Rozdział pięćdziesiąty drugi
- Pani, coraz częściej ludzie umierają, nie wiadomo dlaczego! Już nie tylko starcy, ale dorośli, a nawet dzieci. To coś niszczy nasz naród od środka.
- Nigdy się to nie działo? - zapytałam zaniepokojona.
- Nigdy. Nie mamy pojęcia, co może być przyczyną... - Nagle do pomieszczenia wpadł Loki z przerażoną miną.
- Konie w stajniach popadały! - powiedział zdyszany.
- Słucham?! - krzyknęłam zmartwiona.
- Spokojnie, nie wszystkie, ale wiele. Jak to zobaczyłem, to nie mogłem uwierzyć... Jakby to coś zżerało je od środka, to... jakby je węgliło.
- A jak wyglądali ci ludzie? - zapytałam.
- Podobnie...
- Rozkażcie medykom sekcję. Mają znaleźć przyczynę i ją zniwelować – powiedziałam twardo. Skłonili się i poszli robić, to o co prosiłam. Poczekałam, aż wszyscy się ulotnią, a następnie mocno przytuliłam Lokiego. - To okropne...
- Wiem, wiem – mruknął, głaszcząc mnie po głowie. - Masz nie opuszczać zamku. Żeby to ciebie nie dopadło i dzieci.
- Dobrze...
W nocy nie mogłam spać, co chwila się wierciłam i mruczałam z dyskomfortu. Najwyraźniej nie tylko mnie moje zachowanie irytowało, bo jak się ułożyłam na lewym boku, to jeleń mnie przytulił tą swoją łapą tak, że nie mogłam się ruszyć. Teraz to w ogóle spać nie mogłam, ale chociaż on się wyśpi. Na szczęście byłam obrócona w stronę balkonu, więc mogłam swobodnie patrzeć w gwieździste niebo. Nagle coś zaszeleściło zasłoną, ale niczego tam w końcu nie było. Po chwili usłyszałam kolejny szelest po drugiej stronie łoża. Przed oczami stanęła mi krótka wizja. Jakiś cień wnikał w Lokiego, gdy spał. Obudziłam się i energicznie podniosłam się do pozycji siedzącej i zobaczyłam, że faktycznie coś chce wniknąć w mojego męża! Automatycznie podniosłam rękę ku dziwnej postaci, a ma dłoń rozbłysła, a cień zniknął z krzykiem w srebrnym świetle. W tym samym momencie Loki obudził się zlany potem, oddychając głęboko. W końcu spojrzał na mnie, był przerażony...
- Aida... Dałem ci umrzeć, to mnie wciąż prześladuje. Przepraszam cię, ja nie umiałem... To moja wina, tylu ludzi zginęło...
- Loki... - Przyłożyłam mu dłonie do policzków. - To tylko koszmar, jestem tu. To już nieważne, rozumiesz? To cię nie prześladuje... To tylko zły duch.
- Co?
- Ta choroba, to nie choroba... Coś nas nawiedza. To coś chciało mi cię zabrać - powiedziałam to, a on mnie mocno do siebie przytulił...
Następnego dnia Loki się zajmował sprawami królestwa, a ja od rana wertowałam bibliotekę. Musiały być jakieśkolwiek wzmianki, o tych cieniach. No jak na złość oczywiście nic nie znalazłam, a siedziałam tak do kolacji. Wyszłam z biblioteki i kierowałam się do jadalni. Nagle poczułam straszny ból brzucha. Był tak silny, że musiałam się oprzeć o ścianę, a następnie się po niej zsunęłam. Nie wiem, ile minęło, ale nagle pojawili się nade mną strażnicy.
- Królowo, co się dzieje? - spytali zdenerwowani. Kurna, ciężarna, którą boli brzuch, co może się dziać, do cholery?!
- Chyba się zaczęło... Zabierzcie mnie do położnych! - krzyknęłam, bo nagle poczułam silniejszy skurcz.
Przestraszeni rodzącą kobietą jakoś mnie przeprowadzili do skrzydła i tam się zaczęło. Co chwila: „Proszę przeć". Normalnie było tego ze sto razy. Skurcze były coraz silniejsze, modliłam się, by wszystko poszło dobrze. Nagle padła komenda, że mam przeć mocniej (nie miałam pojęcia jak, ale starałam się). Nie wiem, ile czasu minęło, ale nagle poczułam lekką ulgę i... usłyszałam płacz dziecka. Wtedy lekko złagodniałam, odcięto dziecku pępowinę i pokazano mi je.
- Oto pierwszy chłopczyk - oznajmiła radosna położna, która mi go pokazała. Popłakałam się w tej samej chwili, w której go ujrzałam.
- Mój mały Tony!... - Dotknęłam lekko ręki malca. Była taka drobna i gładka.
Spokój nie trwał długo, ponieważ znowu musiałam przeć. Po chwili na świecie pojawił się Lotar. Teraz czekałam tylko jeszcze na ostanie z rodzeństwa. Po dziesięciu minutach położna podała mi do rąk drobnego chłopca o śnieżnobiałej cerze. Może u niemowląt tego nie widać, ale w porównaniu do braci naprawdę taki był. Blady jak ojciec...
- Będziesz się zwał Syriusz, bo jesteś najjaśniejszy, niczym Syriusz na nocnym niebie... - Uśmiechnęłam się do najmłodszego z synów i odetchnęłam z ulgą. Najgorszy ból w najpiękniejszej chwili życia...
Zabrano je, by się nimi zająć, a mnie pozwolono odpocząć. Przespałam się może z dwie godziny, a jak się obudziłam to, zobaczyłam nade mną szeroko uśmiechniętego jelenia. Pewnie myślał już nad imionami, biedny nie zdążył.
- Jak się czujesz? - spytał przeradosny.
- Jestem padnięta, ale było warto! - Zaśmiałam się i wzięłam jego rękę.
- No, to mam już propozycje imion... - zaczął, a ja go szczerze wyśmiałam.
- Za późno, królu. Pani Aida już wybrała. - Uśmiechnął się pan doktor, a król spojrzał na mnie i powiedział niemo: „Jak ty mi mogłaś to zrobić, wredna babo?". - Tony, Lotar i Syriusz są silnymi i bardzo zdrowymi chłopcami.
- Na szczęście - odparłam radośnie, a medyk nas zostawił samych.
- Nie znoszę cię - mruknął ze śmiechem Loki.
- Wiem, ale inaczej byś mnie nie kochał! - Podniosłam się i pocałowałam go w policzek.
- No to w końcu jesteśmy pełną i szczęśliwą rodziną. No i czym zasłużyłem na tyle szczęścia? - spytał zupełnie poważnie, patrząc na mnie z taką miłością, że aż się wzruszyłam.
- Nie wiem, ale wiem, że zawsze masz tego czego chcesz... - Uśmiechnęłam czule się do mojego męża i ojca moich dzieci i pocałowałam go w chłodne czoło. Jednak ta piękna i całkiem poważna chwila nie trwała zbyt wiecznie, bo ten jeleń prawie mnie zrzucił z łóżka, wypychając się na nie, by tulić się we mnie tak mocno, że myślałam, że przytula mnie gargulec. Zaśmialiśmy się na to i tak zasnęliśmy, jeszcze szczęśliwi...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro