg stopniał i tylko gdzieniegdzie zostały jego niedobitki, więc wartownikom trudniej było wypatrzyć na tym tle jakąkolwiek postać.
Latena zaczęła prostować się z kucków, lecz Horst chwycił ją za nadgarstek i ściągnął z powrotem na dół.
- Patrz - syknął. - Na prawo.
Garncarka spojrzała tam, gdzie jej kazał i spostrzegła nadchodzącego szybkim krokiem mężczyznę. Pozdrowił on wartowników skinieniem głowy i wszedł do wozu, w którym przetrzymywany był dobytek jeńców - jak i inne rzeczy.
Rodzeństwo czyhające w bezpiecznym cieniu wbiło wzrok w powóz, czekając aż mężczyzna z niego wyjdzie. Zaczynali już się niepokoić. Warta dobiegała końca i lada moment mogli nadejść nowi strażnicy. Wypoczęci i gotowi. Cała akcja byłaby wtedy o wiele trudniejsza do przeprowadzenia niż przy tych zmęczonych czuwaniem. I wtedy go zauważyli. Mężczyzna wyłonił się z drugiej strony wozu i odszedł w stronę ognisk.
Horst odetchnął z ulgą.
- Chyba możemy zaczynać.
Jednak Latena nie ruszyła się z miejsca.
- Czekasz aż skończy się warta czy co? - Złodziej rzucił siostrze zirytowane spojrzenie.
Garncarka założyła ręce.
- Widziałeś, co on zrobił? - spytała, jakby nigdy nic.
- Wszedł, wyszedł i poszedł. Może ty też powinnaś już iść?
- No właśnie. Wyszedł. - Latena nie dała się zbić z tropu. - A z której strony?
- No... - Chłopak już miał odpowiedzieć, gdy nagle zdał sobie sprawę, do czego zmierza ta rozmowa. - Nie, nie. Nie.
- Ależ, co nie? - Garncarka uniosła brew.
- Myślisz, że też tak wyjdę, zostawiając cię tutaj.
- A to nie ma sensu?
Horst prawie zgrzytnął zębami.
To miało sens. Istnienie drugiego wyjścia umożliwiało wygodną ucieczkę. Korzystając z niego, nie trzeba było narażać się drugi raz na to, że zauważą cię strażnicy. Wóz osłaniał przed ich wzrokiem. Oczywiście byli jeszcze wartownicy, którzy okrążali z zewnątrz cały obóz, ale ich łatwo było wyminąć. Zatem Horstowi nie byłaby już potrzebna pomoc Lateny do wydostania się z wozu niezauważonym. Mógłby ją zostawić i uciec samemu - co było łatwiejsze. W dodatku z dobrą bronią. To z pewnością było dosyć korzystne rozwiązanie.
- Latena, ja naprawdę nie zamierzam cię oszukać. Daję słowo! - powiedział Horst.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak fatalnie zabrzmiało to, co powiedział. Bo przecież od dawien dawna jest znana mądrość, że słowo złodzieja nic nie znaczy.
Latena spojrzała nieprzeniknionym wzrokiem na swego brata.
- A może... - odezwała się po chwili. - To ja się tam zakradnę...
- Nie. Już to ustalaliśmy!
- Musi być jakieś inne wyjście...
- Tak. Takie, że, do czwórcy bogów, w końcu mi zaufasz! - Horst podniósł głos.
Zerknął szybko na wartowników. Ci jednak niczego nie usłyszeli, więc kontynuował już ciszej:
- Ale nie, nie zrobisz tego. Bo jestem złodziejem! Ale skoro siedzisz z tym złodziejem w jednym bagnie, to radziłbym mu zaufać. Inaczej czemu ja miałbym ufać tobie?!
Cisza, która zapadła po słowach Horsta, nie należała do lekkich. Jednak pewna osoba nie miała problemu z jej uniesieniem czy może raczej - przerwaniem.
- Myśleliście, że nikt nie uzna waszego rozpytywania i rozglądania się po obozie za podejrzane? - odezwał się głos za plecami Lateny i Horsta.
Rodzeństwo zerwało się na równe nogi i obróciło w tył.
Ich oczom ukazał się Krigeryjczyk, ten, któremu w pierwszym dniu porwania Latena niechcący zabrudziła buty. Jak zdążyła się później dowiedzieć, miał na imię Roch.
Horst, widząc go, postąpił kilka kroków wstecz. Roch w odpowiedzi zaśmiał się.
- Spokojnie. Przecież nic wam nie zrobię.
- Mamy ci wierzyć? - Latena uniósła brwi.
- Nic wam do tej pory nie zrobiłem.
- Tylko porwałeś. To rzeczywiście nic - skomentowała garncarka.
- To była pomyłka.
- To czemu nas nie puścisz, ty albo twoi koledzy? Nie wierzę w wasze dobre intencje. Chcecie nas wykorzystać - powiedziała Latena, posyłając Rochowi zimne spojrzenie.
- Skądże! To by było złe - odparł mężczyzna.
Horst parsknął szyderczo.
- Szkoda, że nie miałeś tak dobrego rozpoznania dobra i zła, gdy porzucałeś żonę z dzieckiem, Saltwind - rzekł chłopak, postępując do przodu.
I Latena, i Roch spojrzeli zdziwieni na złodzieja.
- Skąd...? - wyrwało się czterdziestolatkowi.
- Skąd to wiem? Bo co? Myślałeś, że już wszystko zostawiłeś w Krigerii? I że nikt już o tym nie pamięta? Czy może wszyscy, których oszukałeś, już nie żyją? - Głos Horsta był pełen gniewu i goryczy.
- Ale... - Mężczyzna, cofnął się o krok, patrząc ze zdezorientowaną miną na chłopaka.
- Otóż ja żyję. A ty mnie nie kojarzysz? Tak łatwo zapomniałeś o swojej rodzinie? - Horst splunął pod nogi Krigeryjczyka. - Jestem Horst Saltwind. Kiedyś byłem.
- Horst?... Jak?... Sy-synu? - Roch wyglądał tak, jakby miał za chwilę stracić równowagę.
- Nie nazywaj mnie tak! - Chłopak posłał mężczyźnie wściekłe spojrzenie. - Nie jestem już twoim synem!
Porywacz otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale złodziej nie dał mu dojść do słowa.
- Nie po tym, co zrobiłeś. Miałem nadzieję, że nie wróciłeś z powodu śmierci. Ale nie! Przez te całe pięć lat siedziałeś sobie zagranicą!
W oczach Horsta stanęły łzy, ale trudno było je dostrzec w ciemności.
- Chwila, chwila... - Latena odwróciła się do brata. - To jest twó... ten łajdak, który popłynął w siną dal, zostawiając ciebie i twoją matkę z niczym?
- Tak. Mówię przecież.
Roch, próbując zyskać jakąkolwiek kontrolę nad sytuacją, rzucił garncarce cierpkie spojrzenie.
- A kim ty właściwie jesteś?
Kobieta wachała się tylko przez chwilę.
- Siostrą Horsta.
Pomimo całego gniewu, do Horsta dotarły słowa Lateny.
- Co? - wyrwało mu się.
- Chyba nie moją cór... - zaczął mężczyzna.
- Nie - ucięła garncarka.
Roch zamilkł na moment.
- Ale jesteś siostrą mojego syn...
- Nazywam się teraz Horst Stormglass. A ty - tu Horst rzucił przekleństwem - nie masz prawa nazywać mnie synem.
- Twoja matka wyszła za in...
- Ona nie żyje! - wrzasnął chłopak.
Zrobił krok w kierunku Rocha. W jego oczach kryła się czysta furia. Jeszcze chwila a kompletnie straciłby panowanie nad sobą, lecz nagle usłyszał:
- Co tutaj się dzieje? - Ostry głos otrzeźwił go i pozostałą dwójkę.
Trójka Krigeryjczyków zwróciła wzrok na młodego mężczyznę, który przerwał, jakby nie patrzeć, rodzinną kłótnię. On zmierzył ich wzrokiem, poprawiając jedną ręką swój płaszcz.
- Roch? - Uniósł jasne brwi, rozpoznając jednego ze swoich. - Co ty tutaj robisz? Co z nimi tutaj robisz? Co oni tutaj robią?!
W jednym momencie cała majestatyczność mężczyzny poszła z dymem. A jeśli nawet coś z niej pozostało, to chwilę później ruszyło za przykładem reszty.
- Henry? Gdzieś ty znowu polazł? - rozległ się zirytowany głos. - Mówię ci, słyszysz głosy i tyle.
Zza wozu wyszedł niski, dosyć krępy mężczyzna i stanął koło młodzieńca. Henry odkaszlnął, wskazując na Krigeryjczyków zastygłych w miejscu.
- A... No dobra - burknął niższy. - A raczej nie dobra. Roch, co, do jasności, ty sobie wyobrażasz? Układasz się z jeń...
- Z obcymi? - dokończył prędko Henry.
Jego kolega rzucił mu niezadowolone spojrzenie, ale mruknął:
- Z obcymi. Tak.
- Rusz się i idź robić coś pożytecznego! - dodał zaraz, a następnie spojrzał na rodzeństwo. - A wy... Wracajcie na swoje miejsce. Nie ma przechadzek poza obozem! Idź zamienić tych nieudaczników, co stoją na warcie - rzekł do młodzieńca.
Henry skinął krótko głową i ruszył ku wartownikom, którzy patrzyli niemrawo w pustkę za obozem nieświadomi scen toczących się za ich plecami.
- Ja... - zaczął Roch. - Oni próbowali uciec. Ja ich przyłapałem.
- I urządziłeś z nimi pogawędkę - stwierdził cierpko nowoprzybyły.
Krigeryjczyk chciał zaprzeczyć, ale mężczyzna nie dał mu dojść do głosu.
- Odprowadzimy gości na miejsce. I tym razem nie damy im opuścić nas tak łatwo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro